Klakierzy na etacie
Jakie znamienne były ostatnie słowa największego aktora polskiego Żółkowskiego, jakie zanotował przed śmiercią w pamiętniku: „Teraz wchodziłbym na scenę i miałbym brawo”.
Stefan Jaracz
Pierwsza scena Francji, Comédie Française, w roku 1860 wprowadziła jako oficjalną, etatową, instytucję klakierów. Ich szef pobierał 100 franków gaży miesięcznej, otrzymywał 30 biletów na każdy spektakl (od 1-8 franków płacono ówcześnie za miejsce) oraz drobne łapówki od aktorów. Biorąc pod uwagę, że reakcja publiczności w teatrze ma podobny charakter do reakcji łańcuchowej w bombie atomowej, zdalne sterowanie wybuchami entuzjazmu, okrzykami uwielbienia tłumu, kaskadami oklasków nie było zajęciem tak zupełnie pozbawionym sensu. I to zarówno z punktu widzenia teatru, jak samej publiczności. Ostatecznie ludziom idącym do teatru (czy do jakiejkolwiek innej instytucji typu rozrywkowego) zależy na tym, aby się bawić, a nawet aby się bawić dobrze. Ludzie chcą się zachwycać, chcą we własnej akceptacji znaleźć motywację słuszności dokonanego na zakup biletów wydatku, przeznaczonego na teatr czasu, wreszcie wyboru, jakiego dokonali, decydując się na Hamleta, a nie Ciotkę Karola lub odwrotnie. Doświadczenie uczy, że ludziom można wmówić bardzo wiele rzeczy zarówno niepotrzebnych, nieprzyjemnych, jak wręcz szkodliwych. Można więc tym bardziej wmawiać rzeczy obojętne, na przykład zachwyt, entuzjazm, uwielbienie. Stąd uzasadniona reakcja klakierskiego fachu, stąd racjonalizatorski pomysł dyrekcji Komedii Francuskiej, polegający na sui generis zetatyzowaniu klaki.
Ale nie zapominajmy, że Francja XIX wieku to kraj triumfującego mieszczaństwa, nieskrępowanej wolnej inicjatywy i konkurencji. W niewiele lat po reformie klakierskiej Guizot rzuci Francuzom hasło „bogaćcie się!” – dewizę młodego kapitalizmu. Zgodnie z tą zasadą wolna, nieskrępowana inicjatywa prywatna przeciwstawia zinstytucjonalizowanej klace etatowej – klakę na zlecenie. Powstaje odpowiednie przedsiębiorstwo, nieźle chyba zorganizowane, bo nawet dysponujące własnym, szczegółowo opracowanym cennikiem. Przedsiębiorstwo, z którego usług (dla ludności) może korzystać każdy obywatel dysponujący odpowiednią kwotą pieniędzy.
Pan Sigismond von Radecki – teatrolog niemiecki – z właściwą temu narodowi pedanterią dokonał starannych poszukiwań archiwalnych (nie było to zresztą zajęcie zbyt nudne, bo należało wykonać je w Paryżu – mieście, jak wiadomo, dość zabawnym i obfitującym w rozrywki), w wyniku których udało mu się odgrzebać taryfę owych prywatnych klakierów. Cennik ten skłania do pewnej kontemplacji i nasuwa wcale aktualne refleksje. Zacznijmy jednak od konkretów.
Zwykła salwa oklasków kosztowała zaledwie 5 franków (uwaga: kilogram masła – 3 franki, obiad z winem – 2 franki; to były dawne, dobre i tanie czasy), wzmagające się oklaski (cóż za subtelność!) były trzykrotnie droższe, natomiast za wywołanie – aktorki, autora czy nawet dyrektora teatru – trzeba było bulić całe 25 franków. Stawka ulegała podwojeniu, jeżeli wywoływanie miało być długotrwałe. Przykład, jak wysoko cenią sobie ludzie akceptację opinii publicznej, przecież za te 50 czy nawet 25 franków można było swemu ideałowi postawić ekstra kolację, a jej zależało na oklaskach. W porównaniu z tymi cenami okrzyk przerażenia był tani jak barszcz – 5 franków, natomiast za „długie westchnienie ulgi po scenie pełnej przerażenia, wraz z następującym po nim wściekłym wybuchem oklasków” płaciło się franków 12. Śmiech był w porównaniu z wywoływaniem za pół darmo (od 5 do 10 franków), natomiast za okrzyki – jak to zwykle bywa – trzeba było płacić solidniej, szczególnie jeśli w tekście okrzyku miało znaleźć się nazwisko. Wtedy cena rosła do 20 franków.
W sumie cennik był rzetelny. Nie nazbyt wygórowany, by traktować usługi klakierskie jako żerowanie na ludzkich uczuciach (cóż bowiem jak nie uczucia może zmusić do angażowania klaki?), nie przesadnie niski – co mogłoby powodować uzasadnione obawy, że usiłują nam wpakować tandetę lub zgoła falsyfikat. Nasz klient – nasz pan, polecamy się łaskawej pamięci, gotowi do usług! Tak to się żyło w Paryżu!
O złote czasy, o piękna epoko! Jakże to wszystko było proste i nieskomplikowane, jak w istocie sprawiedliwe i czyste! Bo przypuśćmy, że jednej aktorce zamawiał klakę pan X, to drugiej natychmiast fundował aplauz pan Y, dyrekcja dostarczała etatowych braw żonie (względnie metresie, jak się wtedy powiadało) dyrektora, ministerstwo zamawiało okrzyki dla kochanki premiera czy choćby wyżej notowanego ministra, publiczność zaś własnymi rękami obdzielała „po uważaniu” resztę. W sumie wszyscy byli zadowoleni, atmosfera spektaklu gorąca, a klakierzy niezależnie od planu entuzjazmu pomagali wyrabiać plan frekwencji.
Rozwój środków masowego przekazu nie tylko zdegradował teatr do rzędu rozrywki elitarnej, ale także przeniósł klakę z sal widowiskowych na łamy wielonakładowej prasy. Dziś „zwykłe wywołanie” (dawniej 25 franków), „oklaski z oporami” (dawniej 32 franki), „chichotanie” (dawniej 5 franków) czy „okrzyki: wspaniałe! cudowne! niebywałe!” (dawniej 15 franków) stały się wyłączną domeną recenzentów. Aplauzy i słowa dezaprobaty rozlegają się dzięki temu nie w salach teatralnych, lecz w kilka dni po premierze na łamach gazet. Cała impreza traci nieco na dynamice, lecz jakże upraszcza życie: nie trzeba chodzić do teatru, płacić za bilet i marnować wieczoru. Premierę można przesiedzieć przed telewizorem, oglądając z prawdziwą satysfakcją Bonanzę czy Fantomasa, a następnego dnia przeczytać wszystko za jedne 50 groszy w gazecie.
Może ktoś zapytać naiwnie: a dawniej to recenzji nie pisali? Owszem – odpowiemy – ale różne. Owszem, ostre jak ocet siedmiu złodziei i słodkie jak lukrecja. Dziś mamy najwyżej „chichotanie”.
A więc po co? Wrócić do tradycji Komedii Francuskiej A. D. 1860? Przy reprezentacyjnych (naprzód) scenach powołać państwowych klakierów? Z funduszem płac, wczasami, normą pracy, premiami, planem usług etc. No i dla wyrównania niedociągnięć aparatu etatowego powołać jeszcze parę spółdzielni klakierskich (prace zlecone). Oczywiście, spółdzielni pracy. Może przydadzą się nie tylko teatrom?
Andrzej Hausbrandt, Klakierzy na etacie, [w tegoż:] Teatr..? Rozmyślania w antraktach, Warszawa 1970, s. 183-186.