AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Festi(b)ale

Fot. Karol Budrewicz  

Podobno w naszym kraju (lub jak mawiają Anglicy z Kołomyi: „w tym kraju”) nie ma dnia, żeby nie odbywał się jakiś festiwal teatralny – od metropolii po gminę. Nawet moje rodzinne miasteczko przejawia w tej dziedzinie duże ambicje i urządza dwa festiwale: w grudniu produkują się tak zwane młode teatry, a wiosną zjawiają się kompanie uliczne.

Festiwalomania chyba nikomu nie szkodzi, można by jedynie zapytać, czy ilość festiwali przechodzi w jakość, ale to marksistowskie pytanie brzmi anachronicznie, skoro od uczonych dowiadujemy się, że każda czynność ludzka ma charakter performatywny. Czy grasz Hamleta, czy doisz krowę – performujesz. Ten punkt widzenia otwiera przed festiwalami nieograniczone widoki na przyszłość.

Pół wieku temu Jerzy Waldorff mawiał, że u nas gdzie splunąć, to festiwal, a raczej – gdzie festiwal, to splunąć. Złośliwy baron miał na myśli imprezy muzyczne. Czy jego bon mot stosuje się do teatru, nie wiem, bo już nigdzie nie bywam. Ale w swoim czasie spędziłem na festiwalach kawał życia. Było ich nieporównanie mniej niż obecnie, ale przywiązywano do nich ogromną wagę. Odpowiednio ułożone tworzyły coś w rodzaju kalendarza wyznaczającego dni powszednie i święta.

Rok festiwalowy zaczynał się wczesną wiosną w Opolu, gdzie odbywały się Konfrontacje „Klasyka Polska”. Trwały zwykle tydzień. Gdy dobiegły końca, wpadało się do domu, żeby się lekko odświeżyć i przywrócić rumianość na bladozielonym licu, po czym jechało się do Szczecina na Małe Formy (dziś Kontrapunkt), a zaraz potem do Kalisza. Kaliskie Spotkania Teatralne wymagały dobrej kondycji – prawdę mówiąc, były szkołą przetrwania – bowiem trwały dziesięć dni, ale za to były to piękne dni pierwszej dekady maja.

Z Kalisza, zawadziwszy o dom albo i nie zawadziwszy, jechało się do Wrocławia, żeby pod koniec maja nie stracić Festiwalu Polskiej Dramaturgii Współczesnej, po którym gnało się do Torunia, gdzie, zanim Krystyna Meissner powołała do życia międzynarodowy Kontakt, przez wiele lat odbywał się Festiwal Teatrów Polski Północnej. Po Toruniu nadchodziły miesiące wakacyjne, więc czas reanimacji, chyba że kogoś poniosło do Jeleniej Góry na teatry uliczne. Gdy po tych przygodach człowiek znalazł się znowu u siebie, miał trochę czasu, żeby ochłonąć, a jak ochłonął, to tuż przed Bożym Narodzeniem ruszał na Łódzkie Spotkania Teatralne.

Były jeszcze naprzemiennie dwa niezmiernie doniosłe festiwale w Katowicach: dramaturgii rosyjskiej i radzieckiej oraz dramaturgii krajów socjalistycznych, ale nie mam żadnych związanych z nimi wspomnień.

Jeździłem na festiwale regularnie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – jako sprawozdawca i jako juror. Najczęściej do Opola, Kalisza i Torunia (gdy niezapomniany Marian Glinkowski wznowił Łódzkie Spotkania Teatralne – także do Łodzi, ale tam panował inny, bo alternatywny styl). Życie festiwalowe miało swój stały schemat: każdego wieczoru oglądaliśmy jedno przedstawienie, najwyżej dwa; resztę czasu spędzaliśmy na życiu towarzyskim. Jego ośrodkiem był klub festiwalowy – przynajmniej do jakiejś drugiej, trzeciej w nocy; później przenosiliśmy się do pokojów hotelowych, gdzie walczyliśmy do ostatniej kropli krwi. W dzień się spało. I tak na okrągło. A ile nowych przyjaźni można było przy tym nawiązać!

Na przykład Annę Augustynowicz poznałem w połowie lat osiemdziesiątych w Kaliszu, gdzie, ukończywszy właśnie krakowską teatrologię, pracowała jako sekretarz literacki. Redakcja „Teatru” wysłała na festiwal ekipę młodych, która zyskała miano „tygrysów Wanata”; rzeczywiście Andrzej Wanat, ówczesny wiceszef naszego pisma, zorganizował w ramach festiwalu sesję poświęconą sztuce aktorskiej, podczas której mieliśmy zabłysnąć jako „nowa siła krytyczna” Zdaje się, że nawet nam się to udało, a było nas kilkoro: Joasia Godlewska, Paweł Konic, Krzyś Kopka, Maciek Nowak i piszący te słowa oraz spoza redakcji gościnnie Wanda Zwinogrodzka. No i właśnie całą tę zoologiczną bandę Anka zaprosiła do swojego pokoiczku w domu aktora. Jak myśmy się w tej klitce upchali, nie mam pojęcia, zważywszy że był z nami Maciek, już wtedy słusznej postaci. Dość, że Anka zwabiła nas na to, co tygrysy lubią najbardziej – na mięso. Oznajmiła mianowicie, że posiada wołowinę na tatara, co w tamtej epoce stanowiło pewien luksus. Okazało się jednak, że w gospodarstwie domowym przyszłej pani reżyser nie ma maszynki do mielenia mięsa. Od czegóż jednak fantazja – zastąpił ją młynek do kawy. Anka już wtedy była dziewczyną pełną inwencji.

Podczas festiwali oprócz artystów popisywały się również władze – te z centralnego i te z lokalnego szczebla. Bądź co bądź w Opolu czy Wrocławiu nie chodziło jedynie o teatr: w epoce PRL ojczysta klasyka i dramaturgia współczesna służyły w tych akurat miastach za broń propagandową przeciwko zachodnioniemieckim odwetowcom i świadczyły o odwiecznej polskości tak zwanych Ziem Odzyskanych. Nie dziwota więc, że na każdym festiwalu pojawiali się włodarze kultury – rządowi i partyjni – w asyście pomniejszych bubków. Do dziś pamiętam, jak w hallu recepcyjnym hotelu Opole otworzyły się drzwi i wszedł spocony, ledwo dyszący i uginający się pod dwiema skórzanymi walizami wymoczek, wołając: „Winda dla pana ministra!”. A za nim wparował typowy komunistyczny czynownik – czerwony także na gębie – który akurat wtedy pełnił funkcję wiceministra kultury. Bywało, że taki dygnitarz przywoził wytyczne dla jury: kto musi zdobyć nagrodę, a kto nie powinien. Miały one charakter polityczny: lojalni, a zwłaszcza usłużni wobec władzy twórcy dostawali marchewkę, a niepokorni – kij. Część jury była zwykle posłuszna odgórnym dyrektywom, reszta albo dawała się przekabacić, albo nie. Arcymistrzem w tych rozgrywkach był Jerzy Koenig. Parę razy pracowałem w jury pod jego przewodnictwem i brałem udział w różnych podchodach. Raz w Kaliszu uknuliśmy z Jurkiem spisek, wciągając weń wielkiego reżysera filmowego Wojciecha Jerzego Hasa. Zaszliśmy do jego pokoju hotelowego ze sporym zapasem whisky. Mistrz słynął z małomówności, ale na nasz widok się rozgadał. Warknął mianowicie w stronę towarzyszącej mu młodej niewiasty: „Idź spać, bo mam tu z panami poważne sprawy do omówienia”. Poważne sprawy zabrały nam całą noc, ale skutek był taki, że gdy przyszło co do czego, wspólnymi siłami przegłosowaliśmy werdykt na niekorzyść pewnego reżysera – faworyta partii.

Władze lokalne też dawały się we znaki. Pół biedy, gdy jurorzy musieli zjeść obiad z jakimś miejscowym kacykiem; gorzej, gdy gospodarze miasta czy województwa urządzali jurorom i akredytowanym dziennikarzom atrakcje. Na przykład podczas któregoś festiwalu opolskiego zawieziono nas autokarem do miejscowości noszącej wdzięczną nazwę Moszna. Był tam ogromny park, zamek, stadnina koni, cuda niewidy. Zostaliśmy potraktowani wystawnym obiadem, zakrapianym niepomału. Podczas obiadu kolega z jury, znakomity reżyser, oznajmił, że on to miejsce doskonale zna, ponieważ leczył się tu z jakiejś psychicznej zapaści. Okazało się, że w Mosznie działa również sławny szpital psychiatryczny z centrum terapii nerwic. Rozczuliwszy się, reżyser zaczął snuć rzewne wspomnienia z pobytu i bodaj czy nie zażyczył sobie zwiedzenia szpitala.

Tego samego reżysera napotkałem parę dni wcześniej w pociągu, jadąc do Opola. Szedł bezradny od wagonu do wagonu, wyraźnie czegoś szukając. Gdy się na mnie natknął, jęknął: „Panie Januszu, okradli mnie…”. Rzeczywiście, przysnął w przedziale, a gdy się obudził, miał tylko to, co na sobie. Powiedziałem mu, żeby się nie martwił i zaprosiłem do Warsu na piwo. Na drugi dzień towarzyszyłem mu w zakupach, dość gruntownych.

Kiedyś w Toruniu obiad zakończył się nieoczekiwanym finałem. Lokalna władza postanowiła ugościć nas „do twardego – jak mawiał Witkacy – rzygu”; i to dosłownie. Kiedyśmy wstali od stołu, zaprowadzono nas do autokaru, którym dotarliśmy na… lotnisko – już nie wiem, sportowe czy wojskowe. Na murawie stały niespecjalnie okazałe samoloty typu kukuruźnik. Kazano nam się w nich rozgościć. Po chwili ze strasznym rykiem silników uniosły nas w górę, skąd mieliśmy podziwiać uroki ziemi toruńskiej. Może byśmy i podziwiali, gdyby nie to, że samolotem trochę trzęsło, a obiad był z zakąską, zupą, daniami głównymi i deserem w postaci ciastek z kremem. O alkoholach nie wspomnę. Ani o tym, że po tej awiacji czekało nas jeszcze przedstawienie.

Niewykluczone, że nastąpi ciąg dalszy…

(P.S. W poprzednim felietonie palnąłem głupotę. W powieści Hausbrandta Obcym wstęp wzbroniony Bohdan Korzeniewski występuje jako Nałęczowski, a nie – jak napisałem – Gnom. Ten ostatni pojawił się natomiast w tzw. operze satyrycznej pt. Cisi i gęgacze, czyli Bal u Prezydenta. Jej autor Janusz Szpotański pod postacią Gnoma opisał Władysława Gomułkę; za co zresztą poszedł siedzieć. Za pomylenie profesora K. z towarzyszem G. też powinni mnie wsadzić…)

2-02-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-02-02   16:27:03
    Cytuj

    Coraz bardziej zrzędność i coraz mniej przekora