Sztuka, jakich mało
Od paru tygodni święci na Broadwayu tryumf prawdziwy sztuka, która jest arcydziełem poezji i oryginalności, grana przy tym tak, że widowisko to stanąć może obok najwyższych osiągnięć czołowych teatrów europejskich z okresu najświetniejszych reżyserów i gwiazd największych. Sztuka ta jest historią czterech osób, i tylko cztery osoby widzimy na scenie przez cały wieczór. Treścią jej jest zdarzenie tak na pozór błahe, jak pierwsza wizyta młodego człowieka, w którym biedna matka dziewczyny-kaleki chce widzieć konkurenta, wizyta bez przyszłości, bo okazuje się, że młody człowiek jest już zaręczony.
I mimo tej pozornej błahości, w ramach biednego pokoju, nie pokazując niczego nadzwyczajnego — młody, ale już sławny autor sztuki Tennessee Williams potrafił rozwinąć dramat jeden z najbardziej ludzkich i dramatycznie najbardziej zwycięsko oryginalnych, jakie powstały za naszej pamięci. Dla tych, którzy widzieli w teatrach nowojorskich tylko sztuki doskonale zbudowane, lecz zimne i bez wdzięku, i którzy na tej podstawie sądzą młody a niezwykle ciekawy teatr amerykański, The Glace Menagerie, taki bowiem jest tytuł owego niezwykłego dramatu, będzie prawdziwą rewelacją, pełnej ciepła i zarazem inteligencji, głęboko ludzkiej poezji i ambicji dramatycznych w najszlachetniejszym gatunku. Historia biednej kulawej dziewczyny, która nie może marzyć o szczęściu i której szare, beznadziejne życie rozświetla tylko tajemnicze światło załamujące się w szklanych zabawkach, jedynej pięknej rzeczy, którą posiada; historia jej matki, której życie się nie powiodło i którą widzimy na jego schyłku jako nieszczęsne stworzenie nie rozumiejące niczego a zatroskane z czułością a zarazem najniezręczniej o innych — opowiedziane z uczuciem pełnym dyskrecji i zarazem z brawurą odkrywcy nowych dróg teatralnych.
Sztuka dzieje się jak gdyby na granicy rzeczywistości i fantazji, jest ona rekonstrukcją wspomnienia, co inscenizacja oddaje bardzo oryginalnie i sugestywnie.
Ale mimo tej mgły poetycznej The Glace Menagerie ani na chwilę nie oddala się od ziemi, postacie nie stają się nigdy fantazjami autora, jak to często bywało u Acharda czy Rittnera, pozostają ludźmi prawdziwymi, rzeczywistość rozświetlona poezją ani na chwilę nie przestaje być rzeczywistością.
Tryumf autora połączył się z tryumfem dawno nie widzianej na scenie, a niegdyś jednej z największych aktorek — Laurette Taylor. Przy jej kreacji inne postacie, grane przecież znakomicie, zeszły na plan dalszy i sztuka stała się jakby dramatycznym portretem zahukanej przez życie starej kobiety, która jest zarazem głupia i wstrząsająco ludzka.
Laurette Taylor dała jej czar poezji niezrównany, głębię uczucia wyrażoną przez niedostrzegalne akcenty monotonnego ściszonego głosu, każdy jej ruch, każde słowo są czystą jakby somnambuliczną poezją, dramatem arcyludzkim, który, jak mówimy, dzieje się naprawdę, ale podniesiony jest przez wielką aktorkę do wyżyn symbolu.
Kreacja ta będzie na pewno legendą i jest jednogłośnie uznanym szczytem tego, co pokazali aktorzy amerykańscy w ostatnich latach.
Sztuka jest sukcesem niebywałym. Publiczność szeroka zachwyca się nią jak krytyka; to także burzy niektóre zbyt powierzchowne nasze pojęcia o kulturze tego kraju.
Tennessee Williams: The Glace Menagerie, szt. w 3 aktach. Playhouse (Nowy Jork). Reż. E. Dowling i M. Jones. Prem. 31 III 1945.
J. Lechoń, Sztuka, jakich mało, „Tygodnik Polski” 1945 nr 24, s. 13.