AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/171: Pryszczaci

K., Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępkii
Teatr Polski w Poznaniu  

Tenenbaum się mylił
Wywiad Mike’a Urbaniaka z Pawłem Demirskim przeprowadzony przed premierą poznańskiego K. i opublikowany w „Wysokich Obcasach” zaczynał się od zdania, które wgniotło mnie w ziemię: „Nienawidzę cię, nienawidzę tego wywiadu i nienawidzę Poznania”. Z prawdziwą zazdrością informuję, że jest to najlepszy, najbardziej dynamiczny i wiele, jeśli nie najwięcej, obiecujący początek rozmowy z polskim artystą, jaki kiedykolwiek czytałem. Tak zaczynają najwięksi styliści, najbardziej kozaczy z kozaków klawiatury i wszyscy amerykańscy dziennikarze śledczy. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście Demirski tak zaczął rozmowę z zaprzyjaźnionym krytykiem, czy raczej Urbaniak wyłuskał to zdanie spośród innych i wywalił na początek tekstu. Jakkolwiek było, brawa dla obu panów za intuicję. Za ponury deszczowy niedzielny poranek, podczas którego to zdanie padło. Są takie zdania wypowiedziane przed premierą, które po latach okażą się ważniejsze niż spektakl, jaki zapowiadały. Więcej – spektakl zostanie zapomniany, przebrzmi sława artysty, dziennikarz rozpłynie się w nicości, a zdanie nadal będzie kołatać się w głowach tych, którzy potrafią pamiętać.

Kronikarska uczciwość każe nam jednak dodać, że reszta wywiadu już nie jest wściekła, energetyczna i wiekopomna. Dobre zawsze przegrywa z najlepszym. Demirski mówi rzeczy słuszne i przewidywalne, tak samo jak potem w spektaklu. Jednak to zdanie ulepione z nienawiści, a właściwie z tęsknoty za nienawiścią, projektuje nam Demirskiego, jakiego chcemy, za jakim tęsknimy. Promieniuje na resztę rozmowy, na poczciwego redaktora Urbaniaka, na sam przereklamowany, a potem niespełniający oczekiwań spektakl wreszcie. To zdanie przypomina dzwon Zygmunta. I jest tym wszystkim, czego w nowym przedstawieniu tandemu, w polskim teatrze, w nas, a nawet w samym Demirskim już nie ma. Chociaż nienawidzimy. Sęk w tym, że już wyłącznie w jednym kierunku.

Piękni chłopcy prawicy
W tygodniu, jaki nastąpił po sławetnym Marszu Niepodległości, zwróciły moją uwagę dwa wystąpienia telewizyjne. Przed kamerami w dwóch różnych miejscach Warszawy wypowiadali się wiceminister Patryk Jaki i rzecznik Młodzieży Wszechpolskiej Mateusz Pławski. Mówili o tym samym, choć jeszcze różnym językiem. Jeśli dobrze przyjrzymy się szlachetnym obliczom obu młodych Polaków, dostrzeżemy, że w te porywiste listopadowe dni kropeczka opryszczki na wardze pana ministra pojawiła się dokładnie w tym samym miejscu, w którym pieprzyk/znamię posiada pan rzecznik. Nie zwrócilibyśmy na ten szczegół uwagi, gdyby materiały z udziałem obu mężów stanu nie sąsiadowały ze sobą w jednym wydaniu Faktów TVN. Przypadkowa koincydencja fizjonomiczna? Czy też igraszka umysłu szukającego desperacko wszelkich frapujących analogii? Nie sądzę. Porównajmy obie, ukradzione przeze mnie, a nie przez redakcję Teatralnego, fotografie. Oto Mateusz Pławski:

A to Patryk Jaki. Zdjęcie nie oddaje w pełni piękna jego strupka, kamery wychwyciły to jednak lepiej, ale póki Kołonotatnik nie jest telewizją internetową, szukajcie strupka na prawej stronie górnej wargi wiceministra:

Gdyby obaj panowie byli bohaterami sztuki teatralnej i występowali w tym samym przedstawieniu, wchodząc na scenę w jakimkolwiek odstępstwie czasowym, każdy w miarę spostrzegawczy widz nie uznałby tego żadną miarą za zwykły zbieg okoliczności i mógłby wyciągnąć z podobnych/identycznych kropek na ich wargach cztery następujące szybkie wnioski: 1. bohater Jaki z bohaterem Pławskim całowali się za sceną; 2. wirus opryszczki ma ewidentny związek z wirusem nacjonalizmu; 3. to nie żaden strupek tylko znak przynależności do tej samej organizacji niejawnej, której członkowie rozpoznają się jak grypsujący po kropce na powiece czy pythonowscy masoni po „tajnych masońskich uściskach dłoni”; 4. może z tą kropką jest jak z pieprzykiem Cindy Crawford. Mają ją wyłącznie osoby niezwykle sexy. Bohater Jaki pozazdrościł bohaterowi Pławskiemu kariery w narodowym modelingu i też sobie taką zafundował.

Jest jeszcze, jak zresztą zawsze, piąta możliwość. Jeśli uznamy twarz polityka lub bohatera spektaklu teatralnego za tekst lub edytor tekstowy (bo przecież polityk lub postać teatralna najczęściej istnieje, gdy mówi, a jeśli nie mówi, to i tak mówi, nie mówiąc…), opryszczkowo-pieprzykowy strupek będzie w takim razie niczym innym jak kropką środkową. Czyli nie taką zwykłą, którą dajemy na końcu zdania, oznaczającą, że póki co nic więcej nie powiemy, sfinalizowaliśmy właśnie myśli, oznajmiliśmy opinię. Nie, taka kropka jest tam, gdzie powinna być, u stóp ostatniej literki. Ona nie dziwi pozycją w połowie wysokości innych liter. Gdyby o taką kropkę chodziło na tekstowej twarzy polityka, bohater Jaki i bohater Pławski mieliby ją wytatuowaną na języku lub podniebieniu. Na zębie nawet. Ta dostrzeżona przez kamery kropka jest wyżej, jakby nie na swoim miejscu. Jakby uciekła z ust, z gęby na gębę, porzuciła słowo, z którym była związana. I teraz ani nie udaje wąsa pod nosem, ani go nie zastępuje. Wprowadza raczej wizualny niepokój. Naznacza twarz punktem, na który trzeba patrzeć, choć się nie chce, bo instynktownie czuje się, że może są w tej twarzy-tekście miejsca istotniejsze. Ale w tym przypadku nie da się Jakiej i Pławskiej kropki ominąć nijak. Zasysa nas, ściąga ku sobie. Jest takim barthes’owskim ostatecznym punctum: bo kiedy patrzy się na taką kropkę, reszta twarzy ulega metaforycznemu wymazaniu, nie jest ważna. Oko siada na kropce i samo staje się kropką. Bohater Jaki i bohater Pławski łapią nas w swoje kropki jak w mikropułapki. Przypomnijmy, że kropkę środkową wymyślili Rzymianie do rozdzielania wyrazów (sprawdźcie w Paleografii łacińskiej Władysława Semkowicza), Grecy wyrazów nie rozdzielali, dlatego ich teksty są zapisane gęsto, nieprzejrzyste na pierwszy rzut oka, utkane jak gobelin. Dziś w leksykografii używa się kropki środkowej do zaznaczania miejsc podziału: dzięki niej wiemy, jak można podzielić wyraz, co z niego przerzucić do kolejnej linijki. Albo żyje sobie taka kropka środkowa jako punktor – od kropek możemy zaczynać kolejne paragrafy wyliczeń.

Więc gdyby twarz polityka była białą kartką papieru, taka kropka środkowa z górnej wargi wiceministra lub rzecznika oznaczałaby początek wymieniania czegoś, pierwszy argument z długiej listy. Zachodzę w głowę, które ze zdań wypowiedzianych tego dnia przez obu polityków stało się samo z siebie godne zapisania na twarzy na zawsze. To wiceministra Jakiego o rasistowskich hasłach, które młodzi polscy nacjonaliści nieśli w pochodzie w ramach „prowokacji”, żeby sprowokować siebie do jeszcze większej miłości do ojczyzny czy żeby sprowokować „ulicę i zagranicę” do fałszywych lewackich lamentów nad nadwiślańskim faszyzmem, którego nie ma i nie było, a kto mówi inaczej, tego łopatą przez łeb? Czy może raczej wypunktowało się na wardze zdanie rzecznika Pławskiego o osobach czarnoskórych, które nigdy nie mogą być i nie będą prawdziwymi Polakami?

A jeśli mylimy się, łącząc zagadkowe kropki na wargach polityków ze światem tekstowym, ze słowami i literami? Może powinniśmy wejść do strefy grafiki lub magazynu artefaktów? Wtedy kropka na wardze to bardziej strupek, czyli de facto początek rany. Ktoś niewidzialny, dobry bóg liberalizmu, przeźroczysty Michał Anioł lewactwa ryje właśnie na twarzach Patryka Jakiego i Mateusza Pławskiego ten sam znak, który w finale Bękartów wojny Brad Pitt wyrył na czole Christophera Waltza? Zaczyna od kropki, bo od czegoś trzeba zacząć, każdy obraz, każda płaskorzeźba była na samym początku tylko kropką, miejscem przyłożenia pędzla lub rylca do czystej powierzchni. Jeśli to prawda, jeśli tak jest, jeśli fascynująca kropka środkowa Jakiego i Pławskiego to tylko początek podobnej, wykonanej za karę, mściwej fizjonomicznej kompozycji na wieczność, na miejscu struchlałych tą perspektywą polityków wysłałbym w świat jedyne możliwe w tej sytuacji, przetestowane już przez Kevina Spaceya dementi: „A o co takie halo? Myśmy się tylko całowali!”.
 
Gdyby nie techniki teatrologiczne, nauka patrzenia na rzeczywistość jak na teatr, nigdy byśmy się tego nie domyślili, prawda?

Jaki mamy plan, panno Waters?
W ramach krakowskiej reformacji teatralnej w Starym Teatrze miały być tezy Lutra/Mikosa przybite w garderobach i na drzwiach bufetu, a póki co Narodowa Scena ogłasza z internetową pompą datę ogłoszenia repertuaru styczniowego. Ogłaszamy, że ogłosimy. Już 21 listopada dowiemy się, co udało się jeszcze ocalić z przedstawień krakowskiej sceny po trzech miesiącach dyrekcji Marka Mikosa, po ogłoszeniu bojkotu przez Gildię Reżyserek i Reżyserów Polskich, zapowiedziach Jana Klaty, że nie zrobi zastępstw za aktorów, którzy odejdą z zespołu. Czekając na repertuar, zastanawiamy się w Krakowie, czy w nowym roku Stary Teatr będzie grał każdego dnia z wyjątkiem poniedziałków i na każdej scenie, co było jednym z postulatów programu Mikosa, kiedy odbędzie się pierwsza premiera nowej dyrekcji i któremu z czwartoligowych zagranicznych reżyserów skuszonych pracą w Starym najszybciej puszczą nerwy i wyjedzie.

Sytuacja w Narodowym Starym Teatrze mimo początkowo innej, odpowiedzialnej postawy zespołu, jednak zaczyna przypominać tę z wrocławskiego Teatru Polskiego. Im większy jest opór wobec niechcianego nominanta, tym bardziej nominant okupuje się na swoich pozycjach i wszelkie porozumienie jest już niemożliwe. Zadano zbyt dużo ran, okazano zbyt wiele pogardy, zmarnowano czas. Michał Gieleta rozwiał się jak sen jaki złoty. Marek Mikos wobec solidarnej postawy 130 twórców zrzeszonych w Gildii nie ma żadnego pola manewru w kraju, bo w tej sytuacji nie pójdą do niego pracować debiutanci i nie pójdą nawet artyści skuszeni przez Morawskiego, słusznie kalkulując, że krach Wrocławia zostanie teraz przysłonięty przez katastrofę w Starym i obciach współpracy z panem Cezarym będzie chwilowo mniejszy. Skoro wszystkie siły skierowano na jeden front, na drugim można co nieco ugrać, przesunąć okopy w inne miejsce.

Mam przeczucie, że przy obecnej postawie ministerstwa to nasze krakowskie i ogólnopolskie mocowanie się z Mikosem potrwa dłużej niż sezon. Ministerstwo jak cały PiS do błędów się nie przyznaje, błędów nie koryguje, idzie w zaparte, wierząc, że brednia powtórzona tysiąc razy stanie się w końcu oczywistością. Mikos nas przeczeka, zamęczy, zanudzi, wytnie kawałek po kawałeczku to, co było esencją Starego, i zastąpi jakąś mikosowatą ludzką breją.

Gildia i środowisko biorą, próbują brać, ministerstwo i Mikosa na przeczekanie. Jeśli nic nie będzie się w Starym działo, jeśli teatr zacznie tonąć, ktoś po tamtej stronie musi pójść po rozum do głowy i wdrożyć środki naprawcze, kalkuluje Gildia. Stary to przecież dobro narodowe, nie tylko żywy organizm, ale i muzeum, a co jak co, ale muzea ta władza hołubi, więc im też musi na zależeć, żeby za bardzo nie zdechło. Otóż chyba nie zależy. Stary ma być jak radiowa Trójka. Mierny, ale wierny. Nijaki, ale spacyfikowany. Cisza w Starym jest dla PiS najpiękniejszą melodią, cisza jest klasyczna. Cisza nie jest klęską i upadkiem, jest czekaniem w spokoju na narodowe kadry w teatrze. Póki ich nie będzie, niczego nie będzie. Wyciszony teatr trudniej odbudować po zmianie niż teatr sunący na podskórnym buncie, działający pełną parą nawet nie wbrew tylko obok ideologii władzy. Zniszczenie Starego dobrze wpisuje się w ten pisowski trend burzenia, zmieniania na siłę, likwidowania symboli inteligenckich elit. Chcecie rozproszyć i pognębić wrogów? Zasłońcie, zniszczcie im punkty koncentracji, identyfikacji tożsamościowej, miejsca tymczasowych wspólnot. Od przejętego przez prawicę, a przyzwoitego teatru liberalnego lub lewicowego inteligenta bardziej zaboli teatr niedziałający. Więc nie ma Polskiego we Wrocławiu, Starego Teatru, radiowej Trójki, za chwilę pewnie paru gazet i telewizji.

W tym czarnym scenariuszu przy sprzyjających okolicznościach, przy założeniu, że władza jednak przerazi się skalą zniszczeń, momentem zwrotnym byłby ten, w którym premier Gliński i Wanda Zwinogrodzka uznają, że środowisko skruszało na tyle, że przyjmie do Starego każdego, byle był artystą, a nie był Mikosem. Zaprzyjaźnionego dyrektora z prowincji, wybitnego literaturoznawcę. Ba – za pół roku nawet wydrwiony latem Michał Gieleta (ale w wersji 2.0) byłby witany jak zbawca, jak generał Anders na białym koniu. Łudźmy się, że tylko o to im chodzi. Ale chyba nie.

Jeśli taki jest plan ministerstwa, to jaki byłby w takim razie plan środowiska i widzów? Strony sporu muszą mieć przecież przynajmniej szkicowe scenariusze dotyczące celów i poszczególnych etapów walki. Ministerstwo je ma – a my? Publiczność póki co tłumnie żegna się ze Starym, jaki polubiła, potem czas jakiś będzie się żegnać z wybranymi spektaklami-ostańcami, na koniec przejdzie do Słowackiego czy Ludowego. To będzie takie szukanie resztek Starego poza Starym. Chodzenie na aktorów symbolizujących utraconą wielkość sceny przy Jagiellońskiej, bo tu coś zagrali, bo tam, bo wkomponowali się w inny organizm. Nie wykluczam, że w ich miejsce pojawią się dawni widzowie tamtych scen, dla których nowy kurs z Osiedla Teatralnego i Placu Świętego Ducha to ciut za wiele. Przyjadą wycieczki szkolne, bo wiele nauczycielek nie zorientuje się, co się właściwie wydarzyło w Starym, pomoże Kuratorium, Klub Jagielloński będzie uczęszczał w systemie abonamentowym i zapewniał resztki dawnej inteligenckości teatru, jest jeszcze wojsko i Obrona Terytorialna. Bilety oczywiście będą tańsze. Bidnych krakowian będzie wreszcie stać na teatr. Pojawią się spektakle z impresariatu. Parę zagranicznych tytułów pewnie też. Dyrektor zaprogramuje międzynarodowy festiwal jako przeciwwagę dla Boskiej Komedii, ściągnie spektakle z krajów, do których nie dotarła zła opinia o faszyzującej Polsce. Jestem pewien, że Mikos przeżyje bojkot widowni, tak samo jak daje sobie z nim radę Morawski. Bo ministerstwo za pustki na sali obu panów rozliczać nie będzie.

Jaki jest plan środowiska? Nie pracujemy w Starym! Mikos pod ścianę. Jest to taktyka efektowna, ale używając porównań wojskowych, można nazwać ją taktyką spalonej ziemi. Nie będzie naszego Starego, to w ogóle nic nie będzie. Ani prób, ani repertuaru, ani aktorów-gospodarzy. Niech zostanie sam pusty gmach – pomnik złej władzy, niechcianego dyrektora i nas – Niezłomnych. Memento dla następnych pokoleń.

Bojkot wydaje się być zachowaniem zgodnym z sumieniem każdego z uczestniczących w nim artystów, bronią słabych i niewysłuchanych, takie no pasarán współczesności. Podoba mi się solidarność środowiska reżyserów, szkoda tylko, że (powtórzę to piętnasty bodaj raz w Kołonotatniku) szkoda, że ta niezłomność moralna żywi się nieco na krzywdzie aktorów. Gildia odmawiając rozmów i pracy w Starym, a nawet, jak Klata, utrzymywania starych spektakli w repertuarze, o ile odejdą gwiazdy, traktuje zespół, bodaj największe dobro tej sceny, fenomen polskiego teatru, jak żywe tarcze idące przed kolumną wojsk. To zakładnicy sporu. Ofiary głupoty władzy, pychy Mikosa i niezłomności Gildii. Do nich strzela się seriami… Artyści Starego Teatru nie zawsze mają pole manewru, możliwość ucieczki z miasta, od złego dyrektora. Takim krzykiem rozpaczy jest zresztą niedawny wywiad Juliusza Chrząstowskiego. Trzeba zostać i walczyć, choć nie ma nadziei i większość aktów oporu jest bez sensu. Walka z Mikosem oznacza regres wielu talentów, marnowanie ich najlepszych lat. W Starym Mikosa wybitni aktorzy, szefowie związków zawodowych grać nie będą, a – jak się dowiadujemy – ludzie za słabi na Teatr Ludowy – tak.

Wzdrygam się zawsze przed walką w czyimś imieniu, ale wyłącznie na jego koszt. Bojkot reżyserski, owszem, uszczupla artystyczne pole manewru bojkotujących, zapewnia im jednak dobre samopoczucie. Dla aktorów poza samopoczuciem zgoła odmiennym – bo są osamotnieni, bezradni, pozbawieni głosu – bojkot ma, będzie mieć także wymiar nie tylko symboliczny, lecz i ekonomiczny. Od stycznia zarobki polecą im w dół, za rzucanie rolami czekają pewnie zwolnienia z etatu, strajk włoski można doprowadzić do absurdu, ale kiedyś i to paliwo się skończy. Aktorzy Starego będą musieli grać w byle czym, żeby przeżyć. W teatrze i poza teatrem. Inna byłaby sytuacja z bojkotem, gdyby cały albo przynajmniej trzy czwarte zespołu demonstracyjnie odeszło. Ale dlaczego mają odchodzić z teatru, który jest ich, przede wszystkim ich, a nie ministerstwa czy zmieniających się dyrektorów? I zespół Starego czułby się silniejszy, bardziej wspierany, gdyby nie tylko reżyserzy, ale także aktorzy spoza niego odmawiali gościnnej gry na ich scenie lub etatu. Tak solidarnie jednak nie będzie.

Bojkot jest słuszny, niesłuszne jest budowanie go na krzywdzie ludzkiej i artystycznej zespołu bez żadnego wariantu ratunkowego. Krystian Lupa nie stworzy drugiego Procesu w Krakowie specjalnie dla przetrąconego zespołu Starego. Można oczywiście pomagać przeczekującym Mikosa aktorom tak, jak pomaga się uciekinierom z Wrocławia: zatrudniając uciekinierów regularnie w ostatnich progresywnych bastionach, a etatowcom dając role gościnnie. W końcu jednak Mikos przestanie puszczać swoich oponentów, zagrozi zwolnieniem, wyrzuci. Tak długo się nie da. A z tego wynika konstatacja, że słuszny bojkot nie może trwać zbyt długo. W pewnym momencie trzeba będzie siąść do rozmów z Ministerstwem lub z Mikosem, o ile rzeczywiście jest nieusuwalny. Można to nazywać legitymizacją reżimu, można misją ratunkową dla aktorów, którzy zostali. Skoro wszyscy umawiamy się, z jakich powodów do rozmów i współpracy dochodzi, na „łamistrajka” nie spada żadne odium. Gildia mogłaby przecież wydelegować artystę do takiej uzgodnionej z Mikosem premiery i zrobić pod egidą Starego najbardziej antypisowski spektakl w dziejach. Dyrektorowi byłoby trudno zawiesić takie próby, zdjąć spektakl, bo złamałby kompromis, nie mógłby już zasłaniać się nieodpowiedzialnością i odmową środowiska. Trzeba powiedzieć Mikosowi „sprawdzam”, choćbyście do cna go nie cenili. Ma władzę, ma budżet, zaraz rozda go byle komu.

Porównania z Peerelem narzucają się same. Tam w czeluściach gabinetów ministerialnych, cenzorskich, dyrektorskich siedziały jeszcze bardziej ponure indywidua, była lista autorów i tytułów zakazanych, nie wolno było godzić w przywódców, sojusze, oficjalną ideologię, a mimo to arcydzieła lub przedstawienia wywrotowe jednak powstawały. Czemu nie mogą powstawać teraz? W Starym na przykład? Bo bardziej się niż kiedyś brzydzimy? Bo sytuacja jeszcze do tego nie dojrzała? Wolałbym nie czekać aż dojrzeje…

Jeszcze raz: czy macie jakiś plan? Ile będzie trwał bojkot? Czy ktoś to wypowie na głos? Zakładamy dwa lata czy może jednak sześć, jeśli PiS wygra kolejne wybory? Bo co się musi stać, by artyści ze Starego zaczęli tworzyć, zamiast czekać, zamiast pięknie cierpieć i narzekać? Czy białą linią będzie zwolnienie Mikosa? Na kogo ewentualnie można się zgodzić w zamian, skoro Klata jest nie do przywrócenia, a jego strategia nie wypaliła? Warto byłoby sformułować takie warunki brzegowe, nim będzie za późno.

Czasy już nie sprzyjają otwartej, frontalnej konfrontacji. To, co można było robić za PO, niekoniecznie sprawdza się za PiS. Od czasu Golgoty Picnic idziemy na czołowe zderzenia z prawicą, Kościołem, urzędnikami, społeczeństwem, PiS-em, ministerstwem. Tniemy szablami pancerz czołgów. I po kolei przegrywamy (przegrywacie?) wszystkie starcia. Z PiS-em, z lokalnymi niepisowskimi władzami. Przegrał Mieszkowski, przegrał Wodziński, przegrał Klata. Trzy różne strategie były bez szans: kiwki Mieszkowskiego, „żadnych ustępstw” Wodzińskiego, nawet mimikra i próba niejątrzenia ze strony Klaty. Jeśli polski teatr krytyczny, a może w ogóle teatr, przegrał tyle kampanii na raz, może czas spróbować innej metody walki. Schodzimy do podziemia, chowamy się w lesie. Artyści wyklęci. Walczy z otwartą przyłbicą tylko ten, kto ma parasol ochronny, reszta do spiskowania, do partyzantki, do pracy u podstaw! Głupio wierzyliście, że teatr ma siłę, ma sojuszników w młodym pokoleniu. Przykłady zaktywizowanej publiczności wrocławskiej, młodzież blokująca ONR pod Teatrem Powszechnym tylko zaciemniają sytuację, są jednak wyjątkami w tych ponurych czasach.

Nie ma wyjścia. Trzeba zastanowić się nad wydelegowaniem Misia Kolabo zanim jakiś sam się mianuje.

20-11-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone