Lohengrin
Sprawiłem sobie w tym tygodniu „biesiadę bogów”, z powodu iż jednego wieczora zamknięto z powodu bankructwa przedsiębiorców na raz aż trzy restauracje — co nawiasem mówiąc, należy do charakterystycznych znamion czasu. Nie było co robić — poszedłem na przedstawienie Lohengrina. No, biedne nasze potomstwo, jeżeli to ma być muzyka przyszłości — ale kto wie, może to będzie systemem karnym przyszłości. Na wszelki wypadek jeden akt w sąsiedztwie bombardonu, bębna i dwóch puzonów, zaostrzony postem przymusowym, powinien być liczony za miesiąc więzienia. Z akcji zrozumiałem tyle: p. Zakrzewski z lokami i brodą blond, zupełnie jak król dzwonkowy, zajeżdża na łabędziu i podoba się od razu p. Marco z powodów dla mnie niewytłumaczonych. P. Verdi, który już jest na scenie, podoba się pannie Gabbi. Powstaje jakieś nieporozumienie, wśród którego p. Tercuzzi i p. Koncewicz z podniesionymi w góry rękoma chodzą po scenie i toczy się ożywiona dyskusja, której wszakże bombardon i puzony słyszeć nie dozwalają. Naraz pan Zakrzewski i p. Verdi poczynają rąbać się okropnie, ale uważając przy tym, zapewne ze względu na dyrekcję, aby nie popsuć nowo sprawionych tarcz, które też zasłaniają dzielnie swoimi piersiami. P. Zakrzewski przemaga p. Verdiego, wskutek czego p. Marco pada na kolana, a bombardon raduje się tak głośno, że nie zostaje słuchaczowi nic, jak tylko wyrwać go muzykantowi albo też samemu uciekać z teatru. Obrałem tę ostatnią drogę i dałem sobie słowo, iż po raz ostatni słuchałem dobrowolnie muzyki przyszłości. Ponieważ atoli i Lohengrin ma swoją piękną stronę, a mianowicie pannę Marco, więc na następne przedstawienie pójdę oczywiście, ale z uszami szczelnie zatkanymi bawełną.
„Dziennik Polski”, nr 98, 29 kwietnia 1877 r.
Jan Lam, Wybór kronik, Warszawa 1954, s. 248-249.