Uciekające panny młode
Magiczna rana, reż. Paweł Świątek, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

fot. Bartek Barczyk
Paweł Świątek z Magicznej rany Doroty Masłowskiej wycina cztery opowieści z kobiecymi postaciami w rolach głównych. Jego spektakl to maraton porażek, festiwal stand-upów smutkiem podszytych, w którym tęsknota za tym, żeby własny upadek jak najpiękniej udekorować, walczy z instynktem ucieczki.
Odrzuconą kochankę z hotelu Encore (Katarzyna Zawiślak-Dolny), Karolinę, gwiazdę serialu Piastowie (Natalia Strzelecka), stypendystkę Zoldanę (Wanda Skorny) i instruktorkę fitness Malayę (Karolina Kazoń) Świątek wraz z Marcinem Chlandą, autorem kostiumów i scenografii, ubiera w suknie ślubne (nosi ją też Marta Konarska w rolach gospodyni, recepcjonistki i jednej z głów hydry przechwytujących narrację Zoldany), a ich partnerów (Marcin Sianko i Rafał Szumera) w eleganckie fraki – jedne i drugie zaprojektowane w sam raz po to, by stepować, tańczyć tanga i rzucać przez ramię „zagraj to jeszcze raz, Sam”, a nie zanurzyć się po szyję we współczesnej magmie popsutego języka, z którego szyje swoje opowieści Masłowska.
Kostium plus językowa maniera i pozy zaczerpnięte z przedwojennych filmów podbijają jeszcze melodramatyczny filtr, nakładany przez Świątka na te narracje. Reżyser pracuje na ostrych kontrastach – psuje konwencję melodramatu, miksując go z konwencją stand-upu, w ramach której opowieści czterech bohaterek nie tyle dzieją się na naszych oczach, co są nam sprawozdawane. Z różnych perspektyw – groteskowo nostalgicznego wspomnienia o wydarzeniach w hotelu Encore, relacji na żywo z „house warming party”, czyli parapetówki w dizajnersko wystylizowanym mieszkaniu celebryckiej pary, plotkarskiej wersji wydarzeń o tym, co przydarzyło się Zoldanie, stypendystce z bałkańskiego chaosu w lepszym, bogatszym świecie, czy męskiej narracji, w której usiłuje zamknąć smutną Malayę jej partner na jedną noc.
Zarazem, choć od początku każda z tych historii ciąży ku katastrofie – żadna z czterech panien młodych nie błyśnie nam na koniec szarfą z napisem „happy end” – to w finale dostajemy zapowiedź słodkiej zemsty, znów podlanej filmowym sosem, choć tym razem rodem z katastroficznego kina, z Malayą sunącą przez miasto niczym Godzilla, depczącą samochody i gotową pożreć niewiernego kochanka.
Wszystko to jest śmieszno-smutne i smutno-śmieszne na przemian, a spod każdej tych groteskowo wykrzywionych narracji wybija na powierzchnię nabrzmiała i pulsująca żyłka wypełniona goryczą przegranej. Bo ani wśród pięknych i bogatych, ani niespecjalnie atrakcyjnych i ubogich nie ma mowy o spełnieniu – wiecznie głodny żołądek dostanie tylko jakieś utytłane okruchy, które w dodatku wcale nie smakują szczęściem, tylko porażką. A choć na obrzeżach tej scenicznej historii także i mężczyźni zaliczają spektakularne kraksy (jak mąż Karoliny, „reżyser reklam”, odreagowujący na żonie i jej przyjaciołach swój kompleks związany z artystycznym niespełnieniem, czy partner Malai, dojadający resztki po swojej bankowej odprawie i próbujący kompulsywnie zagadać własną porażkę), to kobiety doznają tu zawodów w szerszej perspektywie, ich krach obejmuje kiepsko lokowane uczucia, zetlałe złudzenia, rozpadające się nadzieje na to, że świat kiedykolwiek choć zahaczy o wizje, za którymi podążają. A ponieważ nie kierują się wyrachowaniem, ale niezmordowanie czepiają się tych okruchów i paprochów, próbując dostrzec w nich zapodzianą perłę, to ich wysiłki robią wrażenie rozpaczliwych, a groteska, z jakiej są uszyte, obok śmiechu budzi także współczucie. Zarówno Masłowska, jak i Świątek widzą swoich bohaterów w momencie, kiedy majaczy im już na horyzoncie smuga cienia – świadomość, że to ostatni moment, żeby wyszarpać dla siebie garść spełnienia, że za chwilę może być za późno, tłumaczy ich dziką determinację.
Cztery historie rozgrywają się w zaprojektowanej przez Chlandę przestrzeni, która jest czymś pomiędzy klubem tanecznym z mocno już poprzecieranym parkietem a szkolną salą gimnastyczną, tanim fitnessem z kozłami, ciężarkami i dmuchanymi piłkami do pilatesu, w którym za oazę relaksu muszą wystarczyć leżaki i sztuczne rośliny doniczkowe. Ta przestrzeń podkreślająca element rozpadu i rozkładu świata, w którym rozgrywają się historie Masłowskiej, jest całkowicie spójna z choreografią spektaklu. Reżyser wszedł tu w rolę osobistego trenera fitness dla scenicznych postaci, opracowując dla każdej z nich zestaw ćwiczeń w rytm niedającej wytchnienia muzyki Dominika Strycharskiego. W ramach tego programu Karolina na swojej parapetówce urządza wycieńczający crossfit, Zoldana musi wskoczyć na kozła, Malaya podnosi ciężarki, a jej partner zakłada rękawice bokserskie. I tylko kochanka z hotelu Encore zastyga w bezruchu, który wydaje się jednak nie mniej wymagający od pozostałych zadań – z wyciągniętymi na boki ramionami, jak ukrzyżowana, wygłasza swój monolog. W tym bezlitosnym ćwiczeniu scenicznych postaci poza spójnością z konwencją spektaklu, można też znaleźć odbicie zapamiętania, z jakim pokolenie całkowicie rzeczywistych czterdziestolatków, którego przedstawiciele są bohaterami tej opowieści, próbuje zastopować upływ czasu na siłowniach i w fitness klubach.
Ten wachlarz konwencji, nieustanny kalejdoskop tonacji obejmuje też kreacje aktorskie – od Katarzyny Zawiślak-Dolny, która opór swojej bohaterki wobec klęski romansu i jej uzależnienie od iluzji ogrywa ślepym zapamiętaniem, zanurzeniem po szyję w tanim blichtrze romansów i bajek o kopciuszkach; przez Natalię Strzelecką, której postać spotykamy najdosłowniej w pogoni za obrazem idealnego życia, w czysto fizycznych usiłowaniach, żeby kadr z lajfstajlowego pisma rozciągnąć na rzeczywistość; przez Wandę Skorny, której przypadła w udziale najbardziej pogubiona i najmniej spójna z samą sobą Zoldana, stąd cenna intuicja, żeby jej kwestie aktorka dzieliła z innymi odtwórczyniami, przez co głos bohaterki wydaje się jeszcze bardziej kruchy i niepewny; aż po Karolinę Kazoń, która tworzy najbardziej skontrastowaną kreację, zderzając smutek Malai z jej świeżo obudzoną wolą zemsty. Do tego męskie postaci, wraz z tymi, które najsilniej wysuwają się na pierwszy plan – Sianko jako mężem Karoliny, precyzyjnie luzującym smycz frustracji swojego bohatera i Szumerą ogrywającym podryw niczym sport i zderzającym wizerunek swojej postaci (frak, kwiat w butonierce) z jej cwaniackim rysem w ruchach i wymowie. W tym narzuconym przez przestrzeń i choreografię balansie teatru formy, opartego na ruchowych etiudach z sali gimnastycznej, z formułą mocno osadzonego w tekście stand-upu wszyscy budują intrygującą jakość – w równym stopniu fizyczny, co dramatyczny maraton opowieści.
Świątek ma już doświadczenie z prozą Masłowskiej. W 2012 roku na scenę Starego Teatru zaadaptował Pawia królowej, umieszczając akcję spektaklu na korcie tenisowym, a kilka lat później wyreżyserował w Słupsku dramat Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku i – znów w Krakowie, w Teatrze Słowackiego – Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną, w której oddał narrację kobietom (w tym spektaklu zagrały m.in. Kazoń, Strzelecka, Zawiślak-Dolny i Konarska). Tu wykrawa z tekstu Masłowskiej obszerne fragmenty z matematyczną precyzją, pozwalającą mu zbudować spójną opowieść wokół tematu, który uznał za kluczowy w kalejdoskopie wątków, jaki znajdziemy w książce. Jego Magiczna rana jest zatem bardzo dramaturgicznie uporządkowaną opowieścią o kobiecym niespełnieniu, o rozpadzie nadziei, o miłosnych porażkach. Czy taka jest właśnie ta zapętlająca się i rozlewająca się dziwnie literacka forma, sytuująca się gdzieś pomiędzy powieścią i zbiorem opowiadań? Masłowska organizuje przecież te narracje wokół mniej oczywistych porządków, nie tak łatwych do wskazania i nazwania jak w spektaklu Świątka.
Czy te dość zasadnicze różnice świadczą dobrze, czy źle o teatralnej adaptacji?
Czytelna i jasna struktura organizująca przedstawienie w Teatrze Słowackiego jest bez wątpienia zaletą spektaklu, który dzięki niej jest tak zwarty dramaturgicznie, konsekwentny, atrakcyjnie miksujący tonacje, precyzyjnie ustawiający proporcje między komediowym napędem a tragizmem, który skutecznie wciska się w tryby, efektownie psując ten mechanizm. Dla tych, którzy mają za sobą lekturę Magicznej rany, jest zarazem jasne, że to zaledwie wariacja na temat, niewyczerpująca walorów ani potencjału tej książki – skrojona w sam raz pod wymiar półtoragodzinnego spektaklu. Co jest dobrą prognozą dla przyszłych teatralnych realizacji, bo mimo skromnych rozmiarów, ta opowieść kryje w sobie potencjał wielu, różniących się od siebie diametralnie spektakli.
<p class="text-align-right">09-04-2025</p>
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Magiczna rana
Dorota Masłowska
Adaptacja i reżyseria: Paweł Świątek
Scenografia, kostiumy, reżyseria światła: Marcin Chlanda
Muzyka: Dominik Strycharski
Asystentka scenografa: Natalia Zabdyr-Jamróz
Wideo: Marcin Chlanda, Michał Sułkowski, Bartłomiej Domagała
Obsada: Karolina Kazoń, Marta Konarska, Marcin Sianko, Wanda Skorny, Natalia Strzelecka, Rafał Szumera, Katarzyna Zawiślak-Dolny
Premiera: 22 marca, Scena MOS
Magiczna rana, reż. Paweł Świątek, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Oglądasz zdjęcie 4 z 5