O Matce Boskiej Tęczowej
Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2. (Art. 196 kk)
Elżbieta Podleśna, wraz z dwiema innymi osobami, jest autorką wizerunku Matki Boskiej Tęczowej. Wszyscy pamiętamy o okolicznościach jego powstania i prezentacji oraz o procesie sądowym, który toczył się w Płocku.
***
Sąd orzekł uniewinnienie.
***
A więc już po sprawie.
***
Zostają jednak trwałe pytania. O dzisiejsze znaczenie „znaków” i „symboli”, a nawet o „polską wojnę kulturową”. Mam mocne postanowienie, aby, pisząc ten tekst, przynajmniej próbować powstrzymywać się od ironijek, felietonowych szpasów, politycznego „Panie Wołodyjowski, larum grają!”... Moje postanowienie to zanurzyć się w nudne mędrkowanie.
Jednak „polska wojna kulturowa” właśnie się dzieje i nie sposób nie utytłać się emocjonalnie. Nawet „symetryzm”, który postanawia, że jego chata będzie z kraja, że będzie obiektywnym rozjemcą dwóch plemion, zdystansowanym Stańczykiem… Nawet Stańczyk podszyty jest emocjami jak jasna cholera. Dystansuję się o tyle przynajmniej, że pisząc „polska wojna kulturowa”, mam na myśli, przynajmniej w tej wypowiedzi, nie lokalne emocje, a zaledwie lokalną odmianę „wojny” europejskiej, jeśli nie globalnej (choć Hindusów czy Chińczyków wolałbym zostawić w spokoju, bo tam chyba jakieś inne kulturowe wojny). Więc „wojna” nie dość, że nie całkiem polska, to w dodatku jeszcze jakiś zaledwie jej współczesny epizod, bo ten spór toczy się tak naprawdę od czasu… wygnania z Raju. Więc nie o Kościół Polski z Jędraszewskim i Rydzykiem tu chodzi, nie o prokuratora Ziobrę i Kaczyńskiego chodzi. To byłby dla nich komplement. Chodzi o spór o to, jak ponazywać rzeczywistość. A on właściwie jest permanentny i w Polsce teraz spektakularnie się wybrzusza.
***
Dopóki chodzi o „2 + 2” to, powiedzmy, że ludzie jakoś się dogadali. W sprawie stołu rzecz nie taka prosta. Czy „stół” istnieje sam w sobie, dla kogo istnieje, kim jest postrzegający, jak go kto nazywa – owszem, toczą się zażarte spory między filozofami, ale z tego powodu nie wybuchają wojny z armatami i drutem kolczastym. Przynajmniej nie bezpośrednio. Ale „znaki” i „symbole”?!
***
Ze znakami i symbolami nie ma żartów. Zwłaszcza z symbolami. Toż to cała tkanka kultury. Sam język, same ludzkie słowa, to już ocean, na który się wyprawiamy w chybotliwym kajaku. Mowa ludzka, która szczęśliwie i nieszczęśliwie odróżnia i oddziela mnie od pary mazurków, moszczących się w tej chwili w ogrodzie, kilka metrów dalej od mnie, w budce lęgowej... A że było ludziom mało, bo mało, bo ciągle słów nie wystarcza, żeby ponazywać coś, co nie jest tak łatwe do nazwania jak „stół”, ludzie wpadli na pomysł, żeby pisać wiersze albo z tysiącletnim mozołem malować byki w jaskini Lascaux. Z kruchą intuicją (nie piszę, że z wiarą, bo to dzisiaj bardzo obolałe słowo), że istnieją sprawy, o których nie śniło się filozofom. Że są jakieś takie sprawy, jakieś takie sprawy, które wyganiane drzwiami, wracają oknem. Sprawy nieobejmowalne, nie-do-ucapienia, i aby się z nimi spotkać, aby je objąć i być objętym, domagają się szyfru, symbolu.
Symbol to nie znak. Znak jest drogowy. W prawo albo w lewo. Kierując swoją życiową, ciemnobrązową meganką combi metalic, znak mi nie wystarcza. Potrzebuję czegoś, co wykracza poza słowa i znaki, poszukuję otwarcia, sposobu na otwarcie, przestrzeni. Potrzebuję symbolu, a najlepiej żywego.
***
„Wojny kulturowe” to były, ale kiedyś, panie dzieju, dziejaszku. Jakie tam teraz, jakie tam sądy w Płocku. Czy mówi wam coś słowo „bohomaz”? Ilu ludzi zginęło za to słowo albo przeciwko niemu? A wyprawy krzyżowe? A może większość wojen, a właściwie może wszystkie wojny wynikają ze zdrady, sprzeniewierzenia, korupcji symboli na rzecz ich zamiany w znaki? Przecież na klamrach wojskowych pasów ci chłopcy mieli wygrawerowane „Gott mit uns”. Mój Boże! Jaki Bóg? Z kim? Przeciwko komu? Beczeć mi się chce, bo piszę to pod Warszawą, akurat dzisiaj, 19 kwietnia, i syn wysłał mi wiadomość z miasta, że ma dla mnie kartonowego żonkila. Coś w pół drogi między znakiem a symbolicznym sensem.
Wojna czerpie sok z symboli, które są żywe, a więc takie, które, mimo że same w sobie nie są niczym istotnym, są ikonami-oknami, pozostają jedynie środkiem komunikacji do spraw, które są, ale nie dają się człowiekowi jednoznacznie ująć, nie dają się ująć na przykład w słowie „Gott”. Wojna zamienia symbol w znak. Wojna zamyka symbol-otwarte okno w triumfującą wiedzę, w uzurpację. Wojna wie. Wojna głosi, że wie. Wojna mówi, że jest bogiem.
***
Symbol nie wie. Symbol jest wierszem. Jest piosenką. Obrazem. Symbol jest szyfrem. Symbol nie jest tematem dla samego siebie. Symbol im bardziej przeźroczysty, tym lepszy. Nie mówi o sobie, a odsyła poza siebie. Oswaja coś, do czego człowiek chciałby się przytulić i ogrzać, ale się wstydzi, bo jest goły jak święty turecki, chciałby się zakolegować albo mu zwyczajnie zaprzeczyć i pozostać w swojej goliźnie. Symbol, aby istniał, aby mógł otwierać i przekazywać, musi stawać się w wolności. Jak w wierszu, jak w teatrze, a zwłaszcza w życiu.
***
Jak to się wszystko ma do Płocka i procesu? Otóż tak:
Jeśli kwaśne wyrażenie „lepiej późno niż wcale” może mieć jakiś pogodniejszy odcień, to chciałbym w tym wpisie zaznaczyć wsparcie dla gestu oskarżonych oraz podziw dla ich cywilnej odwagi, a także współczucie wobec utrapień, które je już spotkały i czekać będą.
***
Wszystko, co poniżej, to zaledwie głos z sektora dla publiczności. Ten proces traktowałem bardzo osobiście. Jakby mnie sądzono. Ale zdaję sobie sprawę, że słowo „jakby” czyni wielką różnicę. Bo nie siedziałem w płockim sądzie i nie groziła mi kara. Mam poczucie, że wszystko, co powyżej i poniżej, jest takie trochę luksusowe i przemądrzałe wobec sytuacji oskarżonych.
Dystansuję się od roli świadka obrony w procesie Elżbiety Podleśnej, bo nie chciałbym projektować w jej głowie moich własnych myśli i uczuć związanych z wizerunkiem Matki Boskiej Tęczowej. Dystansuję się w myśl przestrogi „Boże, chroń mnie przed przyjaciółmi, przed wrogami sam/a się obronię”.
Ale właśnie te myśli i uczucia sprawiają, że traktuję sprawę osobiście, jakby mnie sądzono. Nie nadają się zbytnio na materiał mowy obrończej. Bo cóż to za argument, że jakiegoś osobnika, który myśli o sobie, że jest chrześcijaninem albo przynajmniej próbuje nim być, wizerunek Matki Boskiej Tęczowej nie dość, że nie obraża, to uwzniośla, pogłębia i poszerza?
***
Kiedyś jechałem rowerem przez Czechy. Przez dziurę jakąś zapadłą, po kocich łbach zabytkowego miasteczka. Późne popołudnie. Widzę, że otwiera się jakaś wieczorno-nocna knajpka. Piwo to dobry pomysł – myślę zaskakująco odkrywczo. Parkuję mustanga i po schodkach w dół. Piwniczka ciemnawa, strobo jeszcze nie odpalone, muza tylko się smuży. Dopiero za godzinę, za dwie zacznie się bal. Zamawiam. Piję. Nie wiem, jakie musiałby być to pomyje, aby nie smakowało.
Na ścianie przy schodkach widzę okazały rząd haczyków do wieszania garderoby. Taka szatnia. Mam czas, to się przyglądam.
Haczyki są zgrabne i proporcjonalne. Nadają się do wieszania. Zrobione są z małych drewnianych i mosiężnych krucyfiksów. Tak, kolekcja.
***
Symbole są żywe. A to również znaczy, że obumierają i zasychają. Bywają tylko truchłem. Wtedy, w Czechach, widziałem przyszpiloną do ściany kolekcję zaschniętych motyli. Było mi zwyczajnie przykro. Ale z drugiej strony, żadne inne przedstawienie tego symbolu ani wcześniej ani później, żaden Grünewald, żaden Breughel, a nawet Nowosielski, nie było jednocześnie tak otwierające, tak drastycznie i głęboko… no właśnie.
***
O figurce Matki Boskiej mam podobną anegdotkę, tyle, że nierowerową, a więc bardziej gadatliwą i filozoficzną, ale równie osobistą i dotkliwą, związaną z Mariborem w Słowenii, jej standardową austro-węgierską statuetką w kapliczce na wzgórzu, z bladym uśmiechem, po dłonie zanurzoną w stercie puszek po piwie i innym syfie oraz z akurat wtedy czytaną lekturą Karla Junga Odpowiedź Hiobowi. Więc historia taka bardziej spekulatywna. Miłosiernie oszczędzę czytelnikom tej anegdoty.
Zaznaczę tylko, że wtedy postanowiłem postawić Jej pomniczek u siebie w ogrodzie, w rosarium, Jej i wszystkim kundlom świata.
Morał jest podobny. Symbole są żywe. Są drogą, a nie celem. Jeśli dają się nazwać, to zła wiadomość dla nazywającego. Nazywający najczęściej o tym nie wie, bo właśnie triumfuje i ogłasza, że wie, że złapał byka z Lascaux za rogi. Mówi, że zapanował nad treścią, a tymczasem zapanował tylko nad formą. Gówno wie. Ludzie dla potrzeby odświeżania tej wiedzy wymyślają, słusznie i nieuchronnie, kościoły i rytuały, po czym te kościoły i rytuały krzepną, twardnieją, usychają i truchleją. I wtedy biada maluczkim, którym wiedza jest oznajmiana. „Wojna kulturowa” to nieustanne mielenie się symboli i znaków. Nie udaję, że jestem symetrystą. Jestem zaangażowany w tę wojnę z powodu własnego tyłka. Dlatego lubię i podziwiam Ewę Podleśną.
***
Bo co te kobiety zrobiły w Płocku? Pokazały fucka instytucji, która uważa, że wie. A gówno wie. Instytucja, która uzurpuje sobie prawo do wiedzy o Niewiadomym. I jeszcze do tego woła sąd państwowy? To zgroza. To wstyd. To bluźnierstwo. Nieprzyzwoitość. Instytucja, która sama chcąc być symbolem, tylko i aż symbolem, stała się tylko znakiem. Znakiem uzurpacji i przemocy. Stała się znakiem wykluczenia. Instytucja, która z rozpaczy, z suchości kuma się z władzą, z kasą, z przywilejami. Jest wieszakiem na ubrania w czeskim nocnym klubie.
Matko Boska! Jeśli istniejesz, jeśli jest tak, jak powiadają, że urodziłaś Boga, obroń nas przed głupcami, którzy wiedzą.
28-04-2021
Oglądasz zdjęcie 4 z 5