AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O tym, jak mnie wyrzucono ze szkoły teatralnej

Był rok 1937 i w Teatrze Narodowym grano Balladynę. Z Eichlerówną, Lubieńską, Solską, Kuncewicz, Żeliską, Leszczyńskim, Węgrzynem, Żukowskim, Białoszczyńskim i jeszcze innymi dobrymi aktorami, których już nie pamiętam. Reżyserował sam Osterwa. Mimo to przedstawienie miało fatalną opinię.

Dekoracje były podług Ruszczyca, kostiumy również. Jedne i drugie całkowicie już wtedy przestarzałe, spóźnione o jakieś pięćdziesiąt lat, a jednak nieodzowne, nieuniknione, bo był jubileusz Ruszczyca i on to właśnie, nieżyjący Ferdynand Ruszczyc, był głównym powodem, można rzec bohaterem przedstawienia. Chociaż nie… Należałoby raczej powiedzieć: pretekstem. Bo Ruszczyc się nie sprawdził; dekoracje uniemożliwiły sensowne granie, Osterwa nie chciał czy nie mógł zapanować nad całością, aktorzy grali od Sasa do Lasa, i w gruncie rzeczy kilka akcentów Eichlerówny, dwa-trzy miejsca jej roli, jej osobowość w końcu sprawiały, że ludzie przychodzili na to przedstawienie i że mimo wszystko o nim mówiono; źle lub dobrze, ale z powodu Eichlerówny, która drażniła, niepokoiła, zachwycała. Była kontrowersyjna, żywa i jak się dziś powiada „nowoczesna”. Nawet ultranowoczesna. W Narodowym atmosfera nigdy nie była za dobra. Kiepskie recenzje, nastrój klapy, sukces młodej i stosunkowo nowej w Warszawie i zespole artystki tej atmosfery nie poprawiły. Potrzebna była ofiara.

Co do mnie – koniec końców jest to mój pamiętnik i nie mogę w nim pomijać mojej osoby – byłem słuchaczem drugiego roku Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej (w skrócie PIST) i regularnie dwa razy tygodniowo – a więc znacznie częściej niż dzisiaj – zgodnie z obyczajami szkoły chodziłem do teatru. Pewnej środy znalazłem się więc na Balladynie.

Na przerwie z bijącym sercem udałem się za kulisy, by odwiedzić Eichlerównę. Czułem się do tego uprawniony, bo po pierwsze ją wielbiłem, po drugie opiekowała się mną i co niedziela zapraszała na obiad, po trzecie była (mimo młodego wieku) w stosunkach przyjacielskich z moimi rodzicami. Bardini z Rudzkim rozpowiadali nawet po szkole, że karmi mnie ovomaltiną. Ale to była nieprawda.

Szedłem więc z bijącym sercem przez poczekalnię. Koło sceny, gdzie siedzieli aktorzy, zobaczyłem Irenę Solską, Feliksa Żukowskiego i Kuncewicz-Schillerową, więc ukłoniłem się ładnie i poszedłem dalej do garderoby Eichlerówny. Dalej już nic nie pamiętam poza Eichlerówną.

Na drugi dzień, w szkole o godzinie piątej polecono wszystkim zgromadzić się w wielkiej sali, tej ze sceną, i pani Turowicz oznajmiła nam, wydziałowi aktorskiemu i reżyserskiemu, zebranym wspólnie, że wczoraj w Narodowym stała się rzecz straszna, potworna, niebywała. Któryś z uczniów szkoły powiedział na widowni, że Teatr Narodowy to śmietnik, i jedynie Eichlerówna jest na tym śmietniku kwiatem.

Zapadło grobowe milczenie. W tym milczeniu pani Turowicz dramatycznym szeptem oświadczyła, że wzywa ją po zajęciach szef filii ZASP Jerzy Leszczyński, który jej nazwisko winowajcy wyjawi, prosi więc, aby przestępca sam się zgłosił, a wtedy być może skrucha zmniejszy winę i złagodzi niewątpliwą karę. Nikt się jednak nie zgłosił.

O dziesiątej wieczorem po zajęciach czekaliśmy z Lidką Zamkow, która była ukochaną uczennicą cioci Turowicz, i z Jankiem Koecherem w cukierni „Parady” na Trębackiej. Nie tyle przestraszeni, bo nikt z nas nie czuł się winien – co zaciekawieni. Pani Turowicz obiecała bowiem Lidce wyjawić wszystko, czego dowie się od Leszczyńskiego.

I rzeczywiście. Punkt 10.30 otwarły się szklane drzwi cukierni i stanęła w nich blada pani Jadwiga. – Moje dziecko – rzekła – moje dziecko – a jej palec wskazujący skierował się prosto na mnie – pan Leszczyński ciebie oskarżył. – Osłupiałem, a pani Turowicz stwierdziwszy, że mimo wszystko nie może uwierzyć oskarżeniu, kazała mi udać się do domu i do wyjaśnienia sprawy do szkoły nie przychodzić, możliwie nawet z domu (mieszkałem w sublokatorskim pokoju) się nie wydalać.

Zdaje się, że miałem wtedy mimo wszystko dość mocne nerwy, bo rano długo spałem. Obudził mnie telefon Eichlerówny, z którego wywnioskowałem, że nie wątpi o mojej winie i że, o zgrozo, nie sprawia jej to zbytniej przykrości. Na próżno tłumaczyłem i zaklinałem się. Przytakiwała mi grzecznie, ale bez przekonania. Miała zresztą dziwnie rozradowany głos. Myślę, że mi do końca nie uwierzyła. Złamany odłożyłem słuchawkę. Jeżeli Ona mi nie wierzy, któż uwierzy? Potem były jeszcze różne telefony. Nie pamiętam ich. Dzwonił w końcu sam mistrz. Schiller. Kazał sobie opowiedzieć, jak to było. I w jego głosie czaiło się coś na kształt śmiechu. Ale zdążyłem się już przekonać, że Schiller bywa okrutny i nie wiedziałem, co sobie wróżyć z tego telefonu.

Niewątpliwie stałem się ważną osobą. Niewątpliwie grozi mi wyrzucenie ze szkoły, a może nawet już jestem wyrzucony.

Spędziłem w domu trzy dni trawiony niepewnością. Pod wieczór trzeciego dnia zadzwoniła pani Turowicz i kazała mi natychmiast przyjechać do szkoły. Kiedy stawiłem się w gabinecie, oświadczyła mi, że właśnie wraca z Narodowego, gdzie pan Jerzy Leszczyński przeprosił ją w imieniu filii ZASP. Sprawa miała się tak: Kiedy przechodziłem przez poczekalnię, Feluś Żukowski opowiadał właśnie z ożywieniem i oburzeniem pani Kuncewicz i Solskiej, że mówią o Narodowym „śmietnik”, a o Eichlerównie jako o „kwiecie na śmietniku”. Solska zapytała: „Kto”? W tym momencie ukłoniłem się, a Żukowski zrozumiał, że Solska pyta o to, kto się kłania, więc powiedział: „Ten mały Axer ze szkoły”. Solska mnie znała, bo asystowałem przy niej, kiedy Schiller robił we Lwowie Koriolana, więc zapamiętała nazwisko. Żeby nie Kuncewicz, która była żoną Schillera i rozmawiała z nim od czasu do czasu, prawda nigdy nie wyszłaby na jaw, a ja do dzisiaj byłbym wyrzutkiem ze szkoły.

A gdyby nie Irena Solska, Schiller nigdy nie zadzwoniłby do mnie własnoręcznie. Gdyby nie Ruszczyc, aktorzy ładnie by grali, nie mieliby kompleksów i nie szukaliby ofiar w osobach nieposzlakowanych młodzieńców.

Erwin Axer, O tym, jak mnie wyrzucono ze szkoły teatralnej [w tegoż:] Ćwiczenia z pamięci, Warszawa 1984, s. 53-56.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: