Zrzędność i przekora: Podglebie współczesności
Podczas studiów dwukrotnie podchodziłem do egzaminu poprawkowego: raz z historii sztuki u Agnieszki Morawińskiej (nie miałem nic do powiedzenia o niemieckim malarstwie tablicowym), drugi raz z historii dramatu niemieckiego u Karola Sauerlanda (nie miałem nic do powiedzenia o Wallensteinie Fryderyka Schillera). Poprawki zdałem, ale sytuacja zasadniczo pozostała niezmieniona: do dziś nie mam nic do powiedzenia na wyżej wzmiankowane tematy.
Zdarzyło się jednak i tak, że jeden z moich nauczycieli akademickich zaparł się i oznajmił, że za żadne skarby nie zaliczy mi swoich zajęć. Sprawę musiał rozstrzygnąć Jerzy Koenig. Rozstrzygnął ją w sposób dla mnie pomyślny – uzyskałem tak zwane zaliczenie dziekańskie. Kto zaś był owym surowym i nieprzekupnym preceptorem? – zapytacie. Odpowiadam: Jacek Sieradzki. Wywlekam ten fakt z odległej przeszłości nie dlatego, żebym przez trzydzieści pięć lat chował urazę. Nie chowam, choć oczywiście mógłbym za Iwaszkiewiczem powtórzyć, że wszystko wybaczam, ale niczego nie zapominam.
Gdy w 1978 roku zaczynałem studia na Wydziale Wiedzy o Teatrze, Jacek właśnie je kończył – był z pierwszego naboru. Już z racji samego pierwszeństwa jego rok cieszył się podziwem i szacunkiem i składał się wyłącznie z postaci nietuzinkowych – co człowiek to okaz, że wspomnę tylko Hanię Baltyn… Pośród swoich znakomitych kolegów Jacek zdawał mi się znakomity w dwójnasób: w towarzystwie Koeniga i Marty Fik widywano go częściej niż wśród kolegów, ale to dlatego, że interesował się teatrem nieporównanie bardziej niż inni i znał się na teatrze nieporównanie od innych lepiej. No i lubił o teatrze mówić, a raczej perorować. To mu zresztą zostało do dzisiaj – i ja go wciąż za to podziwiam i traktuję jak wyrocznię, zwłaszcza że sam się na teatrze słabo wyznaję.
Gdy Jacek uzyskał dyplom, Koenig zaproponował mu prowadzenie zajęć i w ten sposób zostałem studentem mojego starszego kolegi. Jacek był opiekunem praktyk teatralnych. Mieliśmy z nim na trzecim roku coś w rodzaju konwersatorium, ale zasadniczo praktyki polegały na tym, że każdy z nas musiał asystować przy próbach wybranego przedstawienia w wybranym teatrze aż do premiery włącznie. Na tę okoliczność plan studiów przewidywał wolne godziny od dziesiątej do czternastej. (Po latach, w wyniku iluś tam mądrych – ach, jakich mądrych! – reform, praktyki wypadły z programu studiów. Skutek jest taki, że nasi studenci potrafią godzinami rozprawiać o performatyce płci, ale nie wiedzą, co to sztankiet).
Była jesień 1980 roku, zajmowaliśmy się głównie rewolucją, która ogarnęła również Szkołę Teatralną, obowiązki zeszły na plan dalszy. Przyznaję, że potraktowałem praktyki mało ambitnie, zgłaszając się do nieistniejącego już Teatru Nowego (działał przy Puławskiej, gdzie dziś Carrefour). Jego ówczesny dyrektor, skądinąd znakomity aktor, Mariusz Dmochowski, rozpoczynał właśnie pracę nad utworem pt. A deszcz wciąż pada. Napisał go znany, wtedy już mocno opozycyjny reporter Józef Kuśmierek, który w poetyce tak zwanej sztuki produkcyjnej postanowił obnażyć wypaczenia schyłkowego socjalizmu. Rzecz działa się w fabryce, Dmochowski grał sekretarza partii, a role niezliczonych robotników, aktywistów, milicjantów i kogo tam jeszcze powierzył aktorom Teatru Nowego, z których wielu znałem z telewizji (Zaliwski, Lipowska, Karewicz, Bazak, Kalenik, Pieracki, Molga…).
Chodziłem na próby bez wielkiego przekonania, ale nie miałem wyrzutów sumienia, bo i aktorzy bez przekonania próbowali. Zresztą ciągle robili sobie przerwy, urządzali zebrania, wiece, głosowania, wybory – w teatrze tak jak wszędzie trwał karnawał „Solidarności”. Moje relacje z aktorami były sympatyczne, zaś dyrektor i reżyser w jednej osobie darzył mnie zaufaniem i obarczał odpowiedzialnością. Otóż Dmochowski, człowiek o posturze bawołu, przybywał na próbę po dziesiątej. Miał mocno przekrwione oczy, trzymał się za nerki i mamrotał pod nosem słowa dalekie od parlamentarnych. Dysząc, sapiąc i ocierając z czoła zimny pot toczył wzrokiem po scenie, gdzie aktorzy czekali na rozpoczęcie pracy. W końcu zrezygnowany zwracał się do mnie tubalnym głosem: „Kurwa, nie pamięta pan, jak to wczoraj ustawiliśmy?”. Pamiętałem mniej więcej, kto miał wejść z lewej, a kto z prawej kulisy, więc mogłem reżyserowi służyć podpowiedzią – w ten sposób wywarłem, pochlebiam sobie, wpływ na dzieje teatru, przynajmniej w zakresie inscenizacji dzieł Kuśmierka.
W końcu uczestniczenie w próbach troszkę mnie unudziło, zacząłem je coraz częściej opuszczać, nawet nie pamiętam, czy byłem na premierze, która wypadła na samym początku nowego, 1981 roku. Niebawem jednak nadeszła sesja i trzeba się było z praktyk rozliczyć, składając mianowicie Jackowi dziennik prób. Nie miałem żadnych notatek, a i wspomnień nie za dużo, więc chcąc nie chcąc musiałem się posłużyć kreacyjną siłą wyobraźni. Zapisałem 16-kartkowy zeszycik w kratkę, rozciągając do wysilonych anegdot wątłe obserwacje zza kulis i z bufetu, w przekonaniu, że życie obyczajowe teatru zaciekawi Jacka bardziej niż proces powstawania spektaklu. Niestety, mój opiekun był zgoła odmiennego zdania i zarzucił mi, że nie dość, że opisuję głupoty, to jeszcze zmyślam (zdaje się, że tak mam do dzisiaj…). No i odmówił mi zaliczenia, odsyłając mnie do diabła, co w praktyce oznaczało – do dziekana.
Cóż było robić – niby starszy kolega, ale przecież wykładowca, więc zgodnie z panującym w Szkole obyczajem – profesor Sieradzki; niczego tu nie zmieniał fakt, że byliśmy na ty. Poszedłem do Koeniga, wyłuszczyłem, w czym rzecz i wręczyłem owoc mego trudu do oceny. Za parę dni Koenig mnie wezwał, popatrzył, jak to on, z morderczą ironią i wycedził: „To miał być, o ile wiem, dziennik prób? A wyszła taka – jak by to powiedzieć – beletrystyka…”. I unosząc brwi wyciągnął rękę po indeks.
Nie odczułem niczego poza ulgą. Co odczuwał Jacek, nie wiem, ale po rocznym doświadczeniu porzucił pracę dydaktyczną.
Wkrótce spotkałem się z Jackiem w redakcji „Teatru”, do której przyjęto mnie jesienią 1982 roku. Jacek już tam był i prowadził poczytną rubrykę W teatrze i wokół teatru – autorską kronikę zdarzeń połączoną z przeglądem prasy, dyskretnie komentowaną samym układem czy zestawieniem materiału. W swojej rubryce zamieszczał też krótkie omówienia teatraliów i od takiego drobiazgu zaczęła się moja redakcyjna robota – zamówił u mnie notę o powieści Andrzeja Hausbrandta Obcym wstęp wzbroniony. Była to historia z kluczem, zbierająca doświadczenia autora z okresu, gdy w latach sześćdziesiątych współtworzył jako kierownik literacki Teatr Ateneum. Ozdobę powieści stanowił smakowicie złośliwy portret Bohdana Korzeniewskiego występującego pod postacią Gnoma.
Z „Teatru” Jacek dość szybko wyfrunął do „Dialogu”, ale widywaliśmy się przy rozmaitych okazjach. Z racji swojego zaangażowania politycznego miewał w tamtym czasie różne przygody: został na przykład uprowadzony przez Służbę Bezpieczeństwa, poturbowany i porzucony gdzieś w lesie. Gdy mnie kiedyś wezwano na przesłuchanie do Pałacu Mostowskich, poprosiłem Jacka o instrukcję. Spotkaliśmy się w Parku Skaryszewskim, gdzie tłumaczył mi, jak się zachowywać wobec ubeków. Niestety, sława mołojecka nie była mi pisana: okazało się, że powód wezwania mnie (na świadka) stanowiły mętne transakcje mojego kolegi – krytyka muzycznego i redaktora poważnego periodyku. Lekcja Jacka poszła na marne. Zresztą ustrój wkrótce się zmienił i sprawa została umorzona – kolega z podejrzanego o przestępstwa skarbowe złoczyńcy stał się prekursorem rodzimego biznesu.
Któregoś razu, w roku 1986, Jacek zjawił się w klitce, którą wynajmowałem z ówczesną żoną w mrówkowcu Za Żelazną Bramą. Chciał poznać naszą (a zwłaszcza żony) opinię na temat propozycji, jaką dostał z „Polityki”: miał tam objąć fotel recenzenta – po Puzynie, po Marcie Fik, ale i – po stanie wojennym, który „Polityka” poparła (mając wtedy za stałego recenzenta Tomasza Raczka, notabene również naszego koleżkę z WoT-u). Jackowe bicie się z myślami nie dziwiło nas, niemniej w wielogodzinnej rozmowie przekonywaliśmy go, żeby się nie wahał i wziął tę posadę.
Jacek pisał potem w „Polityce” całymi latami, aż w końcu ten zacny w sumie tygodnik uznał, że dla obszernych i poważnych recenzji teatralnych nie ma już w nim miejsca. Zastąpiły je notki o wymiarze – także intelektualnym – znaczka pocztowego. Czasami kiedy je czytam, majcherek otwiera mi się w kieszeni. Ale gdy trafiam na zdanie: „Akcja toczy się w podglebiu polskiej współczesności”, to z uciechy fikam kyziołki…
19-01-2015
A ja, pacholęciem, z koleżką, którego babcia, zagorzała zresztą komunistka (dlatego nie jestem pewny czy pisać "śp.") miała służbowe lokum w kamienicy tej, w której bryle zawierał się Teatr Nowy, żeśmy se urządzali przebiegi na trzecim planie, za dekoracjami teatru, dla adrenalinki, dla zbytu. Dmochowski, eechh, ten głos, porównanie do bawołu trafne bardzo. Hanuszkiewicz, też-śmy rozpoznawali, bo wtedy świat "się mieścił w uścisku dwu rąk". Sztuka, z jaką się wtedy mimochodem obcowało, dziś jej wymiar nie ma nawet miary. Akurat u nas działo się to za komuny, i nie za nią tęsknię, nie ja jeden, chyba. Tylko, żeby (przywołując prof. Śliwińskiego), świat był na ludzką miarę...
Czy p.Ryszard Abraham otrzymał odpowiedź na swoje pytanie ?
Ryszard Abraham napisał(a):
Tak, tak Jacek mógł niezaliczyć Ci zajęć, och jak to w Jego stylu....
Zwracam się tu do redakcji Teatralny.pl: Czy jest jakaś szansa, żeby felietony - gawędy Prof. Majcherka zostały wydane w formie książkowej?
Janusz, fajny tekst o czasach, które niestety minęły bezpowrotnie. Za moich czasów Ty byłeś Profesorem z którym byliśmy na "ty" , ale zaliczenia z "Końca świata szwoleżerów" chyba jednak nikomu nie dałeś. A moje praktyki w Ateneum z "Małej Apokalipsy" też chyba do końca zaliczone nie zostały - za to opowieści snute w przerwach przez Maestro Gustawa H i TK pozostaną na długo w pamięci
Profesorze! Uwielbiam Pana teksty :) i pozdrawiam z Gdańska
Jak to u nas mówią na Słocinie: Pychota! A na Zalesiu: Pyszota!
Mordercza ironia - jakże ją uwielbiam, rownież w wydaniu p. Majcherka :)
Panie Januszu, ale może ów szesnastokartkowy zeszycik się zachował? to byłaby dopiero frajda :)
Oj, złośliwiec z redaktora :)))))))))))))))))