Inne historie: Powrót do szkoły
Prawie 50 lat po skończeniu szkoły teatralnej podchodzę do lustra. I patrzę. To dobrze, że zaczęłam nosić okulary. Tak mnie to zmieniło, że prawie sama siebie nie poznaję. Gdyby nie okulary miałabym pewnie pretensję do obrazka, że się zestarzał i dlatego jestem inna. Lustra mają to do siebie, że nas odmieniają.
Zresztą wiedzą o tym najlepiej wszyscy bywalcy cyrkowego gabinetu luster. Idziesz od jednego krzywego zwierciadła do drugiego i nie robiąc nic zmieniasz swoje rozmiary. Chuda, gruba, garbata, krzywogęba, krasnal i szprycha. Można sobie wybrać. Ja wybieram szprychę. Zawsze chciałam być chuda. W naszym drugim domu w Augustowie mam takie lustro, które oprawiał stolarz Ignac, kolega z podstawówki Janusza Michałowskiego, mojego męża. Daliśmy mu kryształowe lustro, żeby dorobił ramę. Stłukł je przypadkiem i w jego miejsce wstawił jakieś inne, byle jakie, znalezione u siebie w kantorku. Ignaca dręczyło sumienie, że nas oszukał. W końcu zrozpaczony przyszedł przepraszać. Nie wiedział, że swoją niezdarnością sprawił mi niechcący wielką przyjemność. Byłam wreszcie szczęśliwa, kiedy się w nim przeglądałam. Lustro z Ignacowego kantorka wyszczuplało.
Dziś w lustrze, w którym się przeglądam, widzę nie tylko siebie. Głębiej, dalej, niemal na końcu odbicia pojawiają się twarze i sylwetki moich rówieśników, kolegów ze szkolnej reżyserskiej ławki. Dziwne – oni się nie zestarzeli. Może dlatego, że próbuję teraz spojrzeć na nich tak, jak mógł patrzeć na nas nasz profesor Bohdan Korzeniewski.
Co on widział? Na pewno wszyscy byliśmy dla niego niedouczeni, ale także jakoś tacy nieprawdziwi, nieautentyczni, ewentualnie udający przemądrzałych. Dziewczyny w większości kojarzyły mu się z seksem… I tylko z tym… Profesor Korzeniewski uważał, że musi pozrywać z nas te w jego mniemaniu pozy, dobrać się do nas, uruchomić jakieś instynkty obronne. Eksperymentował na nas i ciągle obserwował.
Moi koledzy, tak jak i ja, zdecydowali się bez reszty poświecić cztery lata życia na uczenie się bądź kombinowanie, jak można zostać artystą, i żyli nadzieją, że się uda, że będą w tym dobrzy, a potem nawet liczyli, że da się z tej reżyserii przyzwoicie żyć. Każdy miał inną motywację. Najmniej ciekawi okazali się ci, którzy ot, tak po prostu chcieli poduczyć się zawodu, który i tak już uprawiali, na przykład pracowali w telewizji na etacie i dyplom reżysera był im potrzebny do dalszego awansu. Byli wśród nas nie najlepsi aktorzy, którym marzyło się, że kiedyś zostaną dyrektorami teatru. Byli też tacy, którzy reżyserię skończyli, ale pozostali przy swoim pierwszym zawodzie, czyli aktorstwie, od czasu do czasu tylko coś gdzieś od niechcenia podreżyserowywując. Tak w końcu stało się z Witkiem Skaruchem, z Romkiem Kłosowskim, z Józkiem Duriaszem…
Byli wśród nas jeszcze wyznawcy najwyższej wiedzy i najczystszej teorii, jak Piotrek Paradowski. Przychodził na zajęcia zawsze w czarnym garniturze, jak na pogrzeb albo ślub. Miał absolutną wiarę, że o reżyserii można się dowiedzieć wszystkiego z dat, pojęć i analiz. Wreszcie znaleźli się w naszym kręgu oryginalni odkrywcy własnego świata, jak Jurek Grzegorzewski. I był jeszcze Maciek Prus, który już wtedy wszystko wiedział o teatrze. No i Romek Kordziński!!!
Dziś niewielu już nawet wie, kto to był. A moim zdaniem był wtedy jednym z tych najzdolniejszych w całej grupie. Przyjechał z Torunia. Tam skończył polonistykę jako ukochany uczeń profesora Górskiego, tam dał się uwieść (intelektualnie!) profesorowi Csató, tam wpadł na pomysł, żeby zostać reżyserem. Byliśmy z Romkiem przez jakiś czas jak papużki nierozłączki. Ciągnęłam go za sobą do Białegostoku i do Poznania. Sam nie bardzo umiał załatwić sobie robotę. Taki był niezaradny. Kochałam jego poczucie humoru, doprowadzał mnie do łez, zamieniając cały świat dokoła siebie w jeden wielki absurd. I taki też teatr proponował. A zresztą może to nie był absurd, tylko taka wydziwaczona, wielka wyobraźnia. Proponowałam mu swego czasu wspólne objęcie dyrekcji jakiejś sceny. Istotą tej wspólnoty miało być okienko wybite między naszymi sąsiadującymi gabinetami… Nie drzwi, lecz właśnie okienko.
Nasza przyjaźń z Romkiem skończyła się dziwnie. Została pokonana przez wielką zazdrość. Romek w ślad za mną przyjechał do Poznania ze swoim ukochanym artystą Januszem Michałowskim. Dyrektor Teatru Polskiego Jerzy Zegalski w ten sposób zaangażował na etat mojego wtedy jeszcze nieznanego mi przyszłego męża. Z Michałowskim zaczęła się miłość, a z Romkiem – wręcz przeciwnie… Romek był reżyserem, który zaprzyjaźniał się bez reszty ze swoimi aktorami, biorąc ich sobie jakby na własność i był o nich chorobliwie zazdrosny. Im z Michałowskim byłam bliżej, tym z Romkiem dalej. Na planie damsko-męskim wygrałam, ale na planie artystycznym Romek nie ustępował miejsca nikomu. Było o nim głośno w całym naszym teatralnym światku. Proponował teatr jak na tamte czasy awangardowy, niezwykły, realizujący śmiałe, bezkompromisowe pomysły, zawsze podparte erudycją, rzemiosłem i wiedzą.
Jego Bar wszystkich świętych Broszkiewicza z szaloną metaforą karuzeli, Zbrodnia i kara Dostojewskiego, impresyjna opowieść snuta jakby poprzez sen o szkapie (och! o tym spektaklu mogłabym długo opowiadać, używając tylko naprzemiennie słów oznaczających różne odcienie szarości, o ile takie słowa w ogóle istnieją), i wreszcie Rzecz listopadowa Brylla, po której wyjechał reżyserować do Teatru Narodowego w Warszawie. Tam skończyła się jego teatralna kariera. Tak czy inaczej był jednym z najciekawszych kolegów na PWST.
Drugim, o którym nie można nie wspomnieć, nie ze względu na koleżeńską bliskość, ale wyjątkowość, był Lech Emfazy Stefański. Poza Szkołą Miron Białoszewski, Leszek Soliński i on stanowili niezwykłą trójcę artystyczną. L.E.S. był delikatnej postury, o dziwnym, wibrującym głosie i uśmieszku, który przerywał co chwilę jego tajemnicze opowieści. „Jestem nadprzeciętnie inteligentny i jestem pewien, że mogę zabić” – to chyba najsłynniejszy cytat z Lecha Emfazego z czasów Szkoły. Zawsze zaskakiwał. Był założycielem Towarzystwa Psychotronicznego i Rodzinnego Kościoła Polskiego. Łączył pasję do zjawisk paranormalnych z zamiłowaniem do sztuki doskonałej. To był prawdziwy sojusz awangardy z okultyzmem. Lech przekonywał nas, że trzeba myśleć obrazem, bo tylko tak można dojść do transcendencji. Nie wiem, czy doszedł, ale na pewno był blisko. Wszyscy inni koledzy wydawali się przy Lechu banalni. Może byli lepszymi reżyserami, lepszymi dyrektorami teatru, ale gdzie tam im do osobności L.E.S!
Nasz rocznik byłby niczym, gdyby nie wielki Włodzimierz Gołobów, potem reżyser operowy, i maleńki Zdzicho Leśniak, którzy chodzili zawsze razem. Ot, chyba tak dla draki, bo jeden ważył 140 kilo i był ogromny, a drugi nie przekraczał chyba 50 kilo i był malutki. W Szkole się nie rozstawali. Zdzicho Leśniak zasłynął z dialogu z profesorem Henrykiem Szletyńskim. Na którymś z potwornie nudnych zajęć z historii teatru „prof” wyrwał Leśniaka do odpowiedzi: „Gdzie odbyła się, panie Zdzisławie („prof” zawsze był niezwykle elegancki), prapremiera Wesela Stanisława Wyspiańskiego?” „W Tokio, panie profesorze”. Szletyński po długiej pauzie stwierdził: „To ciekawe. Nigdy o tym nie słyszałem. A skąd pan, panie Zdzisławie, to wie?”. Leśniak rzucił bez chwili zastanowienia: „Kumpel mi powiedział, panie profesorze…”. Wszyscy zamarli. Tym razem Leśniak chyba przesadził. Ale okazało się, że nie. Ziarno niepewności zostało posiane. Bo przecież Młoda Polska fascynowała się sztuką Japonii, bo Feliks „Manggha” Jasieński, bo może istnieją jakieś związki między europejskim modernizmem a otwierającym się wtedy na świat i walczącym o nowoczesność Krajem Kwitnącej Wiśni w przededniu wojny rosyjsko-japońskiej… Bo Bronisław Piłsudski badał przecież kulturę japońskich Ajnów… Może profesor Szletyński ugrzązł w skojarzeniach, zaczął się bać, że może Leśniak usłyszał coś od jakiegoś młodego badacza, że to już zostało opublikowane, a on jeszcze o tym nie wie… Szletyński zawstydzony swoją niewiedzą obiecał, że sprawdzi na jutro tę niewiarygodną informację.
Helena Kaut przyszła do Szkoły, kiedy byłam już na drugim roku. Przyszła z Teatru Żydowskiego. Było tam jakieś zamieszanie, zwalniali ludzi… Helka, bo tak ją nazywaliśmy, była zdolna, zdecydowana w swoich sądach, pewna siebie i, co najważniejsze, profesor Korzeniewski ją lubił. Oczywiście nie bardzo mi się to podobało, bo jeśli już niszczyć baby, to wszystkie, a nie tylko mnie, ale musiałam się z tym w końcu pogodzić i bardzo polubiłam Helkę. Była mała, krępa i bardzo semicka. Wielkie piękne oczy i burza kruczo-rudych włosów na głowie. Któregoś dnia Helka zawołała mnie gdzieś na bok i szeptem zaprosiła na swój ślub z niejakim panem Howsonem. Wyszeptała też, że on jest synem czy może raczej kuzynem jakiegoś wysokiego oficera z NATO i że dlatego to wszystko musi być takie tajemnicze. Nie chciała rozgłosu. Z naszych kolegów zaproszony był jeszcze tylko Józek Duriasz i wielki malarz Jerzy Mierzejewski. Reszta to byli znajomi pana młodego, chyba sami Żydzi. Ale tego na pewno nie wiem.
Długo myślałam, co kupić na prezent dla państwa młodych. Chodziłam tam i z powrotem po Nowym Świecie i zaglądałam do wszystkich okien wystawowych. Bezskutecznie. Sam banał. Byle co. Aż tu nagle… W witrynie sklepu zoologicznego w srebrnej klatce bawiły się beztrosko małe, śliczne świnki morskie. Czarna, żółta, łaciata! Nie mogłam się zdecydować, którą kupić. Padło na łaciatą. Pięknie mi zapakowali klateczkę, przewiązali ją kokardką i poszłam. Co się dalej działo, właściwie mogła bym już nie opowiadać. Na żydowskim ślubie szczęście parze młodej ma przynieść łaciata świnia! W odpowiednim momencie, najlepszym, jaki mogłam wybrać, weszłam na krzesło, rozwiązałam kokardkę, uciszyłam wszystkich i… spragniona wolności wyleciała z klateczki najpierw na stół, potem na podłogę, potem pod stół, potem na krzesło – śliczna łaciata świnka. Wszyscy krzyczeli i podskakiwali, a dwaj goje, Józek Duriasz i Jurek Mierzejewski, łapali świnkę. Ja nie wiedziałam, o co chodzi. Potem świnka została zamknięta w łazience, ja próbowałam zapić swoją niezręczność pejsachówką, a śmiechu Żydów z Żydów było co niemiara. W końcu świnkę wziął na przechowanie jakiś nieortodoks.
Helena oprócz tej przygody miała także bujne życie artystyczne. Specjalizowała się najpierw w Brechcie i Czechowie, potem w Szekspirze. Zrobiła karierę w Wielkiej Brytanii i w Izraelu. Przez parę lat była dyrektorem w teatrze w Dublinie. Dla londyńskiej Polonii wystawiała Mrożka. Krystyna Meissner ściągnęła ją potem po latach na festiwal Kontakt, później reżyserowała u niej we Wrocławiu Zwycięstwo Howarda Barkera. Na koniec spotkałyśmy się w jednym sezonie w warszawskim Teatrze Powszechnym, kiedy robiłam tam Czarownice z Salem, a ona Miarkę za miarkę.
I już! Twarze z przeszłości rozmazują się w łazienkowym lustrze u nas w mieszkaniu na Piwnej. Znowu jestem w nim tylko ja.
Patrzę na siebie. Twarz jak twarz. Człowiek po czterdziestce sam za nią zaczyna odpowiadać. Jeśli to prawda, to z moją nie jest tak źle. Zmarszczki są tam, gdzie powinny być: tak zwane „myśluchy” na czole i „śmieszki” koło ust. Ważne, żeby nie pozwolić kącikom ust chylić się w stronę południa… Żeby kochać świat i ludzi, najpierw trzeba polubić siebie. Stara prawda, ale też czysta prawda! Sprawdziłam wśród znajomych. Są w ich twarzach „kwaśne ogóry”, bo nic im się nie podoba i ciągle wybrzydzają. Zapytałam ich, czy bywają z siebie zadowoleni. Powiedzieli, że nigdy. A ja? Bywa, że jestem.
Redakcja: Łukasz Drewniak
4-05-2015
Pan Łukasz jak zawsze rzetelnie redaguje ;-)
Tak gwoli ścisłości: Helena Kaut-Howson w Teatrze Powszechnym zrobiła Przebudzenie wiosny w 2008, Miarkę za miarkę wyreżyserowała w krakowskim Słowaku, zaś Miarkę w Powszechnym zrobiła w 2006 Anna Augustynowicz