Kazimierz Kamiński
Kazimierz Kamiński.
Czarodziej! Aktor nad aktory!
Patrzeć na jego grę by to rozkoszą niewypowiedzianą. Oczywiście i on miał swe potknięcia. Nie wszystkie role mu się udawały. Ale nawet jego porażka miała znamię wielkości.
Figurę miał drobną, niezwykle zgrabną, wytworną, głos słaby, lecz potrafił władać nim znakomicie, rysy przepyszne — aktorskie, zdrowie nietęgie, nerwowość graniczącą czasem z histerią, usposobienie odludka.
Zamknięty w sobie, skryty, dumny, otaczał się nader szczupłym gronem kolegów i przyjaciół, do których miałem szczęście się zaliczać, choć byłem o wiele młodszy od niego. Znal mnie, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Po wielu latach dziwny traf zrządził, że zakochaliśmy się obaj w uroczych dziewczętach, pełnych czaru i wdzięku, będących rodzonymi siostrami. To zbliżyło nas jeszcze więcej. Dlaczego Kamiński nie starał się zatrzymać przy sobie kobiety oddanej mu i kochającej, jest to do dziś dla mnie zagadką. Może bał się zbyt wielkiej różnicy wieku, jaka ich dzieliła, może mimo wszystko pragnął zostać samotny?
Kamiński rozpoczął pracę jak większość aktorów w owych czasach. Głód, nędza, poniewierka po prowincji. W roku 1892 w Łodzi w trupie Texla spotyka się z Bolesławem Leszczyńskim występującym tam gościnnie. Leszczyński, zdumiony świetnym wykonaniem roli Mama w szekspirowskim Lirze, proteguje go Pawlikowskiemu otwierającemu wówczas nowy teatr w Krakowie. Pamiętam doskonale pierwsze, uroczyste przedstawienie w nowym gmachu na placu św. Ducha, choć byłem wtedy brzdącem dziesięcioletnim.
Afisz zapowiadał: Drugi akt „Balladyny" (Wdowa — Wolska, Alina — Tecia Trapszo, Kirkor — Kotarbiński, Balladyna — sławna Hoffmanka). Następnie jeden akt Konfederatów barskich oraz ostatnią odsłonę z Zemsty z Kamińskim jako Dyndalskim.
Reżyserując to przedstawienie Pawlikowski już na próbach wyczuł, z kim ma do czynienia. Chodził też koło Kamińskiego jak koło kochanki, smakował każdy gest jego, każde słowo jak najlepsze wino. Kamiński postanowił wykorzystać tę rodzącą się do niego słabość Pawlikowskiego i na tydzień przed otwarciem teatru czmychnął do Warszawy zostawiając list, w którym tłumaczył się przed Pawlikowskim ze swego postępku, pisząc, że nie jest godzien grać w tak świetnym zespole, pod jego genialną reżyserią, że jest jeszcze za młody, że mało umie itd.
Pawlikowski, oczarowany skromnością „Kamyczka", wysłał natychmiast do Warszawy swego osobistego sekretarza, popularnego Bumka Kotarbińskiego (brata Józefa), aby natychmiast przywiózł Kamińskiego. Podwyższył mu jednocześnie gażę o 50 guldenów miesięcznie! Kamiński obliczył wszystko doskonale. Okazał się już wtedy psychologiem pierwszorzędnym. Wrócił oczywiście i od tego dnia stał się ulubieńcem Pawlikowskiego, a z każdą nową rolą bożyszczem całego Krakowa.
Artyzm Kamińskiego składał się z dwóch wartości: wielkiego talentu i tytanicznej pracy. Zdumiewającą była dokładność i solidność jego roboty. Mógł grać źle, gdy rola nie odpowiadała jego duchowym i fizycznym warunkom, np. ibsenowski Borkman, ale wszystko było obmyślone, wypunktowane krok za krokiem, konsekwentne nawet w swych błędach. Mistrzowskie szczegóły lśniły się jak brylanty. Sylwetka zewnętrzna była arcydziełem. Gdyby tak grał, jak wyglądał! Nie było w nim tragizmu. Ta struna dźwięczała u niego najciszej.
Poczet ról jego jest imponujący. Taki „Bogaty wujaszek”. Rozkosz, palce lizać! W tej roli Kamiński tworzył postać arystokraty, wielkiego pana, ale to nie był Polak, Anglik czy Francuz, lecz właśnie austriacki ramol, jakby się w jakimś pałacu na Herrengasse urodził. Widywaliśmy takich u Sachera, na wyścigach w Badenie i drepczących po Ringach. Ba, zasiadali w Izbie Panów! Maska, chód, dykcja starego idioty; ubiór w pierwszym akcie - porteczki pepita, aksamitna czarna marynarka, tyrolski zielony kapelusik z kitką a la „Franz Josef als Jaeger”. Wszystkie te szczegóły składały się na portret godny Rembrandta. A sędzia Muzon w Czerwonej todze, Brieux, Mefisto, Shylock, Fryderyk Wielki, komiwojażer Kessler w Walce motyli, Korniłoff w Tamtym, Chlestakow w gogolowskim Rewizorze, wytworny markiz Priola. W roli stał o cale niebo wyżej od sławnego Le Bargy'ego, ulubieńca Paryża, króla mody, doskonałego aktora, nie mającego jednak w swym talencie ani tej siły charakterystyki, ani wytworności i elegancji, jakie posiadał Kamiński. A Diabeł Molnara, niesamowity Prokurator Hallersa, no i genialny epizod w Hanusi. Grał kandydata teologii, pijanego na śmierć, mówił tylko tyle: „Dzieweczka nie umarła, dzieweczka śpi”, ale jak mówił, tak grał!
Posiadał Kamiński niezwykłe poczucie dowcipu i komizmu (Fujarkiewicz, dr Szmolc w Wielkim bractwie Fredry-syna), ale gra jego nigdy nie ocierała się nawet o szarżę. Gust, miara i wykwint zawsze i wszędzie.
Domorośli krytycy i znawcy często zarzucali Kamińskiemu brak serca, ciepła i pewną oschłość interpretacji. Nic podobnego! W ostatnich zwłaszcza rolach podziwiałem grę jego, w uczuciu coraz młodszą. Na przykład scena w „Mistrzu” Bahra, w której zwierza się swemu asystentowi, Japończykowi, z wielkiej miłości do zdradzającej go żony, drgała takim bólem, tak pięknie potrafił obnażyć przed widzem swą mękę, że można tę postawić za wzór, jak delikatnymi środkami, bez gry prawie, osiąga się takie rezultaty. Cała widownia drżała ze wzruszenia, jak gdyby słyszała bicie biednego, sponiewieranego serca. A takich scen w swym repertuarze miał setki.
Przyjął mnie raz u siebie ubrany w kostium Shylocka, którą to postać właśnie studiował. Zdziwiony tą maskaradą, zapytałem o powód.
- Pragnę oswoić się z kostiumem, podniszczyć go porządnie. Chcę zobaczyć, jak się układa na mej figurze, poznać każdą fałdę, czuć się w nim tak, jakbym go nosił już od lat wielu.
W domu również obmyślał swoje wspaniałe twarze. Nocami charakteryzował się przygotowując i studiując maskę potrzebną mu do nowej roli.
Parę razy towarzyszyłem mu na wakacjach. Spędzał je w ulubionym przez siebie Sopocie. Zajmowaliśmy dwupokojowy apartamencik w pięknej willi „Miramare" nad samym morzem. Pewnego ranka o bardzo wczesnej godzinie zbudził mnie delikatny pomruk, jakby jakaś rozmowa. Otworzyłem oczy i ujrzałem na balkonie Kamińskiego, otulonego w szlafrok, uczącego się roli. Zdumiony zapytałem, co to ma znaczyć?
- Kuję rolę. Uczę się najlepiej rano. Ty śpisz, boś młody i nie masz nowej roboty na karku, a ja tak co dzień pracuję, bo muszę na pierwszą próbę umieć cały tekst jak pacierz, wtedy dopiero można myśleć o grze i o rzeźbieniu postaci.
I tak przez całe wakacje; od 7 do 9 rano uczył się zapamiętale. Potem dopiero śniadanie i kąpiel w morzu. „Zapłata za pracę” — mówił żartobliwie.
Koniec życia jego był tragiczny. Nieudana amputacja nogi przyśpieszyła zgon. Konieczność operacji przyjął ze zdumiewającym spokojem, ale co myślał i czuł wtedy — pozostało jego tajemnicą. Z Kamińskim zszedł do grobu aktor miary większej. Wzorowało się na nim i naśladowało go wielu, lecz nikt mu nie dorównał.
On był jeden, Jedyny.
Jerzy Leszczyński, Kazimierz Kamiński, [w:] Z pamiętnika aktora, Czytelnik, Warszawa 1958, s. 102-106.