O reżyserach i pracy z tekstem
Nie to ważne, jak reżyser zrobił sztukę, ważniejsze, co robił. Nawet nieudana czy też fałszywa interpretacja utworu autora o wielkim, europejskim nazwisku lub chwilowo modnego bywa często notowana wyżej niż sprawnie i interesująco przygotowana premiera pisarza mniejszego kalibru.
Coraz wyraźniej zaznaczają się dwie kategorie realizatorów. Jedni, którzy zdają sobie sprawę z niemożności utrzymania teatru wyłącznie na szczytach wielkiej poezji, szukają więc również innego użytkowego materiału scenicznego (ale — scenicznego!) — inni, którzy uznają i wystawiają wyłącznie wielkie dzieła literackie. Kunsztu aktora i umiejętności współpracy z nim reżysera częściej dopatrzyć się można nie w tych ostatnich. W pracy z aktorem reżyser sprawdza się bardziej w komedii niż w inscenizacji wspaniałych dzieł dramatopisarstwa ogólnoświatowego. Za kilkanaście lat może i teoretycy, całkowicie pozbawieni wyobraźni i kontaktu z wykonawcami ról, zaczną zajmować się reżyserią, jeśli tylko uda się im zasugerować krytyce doniosłość przedstawionego repertuaru. O to nietrudno. Wtedy aktor przestanie być artystą, zejdzie do roli ozdobnika w przedstawieniu, pionka; główne zadanie podejmie reżyser własnej, nie autorskiej wizji, zaś tekst sceniczny będzie stanowić jedynie materiał do przykrawania, zmieniania i uzupełniania; byle pokazać utwór w sposób inny, nie tradycyjny. Już mamy tego przykłady. Gdyby ci niepowołani koncepcjoniści uprawiali kastrację na swoich tekstach, można by nie rościć zbytniej pretensji. Lecz bezceremonialne buszowanie w dorobku przeważnie nieżyjących autorów musi wywołać protest; nie przyczynia się do wyrobienia dobrego smaku u widza, bo w sposób niedopuszczalny kaleczy dzieło twórcy. A nie każdy przecie posiada talent i siłę wizjonerską Leona Schillera. Owi eksperymentatorzy zapatrzeni w swoją, jak mawiał Drabik, „koncepcyją" nie lubią i właściwie nie uznają aktora, nie tylko nie chcą, ale nie umieją z nim pracować. Stają się podobni do nielicznych, na szczęście, scenografów przytłaczających swymi dekoracjami wszystko i wszystkich. Nierzadko sprawiają wrażenie kiepskich amatorów, którzy przypadkowo wzięli się do nie znanego im fachu i wartością adaptowanego dzieła chcą pokryć własne braki.
Janusz Warnecki, Najdłuższy mój monolog, Warszawa 1971, s. 240-241.