AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O pierwszym wystawieniu Czajki na scenie MChAT-u

Nadszedł dzień 17 grudnia. Teatr nie był wypełniony. Premiera sztuki Czechowa nie dała nam pełnej kasy.

Inscenizacyjnie już pierwszy akt był śmiały. Wedle autora miała być aleja przegrodzona estradą z kurtyną: była to scena, na której miała być grana sztuka Trieplewa. Kiedy kurtyna się podniesie, zamiast dekoracji ukaże się jezioro i księżyc. Oczywiście, w każdym teatrze dla postaci dramatu, które będą patrzyć na sztukę graną na estradzie, postawiono by ławkę bokiem po prawej lub lewej stronie sceny, u nas zaś była długa ławka wzdłuż rampy, tuż przed budką suflera, a po lewej stronie ławki – pień, na którym będzie siedziała Masza. Poza tym – ławka po lewej. Właśnie na długiej ławce siadali aktorzy plecami do publiczności. Wobec tego, że kurtyna zasłaniała księżyc, na scenie było ciemno. Ciemności na scenie i samo ustawienie ławek mogły usposobić naszych wrogów do żartów;  natomiast ci, którzy odnosili się do przedstawienia szczerze i bez uprzedzeń, doznali wrażenia prostoty codziennego życia: potem księżyc oświetli wszystkich. Oprawa plastyczna wniosła na scenę nastrój wieczoru letniego; aktorzy poruszali się wolno, bez cienia nienaturalności, bez jakiejkolwiek afektacji, mówili po prostu i powoli, dlatego że całe życie, jakie toczyło się na scenie, pełne było prostoty i powolności, intonacje były proste, pauzy nie głuche, lecz przepojone oddechem tego życia i tego wieczoru; w pauzach wyrażało się niedopowiedziane uczucie; były to aluzje do charakterów postaci, stwarzały one atmosferę półtonów. Nastrój stopniowo się zagęszczał, powstawała harmonijna całość rodzajowo-muzykalna. Różne szczegóły, do których nie przywykło ucho i oko teatralne, na przykład to, że Masza zażywa tabaki i chodzi w czerni („To jest żałoba po moim życiu”), lejtmotyw każdej postaci, mowa przy całej swej prostocie czysta i piękna – wszystko to stopniowo przyciągało uwagę widza, zniewalało go do słuchania i w sposób niedostrzegalny sprawiało, że scena całkowicie go pochłaniała. Publiczność zapominała, że jest w teatrze, jakby ta prostota, ta mocna i narzucająca się przewlekłość wieczoru i półtonu urzekały ją, jakby oczarowywały ją przebijające w głosach aktorów nuty ukrytego smutku. Na scenie spełniało się to, o czym przez tyle lat marzyli powieściopisarze interesujący się teatrem – było „prawdziwe”, a nie teatralne życie, ujawniające się w prostych, ludzkich, a jednak scenicznych konfliktach.

…Najbardziej ryzykowny był monolog Niny. Oto smętna postać na ławce, oświetlona przez księżyc. Jakże zabrzmią ze sceny następujące słowa: „Ludzie, lwy, orły i kuropatwy, rogate jelenie, gęsi, pająki, milczące ryby, co przebywają w wodzie, gwiazdy morskie oraz te, których nie sposób było dojrzeć okiem – słowem, wszelkie życie, wszelkie życie, obiegłszy tragiczny swój krąg, wygasło… Już od tysięcy wieków ziemia nie dźwiga na sobie ani jednej żywej istoty i ten biedny księżyc daremnie zapala swą latarnię. Na łące nie budzą się już z klangorem żurawie i nie słychać majowych chrabąszczy w gajach lipowych. Zimno, zimno, zimno. Pusto, pusto, pusto. Straszno, straszno, straszno. [...] Jestem samotna. Raz na sto lat otwieram usta, aby przemówić, głos mój  brzmi ponuro w tej pustce i nikt go nie słyszy… I wy, błędne ogniki, nie słyszycie mnie…”

Monolog, który na pierwszym przedstawieniu w Petersburgu budził śmiech, tak dalece nasycony jest lirycznym uczuciem poety, że u nas w czasie prób nie było żadnej wątpliwości, iż jest prawdziwy i piękny. Tutaj słuchano go w głębokiej, pełnej napięcia ciszy – przykuwał uwagę widzów. Nie było śladu uśmiechu na sali ani cienia czegoś kompromitującego na scenie. Nastąpiło gwałtowne starcie między matką a synem: a potem im dalej, z każdą sceną ludzie ci stawali się bardziej bliscy widzowi, coraz bardziej wzruszające były ich wybuchy, urywane zdania, chwile milczenia, coraz silniej w głębi duszy widza wzbierało uczucie własnego niezadowolenia i tęsknoty. I kiedy pod koniec aktu Masza, powstrzymując łkanie, mówi do Dorna: „Niech mi pan pomoże, bo zrobię głupstwo, zaprzepaszczę swoje życie, złamię je…” – łkając rzuca się na ziemię koło ławki – przez widownię przeszła prawdziwa, stłumiona fala drżenia.

Opadła kurtyna i stało się to, co zdarza się w teatrze może raz na kilkadziesiąt lat: kurtyna podniosła się –  cisza; zupełna cisza na widowni i na scenie; tam jakby wszyscy zamarli, tutaj – jakby jeszcze nie zrozumieli, co to było. Widzenie na jawie? Sen? Smutna pieśń, jakaś znana melodia? Skąd to przyszło? Z jakich wspomnień widza się wzięło? Któż są te postaci, które spotkał po raz pierwszy, a które są mu tak bliskie, tak znajome? Trwało to bardzo długo. Na scenie aktorzy już myśleli, że pierwszy akt padł i to tak, że na sali nie znalazł się ani jeden przyjaciel, który by ośmielił się bić brawo. Dostali nerwowego drżenia, bliskiego histerii.

I nagle na widowni zerwała się tama, jakby bomba wybuchła – zagrzmiał ogłuszający huragan oklasków. Bili brawo wszyscy: przyjaciele i wrogowie.

Nigdy nie pozwalałem podnosić i opuszczać kurtyny zbyt często, jak to się robi w café chantant, aby móc później powiedzieć: publiczność wywoływała aktorów tyle a tyle razy. Dlatego u nas kurtyna podnosiła się wolno, nie od razu się opuszczała i trzeba było długo czekać, zanim jeszcze raz się podniosła – jeśli więc kurtyna podniosła się dwa lub trzy razy przy gorących oklaskach, oznaczało to wielki sukces. Tym razem kurtyna podniosła się sześć razy, po czym nagle oklaski się urwały, jakby widzowie obawiali się, że w tych owacjach rozwieją się ich wspaniałe przeżycia.

Tak przyjęta została cała sztuka. Życie rozwijało się przed widzami z taką bezpośredniością i prostotą, że aż ich to krępowało: zdawało się, że podsłuchują pod drzwiami lub podpatrują przez okno. Jak wiadomo, w sztuce nie ma odrobiny bohaterstwa, nie ma burzliwych, teatralnych przeżyć ani tych wyraźnych sympatii, które stanowią doskonałe oparcie dla aktora. Tylko stracone złudzenia, tkliwe uczucia zdeptane przez brutalną rzeczywistość.

Trzeci akt spotkał się z ogromnym powodzeniem, a tryumf odnieśliśmy na końcu przedstawienia, po ostatniej scenie Niny i Trieplewa i wspaniałym finale.

Już po pierwszym akcie przybiegali z widowni na scenę aktorzy niebiorący udziału w przedstawieniu i przyjaciele teatru. Wszyscy byli zachwyceni i z trudem powstrzymywali się, by zbyt wcześnie nie święcić zwycięstwa. Ale już po trzecim akcie ludzie się ściskali, płakali i nie mogli znaleźć słów, aby wyrazić swą ogromną radość. Po zakończeniu przedstawienia zwycięstwo było tak wyraźne i niewątpliwe, że kiedy wyszedłem na scenę i zaproponowałem publiczności, żeby wysłać telegram do autora, owacje trwały bardzo długo. Charakterystyczne jest, że sukcesu nie zmąciło nie najlepsze wykonanie kilku ról.

Rodził się nowy teatr.

Włodzimierz Niemirowicz-Danczenko, O pierwszym przedstawieniu „Czajki” na scenie MChAT-u [w tegoż:] O teatrze, przeł. K. Piotrowski, Warszawa 1957, s. 26-29.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: