Ryszard Bolesławski do Edwarda Gordona Craiga
Drogi Panie Craig,
pani Bigelow pokazała mi Pańską łaskawą odpowiedź na nasze nieśmiałe marzenie, by zaprosić Pana do USA. Nie, nie znam listu p. Bigelow, ale po przeczytaniu Pańskiej odpowiedzi czuję, że sam muszę napisać kilka słów do Pana, bowiem nie wiem czemu p. Bigelow i Pan kilkakrotnie wymieniają moje nazwisko. Postaram się pisać możliwie zwięźle i po prostu odpowiem Panu punkt po punkcie.
Przede wszystkim: nie proszę o napisanie czegokolwiek o mnie czy o American Laboratory Theatre w „The Mask”. „The Mask” jest duża, a my zbyt mali. Za kilka lat, gdy być może wyrazimy już coś poddającego się rzeczowej ocenie, sami poprosimy, by pamiętało o nas pismo, w którym biednemu aktorowi wolno powiedzieć kilka słów prawdy. Obecnie nie robimy niczego więcej poza „wąchaniem teatru” (jak ja to nazywam), a wszyscy skupieni wokół naszego Laboratorium ludzie, acz pełni najlepszych intencji, są wciąż ledwie studentami i uczniami. Zresztą ja sam nie daję im zbyt wielu okazji, by mogli wyrazić samych siebie. Chcę najpierw nauczyć ich wszystkiego, co tylko możliwe, a mają na to ledwie pięć lat. Potem albo osiągną to, co człowiek może osiągnąć w teatrze, albo znikną na Białej Drodze [Broadwayu] w sławie lub w zapomnieniu, co jest zresztą jednym i tym samym.
Gdy przygotuje już Pan przedstawienia ze swoim zespołem, proszę pamiętać, że my pierwsi pragnęliśmy gościć Pana tutaj oraz służyć naszą pomocą i poparciem. Zapewniam Pana, że jest to szczere, prawdziwe i po prostu koleżeńskie uczucie.
Pańska myśl przeniesienia Laboratorium do jakiegoś nieznanego miasta jest bardzo mądra i słuszna, lecz nie do przeprowadzenia. Na przykład we Włoszech jakiekolwiek miejsce może być źródłem natchnienia, a każda boczna ścieżka prowadzić ku wielkiej wartości artystycznej. W Ameryce wszystko skupia się w wielkich miastach. Prowincja amerykańska nie ma takich miejsc, gdzie można z pełnym skupieniem pracować przez rok i podlegać równocześnie wpływowi niewidzialnych, lecz potężnych sił otaczającej kultury, sztuki i tradycji. W Ameryce można albo ujść do lasu, i to nie dziewiczego albo przypominającego coś w rodzaju szkółki, albo trzeba żyć w środku wrzącego kotła, udając, że zdobyło się dostateczny spokój, ciszę i kilka chwil przeznaczonych na myślenie i medytację. I jeszcze jedno. Tutaj nikt nie da centa na robienie czegoś w jakimś nieznanym mieście. Chyba że w ten sposób chce rozsławić swoje miasto rodzinne. Ale wtedy puszcza w ruch całą reklamę, która z miejsca tego stara się zrobić coś jeszcze gorszego niż dom leżący między 50. a 60. ulicą na Manhattanie. Oto przyczyna, dlaczego od czterech lat tkwimy w środku Nowego Jorku i walczymy jak Dawid przeciwko Goliatowi, z tą różnicą, że używamy własnych szczęk zamiast oślich. Ale to różnica znikoma.
Jestem Panu bardzo wdzięczny, że chciałby mnie Pan zobaczyć. Nie spodziewałem się tego. Niech mi będzie wolno przywołać zdarzenie, które miało miejsce dwadzieścia lat temu i którego Pan na pewno nie pamięta. Czy pamięta Pan tak zwaną małą scenę w moskiewskim Teatrze Artystycznym, gdzie odbywały się przygotowania do Hamleta, i wysokiego, niezgrabnego młodzieńca, któremu Suler polecił wykonanie dużej glinianej makiety do drugiej odsłony? Ten wysoki, niezgrabny młody człowiek pracował dwa dni i dwie noce. Wreszcie makietę przedstawiono Panu. Wyglądał Pan wtedy, jakby zjadł Pan kanapkę z mydłem! Makietę wyrzucono w kąt, po kilku dniach znalazła się na śmietniku, a wysoki, niezgrabny młodzieniec był absolutnie przekonany, że do niczego się nie nadaje. Prócz tego próbował, a potem grał Laertesa i nie było takich wyrazów pogardy, jakich by za tę rolę nie odebrał od wszystkich, a przede wszystkim nie wyczytał z Pańskich oczu. Wtedy po raz pierwszy stwierdził, że jest do niczego. Tym młodzieńcem byłem ja. Przed dwudziestu laty zabił mnie Pan dwukrotnie. Lecz – jak Pan widzi – nie poddaję się łatwo i staram się umieć przegrywać. Staram się także realizować wiele z tego, co otrzymałem od ludzi teatru takich jak Pan, K. S. [Stanisławski] i – to chyba prawie wszyscy.
Proszę się nie obawiać. Nie mówię nigdy, że jestem czyimś uczniem. Wszyscy nauczyciele kształcili mnie prostym sposobem: mówili mi, że jestem największym niedorajdą świata. Teraz byłoby nie fair, gdybym za ten prosty sposób przerabiania mnie na człowieka nazywał ich nauczycielami. Ale – sam nie wiem czemu – jestem im za to wdzięczny.
Przed paroma tygodniami byłem w Londynie. Pan nie lubi tego miasta, a ja je kocham. Wystawiałem tam komedię muzyczną Król włóczęgów. Nie jest to rzecz specjalnie wartościowa, ale sam spektakl ma szanse na sukces finansowy, co z kolei da mi możliwość kilkumiesięcznej poważnej pracy poświęconej poszukiwaniu skarbów teatru.
Ogromnie żałuję, że nie mogłem z Londynu pojechać do Paryża i Genui. Ale kiedyś pewnie tak zrobię. Proszę nie zdziwić się, gdy pewnej ciemnej nocy jakiś przybysz zastuka do Pańskich drzwi i poprosi o kilkudniowe schronienie. Teraz będę mógł rozmawiać po angielsku, nie tak jak w Moskwie, gdzie mówił Pan o mnie być może gorsze rzeczy niż „bałwan”, a ja nie rozumiałem nawet tego.
Wspomniał Pan o tworzeniu jakiegoś zespołu. Drogi mistrzu, jestem na Pańskie rozkazy. Proszę tylko powiedzieć, czego oczekuje Pan ode mnie – Pańskiej przedniej straży tutaj, a ja z pewnością to zrobię. A poza tym na miłość Boską niech Pan nie mówi, że podnoszę wrzawę wokół Pańskich książek. Nie robię wrzawy. Żałuję tylko, że ktoś taki jak Pan nie ma odpowiednich aktorów do pracy, że ktoś taki jak Pan jest pozbawiony wszystkiego, co najlepiej służyłoby osiągnięciu zamierzonego rezultatu. To, co ja robię, sprowadza się do nauczenia młodych ludzi możliwie wiele o każdym składniku teatru. Pamiętam, że jest Pan aktorem, i wiem, że może Pan pracować tylko z wybornymi aktorami. Kiedy aktorzy (mojego zespołu?) zdobędą możliwie rozległą wiedzę o teatrze i jego instrumentach, a sami są przecież instrumentem teatru, wtedy przygotujemy dwa albo trzy przedstawienia odpowiadające naszym chęciom, a nie tylko obecnym możliwościom. Teraz przedstawienia dajemy po to, by zebrać nieco pieniędzy na pokrycie koniecznych wydatków i upewnić ludzi, którzy nas subsydiują, że cośkolwiek robimy.
Taka jest jedyna w tym kraju droga do sukcesu i dlatego ani słówkiem nie wspominam o naszych spektaklach. Na razie nie robimy tego, co chcielibyśmy i co pragniemy robić w przyszłości. Od czterech lat, odkąd działamy, staram się wyplenić to, co nazywa Pan „naśladownictwem” w grze aktorskiej. I niech mi Pan wierzy, że bezlitośnie zabijam je w niemowlęctwie, jak Herod.
Ostatnio ani nie piszę, ani nie projektuję scenografii. Pracuję wyłącznie na scenie i ze sceną, a wszystko, co mogę robić, to zmniejszać odległość między mym prawym a lewym sąsiadem. Ufam, że w przyszłości złączymy się jak ogniwa łańcucha, tak jak Pan o tym marzy.
Proszę się nie lękać, dobrze wiem, co Pan ma na myśli, mówiąc „marioneta”. Pytanie podstawowe brzmi: jacy są ludzie? Tacy sami jak wszędzie. Idą po linii najmniejszego oporu. Gonią za efektem, tracąc po drodze wiele pięknych i bliskich rzeczy. Pracują ciężko, by osiągnąć cele osiągane tysiąckrotnie w przeszłych tysiącleciach. Cóż, sam też jestem taki. Jedyna moja cnota to codzienne przepowiadanie sobie tego, co powiedzieli mi kiedyś moi nauczyciele.
Oczywiście znamy „The Mask”. Wiele próbujemy sobie przyswajać. Niczego z niej nie zapożyczamy. Szukamy własnych środków wyrazu. Wspólną podstawą jest teatr, korzystamy więc z podstawy. A takie zapożyczenie jest wszak cnotą. „Mask” stwarza mi pewien problem. Jest to pismo przeznaczone dla ludzi ukształconych, prostych i mądrych; muszę przyznać, że „Mask” nie wywiera dobrego wpływu na ludzi młodych. Natychmiast stają się bardzo „artystyczni” i zapuszczają długie, tłuste czupryny. Nie rozumieją, że „Mask” i Pana wypowiedzi są wynikiem stuleci poszukiwań i rozwoju kultury. Biorą z tego tylko głośne sformułowania i zwiędłe definicje, a potem trzeba tracić wiele czasu i trudu na uświadomienie im, że słowo, ruch, uczucie i myśl winny być absolutnym początkiem gry aktorskiej. Reszta jest ćwiczeniem, reszta jest spełnianiem. Nie da się zacząć teatru od filozofowania. Oto dlaczego daję „Mask” wyłącznie najlepszym i najbardziej świadomym, najbardziej zaawansowanym w technice.
Mój list zawiera wiele odpowiedzi. Nie wiem, czy satysfakcjonują one Pana, więc śmiało, niech mnie Pan zwymyśla – przywykłem – a w żadnym wypadku nie umniejszy to prawdziwego uwielbienia i podziwu, jaki żywię wobec Pana i Pańskiego dzieła.
Może zaciekawi Pana nasz przyszłoroczny repertuar? Oto on:
Wiele hałasu o nic
Komedia miłości – Ibsena
U bram państwa – Hamsuna
Dr Knock – Julesa Romainsa
Welon Perietty – Artura Schnitzlera
(O, jak bym chciał znaleźć dobrą pantomimę.)
Dwie lub trzy sztuki młodych autorów amerykańskich – jeszcze w opracowaniu.
To rozległy i zarazem marzycielski program, a nie mamy jeszcze stałego miejsca na przyszły sezon. Jak Żyd Wieczny Tułacz przenosimy się co roku z jednej ulicy na drugą, a połowa naszej energii idzie na przełamywanie trudności. Ale tak trzeba.
Bardzo brakuje nam dobrych scenografów. Wszystko, co młodzi robią a la Craig, jest absolutnie beznadziejne.
A propos, czy nie zna Pan jakiegoś przepisu na kultywowanie indywidualności? Nie mogę go znaleźć.
Mój stały adres: Ryszard Bolesławski, Bridgewater, Connecticut.
Z najlepszymi życzeniami zawsze Pański
Ryszard Bolesławski
Nowy Jork, 9 VI 1927
M. Kulesza, Korespondencja Ryszarda Bolesławskiego z Edwardem Gordonem Craigiem, „Pamiętnik Teatralny” 1983 z. 3, s. 414–417.