O Wariacjach Goldbergowskich według Pawlikowskiego

aAaAaA
Fot. Karol Budrewicz

Film Zimna wojna kończy się muzyką Bacha, ale właściwie cała forma i treść tego filmu jest Bachem, a Pawlikowski – Glennem Gouldem, którego słychać z offu w nagraniu arii, i tym nuceniem, podśpiewywaniem sobie, dopełnia brzmienie matematycznie zapisanych nut.

***
Te nuty są stare jak świat. Jak Bach – surowe, metodyczne i nieuchronne. Że jest jakaś kobieta i jakiś mężczyzna, którzy mają się ku sobie. Że są jakieś czasy, które zawsze są okropne i niesprzyjające. Że oboje bardzo by chcieli chwycić się za ręce i przejść się plażą w zachodzącym słońcu, ale nie mają pewności wiedzy o sobie z osobna ani o sobie wzajemnie. A jeśli mają, to chwilowo. W dodatku ta wiedza, która po drodze im przyrasta, to im przyrasta jakoś tak nie po kolei, skokowo i nierównolegle. W ostatecznym rachunku cała wiedza o sobie z osobna i o sobie wzajemnie, oczywiście konieczna i pożyteczna, przecierpiana i mądra, okazuje się… psu na budę. Zostaje coś takiego, co nie ma nic wspólnego ze łzami, westchnieniami ani życiową praktyką, a także niczym takim, co mogłoby być opisane w jakimkolwiek katechizmie.

Przyjmuje się w języku polskim, z braku innego słowa, nazywać to coś, co ostatecznie zostaje… miłością.

***
Ten film nie jest wyciskaczem łez. Nie wzrusza doraźnie. Jeśli coś doraźnie, to raczej hipnotyzuje. Masz poczucie, jak u Bacha, że każda nuta jest potrzebna i niezbędna. Dowcip tego małomównego filmu polega na tym, że każda sekunda Zimnej wojny jest, albo wydaje się, do szpiku prozaiczna, a jednocześnie każdy kadr można powiesić sobie nad tapczanem jak ikonę.

Dam sekundowy przykład. Mamy obraz Andrzeja Wróblewskiego Szofer niebieski, chociaż wcześniej dałbym głowę, że nazywa się jakoś prościej i musiałem sprawdzić na potrzebę tego tekstu. Ale nie o cytat chodzi, nie o erudycję, ale o sens przywoływanego sensu. U Pawlikowskiego dwukrotnie jedziemy jakimś zaropiałym Jelczem w szary horyzont. Widać plecy kierowcy i… połać. W tym niewinnym ujęciu nie Wróblewski się tu kłania ani nie Pawlikowski, ale przejmujący zapis rzeczywistości. Albo obaj mądrze się kłaniają. W dwóch powtórzonych ujęciach. Wytrawnie i nieprzypadkowo.

***
Duże słowa są wstydliwe. I dobrze. Powinny być drukami ścisłego zarachowania, a więc stosowane wyjątkowo, na szczególne okazje.

Zdarzają się jednak sprawy, zdarzają się dzieła sztuki, o których nic innego nie przychodzi do głowy jak słowo „zachwyt”. To nie jest emocjonalne, to nie jest wow. Nie płakałem po Zimnej wojnie. To jak Bach, o którym taki jeden osobnik z blokowiska Chamowo, Miron Białoszewski, pisze właśnie z zachwytem (trochę zmyślam ten cytat): Beethoven i Mozart to takie z górki na pazurki, a Bach jest jak tkanie dywanu…

Zachwyt jest umiarem. Jest poczuciem pewności, że na chwilę wszystko się zgadza, że na tę chwilę, na ten jeden półtoragodzinny moment – nic dodać nic ująć. Że ten Pawlikowski, podobnie jak Bach, metodycznie tka dywan, angażuje cały swój słuch i intelekt, i warsztat, żeby dojść do najgłębszej i zarazem najbardziej trywialnej prawdy, że w życiu różnie bywa, że nie znasz dnia ani godziny oraz że jak przejdziemy na drugą stronę, to może będzie lepszy widok.

11-07-2018

Oglądasz zdjęcie 4 z 5