AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Profesor

Wiedzieć o Bohdanie Korzeniewskim było obowiązkiem studentki Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Nazwisko Profesora należało do pierwszych nazwisk w polskim świecie teatralnym.

Toteż dźwięk tych sześciu sylab pojawiał się od czasu do czasu w mojej świadomości i budził należny respekt. Lecz o kilkanaście stopni podwyższony szacunek pojawił się wtedy, gdy obejrzałem w jego reżyserii „Męża i żonę". Spektakl olśnił mnie do tego stopnia, że pamięć o nim niosłam przez długie lata, a nazwisko twórcy zrosło się z onieśmielającą mnie tremą. Słowa „Bohdan Korzeniewski" wymawiałam ze czcią objawiającą się w starannej dykcji. I choć nie znałam osobiście pana Profesora, przecież wydawało mi się, że go znam na równi z innymi ważnymi osobistościami, które przyszło mi poznać po przyjeździe do Warszawy z Lublina.

Pewnego razu, a było to już w latach sześćdziesiątych, siedziałam na widowni szkolnego teatru przy ulicy Miodowej i cieszyłam się ślicznym przedstawieniem studentów warszawskiej PWST. Tłok był ogromny. Frekwencja dopisała. Rodziny młodych artystów obsiadły fotele, koledzy z innych roczników oblepili szczelnie podłogę, kilku dyrektorów teatrów warszawskich i kilku znanych aktorów zasiadło w pierwszym rzędzie. Ja między nimi. Spektakl szedł sprawnie, z wigorem i temperamentem zwyczajnym młodości i premierowej ekscytacji.

W pewnym momencie otworzyły się drzwi po prawej stronie sali, przylegającej tuż-tuż do sceny. Między siedzącą na ziemi młodzież wsunął się niewysokiego wzrostu pan o przenikliwych oczach i żywych ruchach. Za nim pojawiły się trzy inne osoby. Niewysoki pan zaczął przepychać się energicznie do przodu, machając zachęcająco ręką, aby pozostałe trzy osoby szły za nim. Głośnym szeptem nawoływał:
- Allons, allons!!!

Wtargnięcie czterech osób w sprawnie toczącą się na scenie akcję spowodowało szok. Głowy widzów odwróciły się ku drzwiom, a aktorzy na scenie speszyli się i zaczęli się sypać.

Oburzona wychyliłam się z krzesła ku niezbyt wysokiemu panu i najbardziej antypatycznym szeptem syknęłam:
- Sza!!!
Pan znieruchomiał, spojrzał na mnie i powiedział również szeptem:
- Przepraszam.

Głowy widzów wróciły z prawa na wprost, młodzi aktorzy złapali równowagę, cztery osoby ustawiły się na baczność i w pozycji stojącej śledziły spektakl. Wydawało się, że wszystko jest już w porządku.

Aliści, mój towarzysz, siedzący po lewej stronie, pochylił się ku mnie i szepnął do ucha:
- Wiesz, kogo obrugałaś?
- Kogo?
- Samego Korzeniewskiego.
- Rany boskie!!! - krzyknęłam i złapałam się za usta.

W jakiś czas potem poznałam osobiście Profesora, ale na wszelki wypadek nie przypominałam tego zdarzenia. Spotykaliśmy się to tu, to tam, na premierach, festiwalach lub okolicznościowych uroczystościach.

Aż przyszły lata osiemdziesiąte. Lata zachwianego porządku, podważonych wartości, trudnych wyborów. Niby wojna, a jednak nie wojna, jaką przywykliśmy pamiętać. Krwi nie ma, nie ma rannych, miasta stoją, domy nie walą się, nic nie wybucha i nie dymi. A przecież coś się wali. Zakazy, nakazy, restrykcje, tego nie wolno, tamtego nie wolno. Jednych wsadzili do więzienia, innych do obozów, inni pracują i są zadowoleni z wprowadzonego „porządku", inni drepcą w kółko i pytają: „co z tym robić?” jeszcze inni co świadomsi wiedzą, co zrobić, i robią. Rozbite środowiska zaczynają się skrzykiwać, unieruchomieni w domach ludzie zaczynają wychodzić ku sobie, łączą się, dogadują. Czas zamierzonego paraliżu zamienia się w czas solidarnego działania, poszukiwania autorytetów, przewodników, tradycji. My aktorzy mamy taki autorytet. Adres jest nam wszystkim znany. Kiedy są wątpliwości, różnice zdań, brakuje odwagi lub zdecydowania, pada sakramentalne:
- Trzeba do Korzenia.

„Korzeń", nomen omen, tkwił w samym środku wszystkich ówczesnych problemów. Z niego wyrastały korzenie wielu działań. Nigdy nie odmówił rozmowy. Nawet tym, których do niedawna nie akceptował. Animozje osobiste podporządkował wyższej racji przeprowadzenia środowiska teatralnego przez nagle wybuchłą frustrację i znalezienia godnej formy przetrwania w możliwie najmniej dzielących je emocjach.

Kreowaliśmy go na pierwszego wśród nas. Pojawiło się nawet czułe przezwisko:
-    Nasz Papa.
Pojawiło się również szydercze:
- Sumienie Narodu.

Bywałam wtedy często u Profesora. Nie tylko po to, aby zasięgnąć rady. Bywałam po to, aby z nim pobyć. Wtedy właśnie brakowało mi najdotkliwiej rodziny. W czasie osobistego zagrożenia tęskniłam za mądrym ojcem. Czułam potrzebę należenia do kogoś lub czegoś. Znalazłam to w domu Profesora. Serdeczność przemieszaną z dystansem w staroświeckim stylu.

Siedział u czoła stołu, dobrze osadzony w tym swoim krześle-tronie, nieruchomy, z rękami założonymi na piersiach, najczęściej ubrany w domowy strój, czyli sztruksowe spodnie i sweter ze skórzaną wypustką przy kieszonce. Ta skórzana wypustka często ściągała moją uwagę, ponieważ trochę błyszczała i wysuwała się na plan pierwszy. Była mimo woli jakby broszką, ozdobą skromnego stroju, ja zawsze siedziałam po lewej stronie Profesora, Anna naprzeciw niego - zapraszała do świeżo upieczonego ciasta, do właśnie przesmażonych konfitur.

Czas posuwał się. Nie kontrolowany, nie ponaglany, nie wstrzymywany. Posuwał się w jakimś pogodzeniu się z nim i jego nad nami władzą.

Nie należałam do gości od Spraw Ważnych, byłam szarą osobą na szarą godzinę. Lampa świeciła nad stołem, po lnianym obrusie siały się okruchy ciasta, o nogi ocierał się kot, w kolana grzały kaloryfery, po stopach szedł chłód od drzwi wejściowych, na parapetach stały sztywne boże drzewka, na kanapce w rogu pokoju leżały sterty przeczytanych, powichrzonych gazet, od czasu do czasu dzwonił telefon. Zwyczajny, przytulny dom. Wszystkiemu temu patronował nieruchomo spokojny Profesor.

A przecież była z niego nie lada osoba.

Potrafił przyłożyć tak, że echem szło po całej Polsce. Czasem budził lęk. W niektórych strach. Jego cięty język przysparzał cierpień. Złośliwość - niespane noce. Bezwzględność - poczucie krzywdy. Arbitralność - kompleksy. Wokół jego osoby zawsze dużo się działo. Powietrze wibrowało i szło niespokojnym przeciągiem.

Siedząc obok niego, przyglądałam mu się uważnie. Taki był inny od opinii przekazanych mi przez adwersarzy?, intrygantów?, czy tylko zranionych?

Tak. Wiek wyciszył go. Rezygnacja z ambicji reżyserskich pogodziła z rywalami. Czas historyczny wyniósł na najwyższy szczebel życiowej misji. Obecność łagodnej, choć nieustępliwej, Anny uczyniła go szczęśliwym.

Spełnione życie uczyniło go pogodnym.

Raz wzięłam na odwagę i powiedziałam mu to. Przymknął oczy, zbierał myśli i w typowy dla siebie, ni to powolny, ni to nerwowy, sposób powiedział:
- Zmądrzałem.
Bystro spojrzał na mnie i dodał:
- Jak człowiek żyje, jest ważną sprawą, ale ważniejszą jak odchodzi.
- A czy ma Pan pewność słuszności swego życia?
- Jak niczego na świecie.
- Dowody?
- To wszystko, co mnie otacza.
- Nie pragnął Pan więcej?
-  Może tylko pragnąłbym dłużej żyć, niż będę.
Przecież byłam nieufna. Kreuje się czy mówi prawdę?

Nigdy już nie wróciliśmy do sprawy. Pozostaje mi  więc wierzyć, że mówił prawdę. Między innymi dlatego, że pozwala mi ona widzieć w nim przede wszystkim szczęśliwego człowieka.

Zofia Kucówna, Profesor, [w:] Zapach szminki, Akapit Press, Łódź 2000, s. 187-192.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: