AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Wartość mosiądzu

Fot. Karol Budrewicz  

W gronie Akademików Teatralnych z ulicy Miodowej spożywamy obiad przy vipowskim stole i przyjaźnie omawiamy przypadki z życia stołecznych scen. Mowę trzyma A.S., który obejrzał był właśnie głośną premierę i nie może wyjść z podziwu: „Toż to trzeba by mieć dwie dupy, żeby na tym wysiedzieć!”

Zazdroszczę artystom teatru, że potrafią tak lapidarnie, celnie i bez taryfy ulgowej wypowiadać się o twórczości kolegów – my, wyrobnicy pióra, powinniśmy brać z nich przykład, zwłaszcza, gdy idzie o lapidarność.

Wracając jednak do tematu: opinię A.S. przyjąłem ze zrozumieniem; znam ten ból – swoje w teatrach odsiedziałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby wyszło na jaw, że cichymi sponsorami długich i uciążliwych przedstawień są producenci czopków przeciw hemoroidom. Norwid mawiał: „Teatr rzycią płacony”…

Przed laty miałem pomysł, żeby na widowni można było wykupić kuszetkę. Ogłosiłem go nawet, ale się nie przyjął. Raz leżałem podczas przedstawienia – mianowicie na Orestei, którą Peter Stein wystawił w Schaubühne i przywiózł na gościnne występy do Teatru Wielkiego. Widownię urządzono na scenie, część publiczności posadzono na materacach, a że inscenizacja, skądinąd zachwycająca, trwała dziewięć godzin, to i nie dziwota, iż niektórzy z nas przyjęli pozycję horyzontalną.

Wizytę Steina przeżyliśmy w roku 1983. Krystian Lupa cieszył się wtedy zaledwie lokalną sławą w rejonie Jeleniej Góry, choć pamiętam, jak Paweł Konic, wróciwszy z premiery Ślubu w Teatrze im. Norwida, opowiadał, że przedstawienie Krystiana trwało cztery godziny, co przyjęliśmy z należytym niedowierzaniem; na ogół długość przedstawień w teatrach jak byśmy dziś powiedzieli mieszczańskich nie przekraczała granic zdrowego rozsądku. Owszem, osobnicy dysponujący lepszą pamięcią albo większą erudycją przypominali, jak to Antoni Słonimski kpił z beztroskiego stosunku Leona Schillera do czasu scenicznego i apelował, żeby wielkiemu reżyserowi kupić zegarek, a najlepiej – zegar wieżowy. Ale to było przed wojną. Po wojnie przeważnie wychodziło się z teatru nie później niż o dziesiątej. Ekscesy zdarzały się zupełnie wyjątkowo, na przykład, gdy w roku 1978 Andrzej Wajda wystawił w Starym Teatrze sagę pt. Z biegiem lat, z biegiem dni, ale zdaje się, że tylko od święta szła w całości, a na co dzień grano ją podzieloną na dwa czy trzy wieczory. Po latach podobną taktykę przyjął Lupa. Siedmiogodzinnych Braci Karamazow pokazał na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych w 1990 roku jednym ciągiem. Była chyba trzecia w nocy, stojąca owacja nie chciała się skończyć, aktorzy wychodzili do kolejnych ukłonów, słaniając się na nogach. W końcu ktoś krzyknął: „Bis!”. Pomogło.

Bywa, że gdy człowiek siedzi udręczony sztuką sceniczną i już nie wie, co ma ze sobą zrobić, jakiś celny komentarz czy gest ożywia atmosferę. Pamiętam niedocenioną prapremierę Minettiego Bernharda w nieistniejącym już Teatrze Kameralnym na Foksal. Ignacy Gogolewski grał do siódmych potów, publiczność była w stanie terminalnym i nagle rozległ się charakterystyczny zaśpiew siedzącej na widowni Niny Andrycz: „Ależ to nużące…”

Teatr nie powinien żądać od swoich widzów gotowości do męczeństwa – ostatecznie wolno nam wyjść z przedstawienia. Ale i z tym bywają kłopoty. Tomek Mościcki dzieli widowiska na te „z szansą” i te „bez szansy”; szansa oznacza przerwę dającą możność opuszczenia sali. Ale coraz częściej reżyser sadysta nie przewiduje przerwy i wobec tego każdy, kto wychodzi w trakcie spektaklu, urządza chcąc nie chcąc demonstrację. A bystre oczka od razu widzą, kto nie wytrzymał. „Wyszedłeś z Fedry” – rzekł do mnie Jan Englert, gdy parę dni po premierze Mai Kleczewskiej spotkaliśmy się na Miodowej. Poczułem się głupio; może nawet głupiej niż on, który grał w tym przedstawieniu w pampersach. Cóż znaczyła moja udręka wobec jego udręki. Obiecałem, że pójdę jeszcze raz i wytrwam do końca.

Sam Englert ostentacyjnie opuścił widownię Teatru Dramatycznego podczas Fanta$ego Jana Klaty. Biografowie tego ostatniego będą o tym wydarzeniu pisać; biografowie Englerta raczej nie, bo ma on poważniejsze tytuły do sławy.

Czasami zdarzają się teatralne sytuacje bez wyjścia w sensie dosłownym. Uczestniczyłem kiedyś w widowisku, które jakaś grupa z Brazylii odgrywała w więzieniu w Wołowie, gdzie najcięższe wyroki odsiadują poważni złoczyńcy. Aktorzy prowadzali nas godzinami po kazamatach pamiętających czasy pruskie i nie było sposobu, żeby się urwać przed końcem. Spory fragment tej epickiej historii stanowiła orgia, wcale nie udawana, to znaczy artyści zawzięcie spółkowali na oczach widzów, którymi byli uczestnicy festiwalu „Dialog”, przeważnie znajomi z kręgu wiedzących-o-teatrze. Szkoda, że Brazylijczycy nie zachęcili nas do kreacji zbiorowej à la Dionysus in `69 albo Paradise Now – seks grupowy z teatrolożkami lub jak kto woli z teatrologami ponoć nie ma sobie równych.

Kiedy indziej podczas Kaliskich Spotkań Teatralnych siedzieliśmy z Maciejem Prusem na monodramie wybitnej aktorki A.L., opartym na monumentalnej powieści Tomasza Manna Józef i jego bracia. Dostaliśmy tak zwanej głupawki. Co na siebie spojrzeliśmy, to ogarniał nas pusty śmiech, który trzeba było powstrzymywać, bo spektakl kameralny, aktorka znajoma, a my byliśmy jurorami, w dodatku trzeźwymi nad podziw. Prus twierdził potem, że o mało się nie udusił, mnie na samo wspomnienie robi się słabo.

W recenzji z przedstawienia, które w tak dosadny sposób skwitował A.S., kolega Cieślak powiadomił czytelników, iż po pół godzinie teatr opuścił minister spraw zagranicznych RP. Pojawiły się różne interpretacje tego faktu. Jedni mówili, że do wyjścia skłonił go rozwój sytuacji na Majdanie; inni że wyprowadził syna, pragnąc uchronić niewinne pacholę przed ordynarnym językiem, jaki płynął ze sceny, pierwej spłynąwszy spod pióra rosyjskiego autora. Co do mnie, to skłaniałbym się do wniosku, iż dygnitarz, choć za młodu walczył w Afganistanie – może nawet konno – najwidoczniej nie odznacza się właściwościami, które sławiła popularna przed wojną żurawiejka 18. Pułku Ułanów:

„Mają dupy jak z mosiądza,
To ułani są z Grudziądza!
Lance do boju,
Szable w dłoń,
Bolszewika goń, goń, goń!”

14-02-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (2)
  • 2014-02-15   03:48:57
    Cytuj

    Ciekawe, trochę chaotyczne, ale bardzo ciekawe, daje wgląd w stosunki między aktorami.

  • Użytkownik niezalogowany Andrzej W.
    Andrzej W. 2014-02-14   12:24:38
    Cytuj

    Doskonałe!