AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: 29 maja

Fot. Karol Budrewicz  

Podczas przedstawienia Męża i żony w Teatrze Polskim pobiło się dwoje widzów. Ściśle rzecz biorąc – małżeństwo.

Niestety, nie byłem świadkiem tego incydentu, jego przebieg znam z relacji osób, które tego wieczoru miały dyżur. Spektakl toczył się w najlepsze i nagle jakaś para zaczęła się szamotać i lżyć. Doszło do tak zwanych rękoczynów. Dyskretnie interweniowała obsługa widowni, próbując uspokoić krewkie stadło, a gdy to nie pomogło – wyprowadziła je z sali. Wtedy bójka nabrała rozmachu – zdaje się, że żona okładała męża torebką, a mąż żonę – pięściami. Wezwano policję.

Co było dalej – nie wiem, ale bardziej mnie interesuje powód tak osobliwego zachowania. Znamy „dole i niedole małżeństwa”, jeśli nie z autopsji, to przynajmniej z powieści Balzaca o tym tytule. Na co dzień słyszymy – czasem przez ścianę – że, jak pisał Fredro: „w małżeńskim ciężko stanie”. Do drastycznych sytuacji dochodzi nieraz z byle powodu, na przykład dlatego, że „zupa była za słona”, by odwołać się do hasła znanej kampanii społecznej.

No ale to są sprawy poważne i ani mi w głowie wykorzystywać je do felietonowych żartów. Jednak w przywołanym przypadku rzecz przedstawia się inaczej – tyleż dramatycznie, co humorystycznie. Skoro małżonkowie w sobotni wieczór wybierają się do teatru na wesołą bądź co bądź sztukę, to wolno sądzić, że nie pozostają ze sobą na noże. A nawet jeśli w domu odgrywają strindbergowski „taniec śmierci”, to publicznie dbają o pozory. Więc co mogło wyzwolić w nich aż taką wzajemną agresję i kto zaczął? Przecież nie pobili się z powodu różnicy zdań na temat artystycznego kształtu oglądanego przedstawienia, choć to akurat byłoby ciekawe.

A może to Fredro, czy raczej temat jego cynicznej, libertyńskiej i niemoralnej komedii dał impuls do awantury? Przypuśćmy, że jedno z małżonków, oglądając ten korowód wzajemnych zdrad, uświadomiło sobie własną sytuację i wyszły na jaw tłumione urazy i żale. Albo odwrotnie – rozwiązłość scenicznych bohaterów ukazała im rutynę i nudę własnego związku. Tak czy inaczej, musieli jakoś przejrzeć się w lustrze teatru, choć ich reakcję trudno uznać za doświadczenie katharsis – na Fredrze?

Zdałem relację ze zdarzenia w Teatrze Polskim koledze Pawłowi Płoskiemu, rewanżując się za jego opowieść o nowej premierze Teatru Narodowego. Pawła, zrazu czegoś smętnego, historia draki wyraźnie ożywiła i przypomniał anegdotę, którą sprzedał mu z kolei Leszek Śliwonik. Otóż przed laty w jednym z teatrów operowych szła Madame Butterfly. Zbliżał się finał. Pinkerton wraca z Ameryki z nową żoną. Oczekująca go Ciociosan, widząc to, uświadamia sobie prawdę, sięga po sztylet, przebija się i, jak to w operze, umiera przez czas jakiś. Pinkerton jest świadkiem jej ostatniego tchnienia. Podczas tej, niewątpliwie przejmującej, sceny na widowni rozlega się szloch kobiety, co samo w sobie nie byłoby kuriozalne, bo w końcu opera Pucciniego ma wszelkie cechy melodramatu i nie dziwota, że wyciska łzy. Kobieta coraz głośniej zanosi się płaczem, więc jej sąsiedzi zaczynają ją uciszać, tłumacząc, że to przecież teatr, że wszystko na niby… Ona jednak nie daje za wygraną i rycząc jak bóbr, woła: „Jaki teatr, jakie na niby, przecież to moje życie, moje życie! Ja płaczę, a skurwysyn śpiewa!”.

Sam kiedyś byłem świadkiem – już raz o tym pisałem – jak podczas wykonywania przez Irenę Jun piętnastominutowego utworu Nie ja Becketta ktoś z widzów dostał pomieszania zmysłów. Trzeba było wezwać pogotowie. Ale bo też beckettowskie Usta, wypowiadające w kompletnej ciemności monolog z szybkością karabinu maszynowego, mogą człowieka rozstroić. Na mnie podziałał tak pewien spektakl Sceny Plastycznej KUL – też było ciemno jak w grobie. Eschatologiczne wizje Leszka Mądzika, majaczące w głębi swoistego tunelu śmierci dobyły z mojej podświadomości coś, co musiało mnie zatrwożyć. Myślałem tylko o jednym: jak dać nogę z widowni.

Że widzowie różnie reagują na widowiska, to wiemy już od pana Paska. To on opisał w swoich Pamiętnikach szlachciurę, który strzelał do aktorów z łuku. Przedstawienie Niemej z Portici w 1830 roku pchnęło Belgów do rewolucji. Dziady Dejmka doprowadziły do wypadków marcowych, ale żeby świntuszący z gracją Fredro wywołał kryzys małżeński?

Znamy też przypadki odwrotne, gdy to aktorzy wprawiają publiczność w konfuzję, zwłaszcza jeśli są „pjani krzynkie”. Przesławna jest anegdota o Władysławie Grabowskim, który – zresztą w Teatrze Polskim – każdą kwestię Chudogęby poprzedzał słowami „Tiepier` ja”. Nietrzeźwy Jaracz położył się na scenie, bo już nie miał siły grać. Leżąc, dogadywał partnerom. Za naszej pamięci jeszcze dalej posunęła się pewna znakomita aktorka, która – wyraźnie niedysponowana – w połowie przedstawienia zaniechała roli i zatoczywszy się podeszła do rampy, zwracając się do widzów mniej więcej tymi słowy: „Ale głupia ta sztuka, nie ma co się dalej męczyć, ja wam powiem, jak się kończy, i chodźmy do domu”.

„Figle, figle” – że zacytuję panią Jowialską. Tymczasem w chwili, gdy piszę ten felieton, pod Teatrem Powszechnym gromadzą się bojówki narodowców. I raczej nie torebkami będą okładać wrogów, a nawet nie różańcami, choć łysy naziol w czarnym uniformie bijący „lewaków” gustowną torebką od Vuittona, w której trzyma poświęcone na Jasnej Górze koraliki, to by było coś: „A masz, a masz, ty brzydki, ty…”. Jak wiadomo, wspólnota faszystowska opiera się na silnym, choć nie zawsze uświadomionym komponencie homoseksualnym.
 
Serio mówiąc, wieje grozą, więc żarty należałoby odłożyć na bok. Niemniej muszę na koniec opowiedzieć historię z Białegostoku. Tam ONR zgromadził się pod teatrem – dziś już opanowanym przez pisowców – protestując przeciwko przedstawieniu Biała siła, czarna pamięć. Mieli nagłośnienie, ale wysiadło im zasilanie. Poszli do teatru z pytaniem, czy mogliby się podłączyć do prądu.

Za pointę niech posłuży słynne powiedzonko Jerzego Dobrowolskiego: „Dobre, dobre, takie sobie”.

29-05-2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: