Szczęśliwe dni: 18 stycznia
Obejrzałem trzy odcinki Ucha Prezesa, z zaciekawieniem czekam na następne. Twórcami są kabareciarze, ale rzecz ma cechy raczej sit-comu niż kabaretu. Wydaje się wzorowana na słynnym serialu BBC Yes, minister, choć wykonanie nie umywa się do wzoru. Brytyjskie poczucie humoru jest nie do podrobienia, ale z tego akurat nie czyniłbym zarzutu. Nie chodzi o porównania, lecz o głębszy sens całego przedsięwzięcia, które głównego bohatera czyni, owszem, śmiesznym, ale go ze szczętem nie ośmiesza. I tu leży pies (albo kot?) pogrzebany.
Nie śledzę produkcji kabaretowych. Parę razy rzuciłem okiem na ofertę rozmaitych kanałów telewizyjnych i uznałem, że, jak mówi stary portier w Artystach Strzępki/Demirskiego, to już nie jest mój film. Jak inżynier Mamoń, lubię piosenki, które znam – zatrzymałem się na wzorcach stworzonych przez Dziewońskiego w Dudku, Przyborę z Wasowskim w Kabarecie Starszych Panów, Lipińską w Kabareciku, że o wyrafinowanym humorze Dobrowolskiego, Czubaszek, Fedorowicza czy Młynarskiego nie wspomnę. Ordynarne grepsy serwowane przez półamatorów zgromadzonej w amfiteatrach wielotysięcznej publiczności mają się tak do sztuki kabaretowej, jak pięść do nosa. Kameralny, inteligencki śmiech a masowy, prymitywny rechot to jednak nie to samo.
Wiem skądinąd, że te wygłupy cieszą się znaczną oglądalnością – suweren ma własny gust i swoich ulubieńców (Hegel uważał, że lud kiedyś stanie się rozumny – mój Boże…). Jak się w tej hierarchii sytuuje Kabaret Moralnego Niepokoju, nie mam pojęcia – w Uchu Prezesa zobaczyłem ich po raz pierwszy. Moja opinia? Odpowiem nie wprost: kiedy Andrzej Łapicki postanowił pobrać się z Kamilą Mścichowską, zwrócił się o błogosławieństwo do swego przyjaciela, Tadeusza Konwickiego. Konwicki zapytał, jaka jest różnica wieku między oblubienicą a oblubieńcem. Kiedy usłyszał, że sześćdziesiąt lat, odparł: „Akceptowalne”.
Liderzy Kabaretu Moralnego Niepokoju i główni wykonawcy Ucha Prezesa nie są profesjonalnymi aktorami, ale też nikt tego od nich nie oczekuje. Wystarczy, że odznaczają się osobowością, vis comica i pewnym samorodnym talentem. Rzecz w tym, jaki z tych darów czynią użytek. Gotów jestem przyznać, że godny uwagi. Robert Górski zgrabnie podpatrzył sposób mówienia i gesty Kaczyńskiego, ale nie przekracza granic parodii. Podobnie Mikołaj Cieślak w roli przydupasa Mariusza – jest durnowaty i oślizgły, ale nie budzi, jak prototyp, odrazy. Inne postaci, nieomylnie kojarzące się z Kurskim, Czabańskim, Misiewiczem, Macierewiczem (w tej roli akurat demoniczno-groteskowy Wojciech Kalarus) – rysowane są znacznie grubszą, karykaturalną kreską i w ostrym kontraście do – horribile dictu – sympatycznego na swój sposób Prezesa.
Mamy więc do czynienia z satyrą, która o niebo przekracza szmatławe agitki takiego, dajmy na to, Marcina Wolskiego. Ten ostatni był zresztą w swoim czasie – czterdzieści lat temu! – autorem, nie waham się powiedzieć, wybitnym, czego przykładem audycja 60 minut na godzinę w radiowej Trójce. Wolski, mimo ówczesnej aktywności partyjnej, potrafił z talentem podgryzać system i to przy pomocy przemyślnych metafor. Dziś zostały z tego tępe, propagandowe podśmiechujki, a raczej podśmiechuje, godne służalczych paszkwili z okresu stalinowskiego. Przykładem – sylwestrowa szopka czy program W Tyle Wizji; czy może – W Tyłku…
A jednak coś mnie w tym Uchu Prezesa uwiera. Górski gdzieś powiedział, że zależy mu na ociepleniu wizerunku Kaczyńskiego. No, to mu się pewnie udało. Prezes, ze śladami kociej sierści na garniturze, prezentuje się nie jak owładnięty paranoją autokrata, rodzimy caudillo czy duce, lecz jako lekko odklejony od rzeczywistości, złośliwy wujaszek, który gra otaczającymi go pajacami jak pionkami na szachownicy. Ma swoje śmiesznostki, ale przecież daje się lubić jako pocieszne dziwadło i domorosły makiawel, w przeciwieństwie do otaczających go karierowiczów, lizusów, kreatur i mendoweszek. Jego troska o kota jest nieledwie rozczulająca – choć rozczula może tylko takich jak ja kociarzy.
Nawiasem mówiąc, któryś z przybocznych Prezesa ujawnił, że ten ostatni obejrzał sit-com Górskiego i wygłosił tylko jeden jakże rzeczowy komentarz: że kotom nie podaje się mleka. Rzeczywiście w jednym z odcinków jest scena, gdy indywiduum wzorowane na Czabańskim przynosi kotu Prezesa bańkę z mlekiem prosto od krowy (wcześniej kot dostał świeżo złowione ryby od szefa telewizji publicznej). Prezes filmowy mleko przyjmuje bez uwag, ale Prezes rzeczywisty wie, że koty piją wodę.
Tak czy inaczej Ucho Prezesa jest przedsięwzięciem dwuznacznym. Bez wątpienia bawi, ale bawiąc, w jakiś sposób oswaja widownię z ludźmi obecnej władzy, którzy w rzeczywistości mają dla wielu z nas cechy odpychające, budzące wstręt i złowrogie. Nie dziwi mnie, że politycy PiS-u wypowiadają się o serialu ciepło, a TVP rozważa podobno emisję. Zwęszyli szansę na rozmiękczenie wizerunku rządzącego obozu, a zwłaszcza jego przywódcy. To technika znana z historii rozmaitych satrapii i dyktatur. Nie zdziwię się, gdy za jakiś czas Kaczyński pojawi się w postaci ojca narodu, świętego obrazka, Dziadka Mroza albo przytulanki.
Co z tego wynika? Daleki jestem od posądzania Kabaretu Moralnego Niepokoju o koniunkturalizm. Za satyrą na Prezesa i jego drużynę kryje się raczej sugestia, że przyjdzie nam spędzić z nimi wiele najbliższych lat – Kaczyński gdzieś ostatnio powiedział: „Będziemy rządzić bardzo długo”. A skoro tak, to wypada przywołać angielskie powiedzenie: „If you can`t fight it, join it” – „Jeśli nie możesz czegoś pokonać, to się przyłącz”. A jeśli nie pokonać – bo jak, zważywszy kompromitującą nieporadność opozycji – i nie przyłączyć, to spróbować polubić lub przynajmniej przywyknąć. O co zawsze łatwiej, gdy grozę rozładuje się śmiechem. Jak mówił Edek w Tangu: „będzie wam ze mną dobrze, zobaczycie. Ja jestem swój chłop. I pożartować mogę, i zabawić się lubię. Tylko posłuch musi być”.
Rozumiem ten kierunek myślenia, ale się na niego nie zgadzam, więc gdy oglądam Ucho Prezesa zapala mi się czerwone światło, bo nawet jeśli będzie śmiesznie, to nie znaczy, że przestanie być strasznie. Nie dajmy się uwieść, choćby wyłączną formą niezgody miał być wewnętrzny, samotny opór, a jedyną perspektywą – długi marsz. Zawsze jest jakaś nadzieja, jak w starym wierszu Herberta:
Stoimy pod murem. (…)
Mur jest wysoki i mocny. Za murem jest drzewo i gwiazda.
Drzewo podważa mur korzeniami. Gwiazda nagryza kamień jak mysz.
Za sto, dwieście lat będzie już małe okienko.
18-01-2017
Oglądasz zdjęcie 4 z 5