K/108: Bilokacja
1.
W centrum handlowym plakat reklamowy jakiejś kolekcji mody męskiej. Zawodnik Karol Bielecki patrzy na mnie ze zdjęcia. Przystaję, jakby mną coś szarpnęło. Coś jest nie tak na tej fotografii. Bielecki, jeden z najwybitniejszych polskich szczypiornistów, zwykle gra w goglach. Stracił jedno oko uderzony łokciem przez rywala. A raczej przestał na nie widzieć z powodu uszkodzenia nerwu. Nie przerwał kariery, występuje dalej w klubie i reprezentacji. Nie zablokował się, nie cofa głowy w dramatycznych momentach meczu, nie kalkuluje ryzyka. Na plakacie jest jednak bez ochronnych okularów. Łapię się na tym, że nie wiem, nie potrafię wskazać, które oko Bieleckiego nie widzi. Ze zdjęcia oba patrzą tak samo przenikliwie, mądrze, radośnie. Ale przecież w jednym oku nie ma odbicia widzialnego świata. I nie byłoby w nim mnie, gdyby Karol Bielecki patrzył naprawdę, a nie tylko z fotografii. W którym oku mnie nie ma, no w którym? Pozostawiony tylko z plakatem nie mam szans na dojście do prawdy. Oczy Karola Bieleckiego są identyczne. Żadnej skazy na źrenicy, plamki na gałce. Nic. Nie chce mi się odchodzić od tej wystawy: elegancki, uśmiechnięty mężczyzna złapał mnie w pułapkę prawdy i pozoru. Złudzenia i faktu. Wiedzy i wiary. Przecież jedno oko zawodnika patrzy i widzi, drugie dla wszystkich tylko gra patrzenie, statystuje w widzeniu. Czy ma znaczenie, które oko Bieleckiego jest którym? Co dałaby nam wiedza, a co tylko przypuszczenie, że to właśnie to, a nie tamto? W codziennym, zwyczajnym życiu pewnie jest to absolutnie nieistotne. Ale już plakat, zdjęcie o charakterze artystyczno-reklamowym zmienia tę sytuację. Bo nagle to podwójne spojrzenie staje się także moją własnością, odnoszę je do swojego patrzenia. Używam jako poręcznego znaku, wytrychu do spraw innych niż zdrowie. Na przykład sztuka, teatr, polityka, religia. I co jeśli każdy z nas – w znaczeniu metaforycznym oczywiście – patrzy na te sprawy takim „podwójnym” spojrzeniem? Widzi i nie widzi. Rozumie i nie rozumie. Na zewnątrz niby wszystko w porządku. Oczy jak oczy. Ale w środku gorączka i panika. Któremu oku mam wierzyć?
Straciliśmy to jedno oko.
2.
Jak nikt inny, fundamentalne wątpliwości, czym jest świat i komu w co wierzyć, potrafi zasiać w nas Iwan Wyrypajew. Oglądam po raz kolejny jego Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie w reżyserii Wojtka Urbańskiego. I trzęsą mi się ręce. Znów na scenie grupa bohaterów o anglosasko brzmiących imionach: Helena, Mark, Joseph, którzy zwracają się do siebie: Donaldzie, Saro, Robercie. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje, albo może biorą udział w jakiejś terapii, ustawieniach hellingerowskich. Akcja dzieje się może w Szwecji, może w USA. Dwóch mężczyzn, przyjaciół po sześćdziesiątce, i młoda kobieta związana z jednym z nich. Tematem rozmowy jest nierozwiązywalny spór – gdzie w zeszły poniedziałek był młodszy brat Roberta, Marcus. Żona twierdzi, że spędzili razem cały wieczór, przyjaciel utrzymuje, że to on go ugościł. Jedna i druga strona ma na to niezbite dowody. Marcus nie mógł być w dwóch miejscach jednocześnie… Więc ktoś kłamie. I dlaczego? Po co miałby kłamać w tak nieistotnej sprawie? Katarzyna Hermann, Witold Dębicki i Zdzisław Wardejn nie grają tej psychodramy jakby walczyli o życie. To raczej nonszalanckie przekomarzanki, salonowe gry w szczerość i zaufanie, przeciąganie tego trzeciego na swoją stronę. Im bardziej dylemat, co jest prawdą, staje się nierozwiązywalny, tym mocniej wybrzmiewają referaty na temat stanu ducha i świadomości bohaterów. Donald jest wypalony i znużony, potwornie samotny mimo związku z Martą, którą dręczy i upokarza, namawia do dziwnych przekroczeń i odrzucania miłości. Sara ma od kilku lat romans z innym mężczyzną, co ukrywa przed Robertem. A Robert musi mieć kogoś, komu potrafiłby zaufać. Efekt psychologicznej rozgrywki jest taki, że nie ufa nikomu. A przecież mimo rozbijanych w puch hipotez i twierdzeń, mimo wyjawienia tajemnic dalej nie jesteśmy w stanie powiedzieć, gdzie leży prawda. Wyrypajew znów bawi się sentymentalną konwencją, sięga po newage’owe klimaty, po to tylko, by jak w Tańcu Delhi i Iluzjach stworzyć tak zwany buddyjski melodramat. Obyczajowa otoczka dramatu to właśnie pozór i złudzenie, bohaterowie są tylko głosami w religijnym traktacie. Donald reprezentuje niewiarę, gorycz i zwątpienie. A jednocześnie potworną wręcz tęsknotę za sensem, nadzieją, innym życiem. Sara deklaruje, że wierzy w Boga, a jednocześnie kłamie i zdradza. Bo przecież jeśli jest prawdziwa miłość, to taka miłość wszystko usprawiedliwia. Także kłamstwo i zdradę. Bóg jest miłością, więc cóż złego robimy, jeśli kochamy? Samotność i rozgoryczenie Donalda też jest wytłumaczeniem niegodziwości świata i wszystkich jego paradoksów. Przeciwko samotności lub z goryczy można również zrobić wszystko. Opowieści Donalda mają ukryty religijny przekaz, choć on sam jest ateistą. Religijna postawa Sary wielokrotnie ulegnie podważeniu. Brat Roberta, Marcus, być może obdarzony jak Chrystus darem bilokacji, mówi z ręką na sercu, że był u Sary feralnego poniedziałku. Ale tak samo zaświadcza prawdę gorliwa chrześcijanka, sąsiadka Donalda. Oboje być może mówią prawdę, być może, bo nawet nie wiemy, czy Robert pojechał naprawdę spotkać się z nimi, czy tylko wszystko to sobie wymyślił. Wyrypajew z niezwykłą ekwilibrystyką przeprowadza nas przez paradoks kłamcy. I zapewne robi to tylko po to, by powiedzieć, że wszystkie religie mają słuszność, gdy nazywają swego boga, ale mają rację także ci, którzy im nie wierzą. W jednej ze scen słychać echa słynnej rozmowy przy koniaczku z Braci Karamazow, w której stary ojciec pytał: „Alosza, jest Bóg?”. „Jest, ojcze”. „Iwanie synu mój, czy Bóg istnieje?” „Nie”. Stary, plugawy Karamazow wyrokował: Najprawdopodobniej Iwan ma rację… Ale kto z nas by mu uwierzył do końca? Akurat jemu? U Wyrypajewa ten passus brzmi tak w przekładzie Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej:
MARK: Dobrze, w takim razie zadam to pytanie inaczej: czy jest cokolwiek świętego na tym świecie? Czy jest coś świętego na tym świecie, czy nie?
Pauza.
MARK: Donald?
JOSEPH: Myślę, że nie ma nic świętego, przyjacielu.
MARK: A ty, Saro, jak myślisz?
JOSEPH: Zaraz powie – Bóg.
Pauza. Helene zamyka oczy.
MARK. Saro?
Helene otwiera oczy i patrzy na Marka.
HELENE: Żeby ten deszcz przestał lać.
Dlaczego Sara/Helena nie odpowiada? Wiary nie traci się tak na pstryk. Ale czasem nie ma dobrych argumentów. I rzeczywiście pada deszcz. Chwilę potem Mark/Robert mówi przepiękny monolog, w którym pojawiają się detale z innej powieści Dostojewskiego – z Idioty:
„Ale kiedy obudziłem się dzisiaj rano i zobaczyłem, że nadal leje jak z cebra, poczułem, że coś się we mnie złamało, coś pękło we mnie gdzieś bardzo, bardzo głęboko, w mojej głębi, coś się tam oderwało albo raczej rozbiło na kawałki z powodu tego deszczu. Tam w środku mnie dziś zaszło coś nieodwracalnego, jakby tam w środku mnie spadła z szafy bardzo droga waza i rozbiła się w drobny mak. Coś tam pękło we mnie z powodu tego nieustannego deszczu, z powodu tych wszystkich kropli, które, jak sprawiedliwie zauważył Donald, dzwonią i dzwonią o mój parapet”.
Tego, co się w nas rozbiło, nie można nigdy posklejać na nowo. Jeśli nawet – będzie widać rysy, ślady łączenia. Bóg zawsze będzie niedo-istniał i pozornie go nie będzie. Nawet wybór wierzymy-nie wierzymy ma znaczenie drugorzędne. Bo Wyrypajew akcentuje właśnie przejścia między stanami pewności i wahania. Smutek świata jest tym, co widzimy drugim, niepotrzebnym okiem. W spektaklu Wojtka Urbańskiego traktat o wierze/niewierze, obecności i nieobecności Marcusa/Chrystusa zostaje w zgodzie z intencją autora przełamany finałową afirmacją wspólnoty. Trójka przyjaciół bierze się za ręce – łaskocze, ściska, wyznaje, jak są sobie potrzebni. Motylki w żołądku zasłaniają ukąszenia myśli. Pamięć o dawnych ranach i niezałatwionych sprawach (bo to chyba oznaczają owe przysłowiowe, nieustannie powracające zdania o letnich osach w listopadzie) dalej boli. Ale to przecież już późna jesień, zaraz skończy się rok, życie, cykl. Cóż nam da ta pamięć i ten ból? Bądźmy razem. Jeśli oko ci kłamie – wykol je.
3.
Emigrantów Mrożka widziałem bodaj ze dwadzieścia razy. Różne to były spektakle – od wielkich i przejmujących po takie zrobione dla chałtury i dla szkół. Kilkanaście lat temu Piotr Cyrwus i Wojciech Skibiński pokazywali okazjonalnie swoją wersję tego dramatu w krakowskim Teatrze Słowackiego. Bodaj na dużej scenie. Poszedłem i siedziałem na spektaklu w absolutnej ciszy, z przypadkowa młodzieżą. Porządna, uczciwa wobec tekstu realizacja i nic więcej. Jakby oglądana martwym okiem. Może skojarzenie z bieda-teatrzykiem, z objazdową inicjatywą aktora umniejszyło mi wtedy ten projekt.
Teraz, już na scenie Teatru Polskiego w Warszawie, Cyrwus wrócił do tego tytułu. O ile pamiętam – prawie wszystko jest takie samo: łóżka polowe, na których śpią XX i AA, sterty książek pod łóżkiem inteligenta, torba pod legowiskiem chama, przeźroczyste ściany i niewidzialny, umowny aneks kuchenny za sceną. Zmienił się jednak kontekst. Bo Mrożka się już nie gra, nigdzie. I ci Emigranci są jak przybysze z innego czasu i innego teatru. Tu i tam. W dwóch miejscach naraz. Realistyczni, dopieszczeni w detalach, mikrogestach. A jednocześnie uwikłani w sylogizmy, w wymodelowany Mrożkowy język. W Teatrze Polskim mamy jednak wspaniałe role, bohaterowie zostali zagrani w tekście i ponad tekstem, aktorzy dopełniają psychologicznie każdą ripostę, akcję, intencję zapisaną przez Mrożka. No i dziś gra z Cyrwusem Szymon Kuśmider. Dwaj dawni aktorzy Starego Teatru dostali u Seweryna drugie piękne życie. Pewność siebie, różnorodność wyzwań. Wchodzą w te postaci jakby głodni samych siebie z przeszłości, z czasów niedokonania albo gwałtownego wzlotu. W roli z Emigrantów Cyrwus rozmawia ze swoim Walusiem z telewizyjnego Do piachu Kutza. Pokazuje innego bohatera-śmierdziela, głęboko tragicznego, zdobywającego kruchą i chwilową świadomość jedynie w chorobie, pijaństwie, przeczuciu śmierci. Kuśmider wraca też do swoich aktorskich pradziejów: do Władzia ze Ślubu, do bohatera z Ocalonych Bonda, którego frapująco grał w dublurze z Poniedziałkiem. To nie jest pojedynek aktorski ani popisowa rywalizacja na scenie w konwencji, którą jakby dziś odrzucono, a na pewno się jej nie docenia. Kuśmider i Cyrwus żyją tymi bohaterami, z premedytacją, w starym, stanisławskim stylu. Jakąż niesamowitą historię zapalniczki zabraną z kieszeni marynarki AA przez zachłannego i skąpego XX dopisali Mrożkowi! Ważne staje się, kiedy Kuśmider się ubiera, wyłazi z barłogowego rozmemłania i że XX siada do stołu w garniturze, pod krawatem, ale w skarpetkach. Kapitalne, pełne, zniuansowane, skończone role! Dawno nie przeżyłem takiego zaskoczenia w teatrze. To co znane, oswojone, wypalone – niby nie zmienia się, nie zostało przepisane, ztuningowane, ale mimo to nagle odzyskuje siły, wigor literacki, moc metafory. Tak rewitalizować tekst potrafią tylko wybitni aktorzy. No i jeszcze jedno odkrycie. Emigranci Mrożka nie muszą już wyjeżdżać z kraju. Zorientowałem się z przerażeniem, że oni nie są wcale za granicą. Zagranica przyszła do Polski. Oni siedzą gdzieś w Polsce, w wielkim mieście pod schodami. Współcześnie, nawet za tej władzy. Dalej się oszukują, bawią się w podchody, walczą ze sobą i pogardzają. Nie mogą się dogadać i tylko ze złością obserwują. Ekssolidarnościowiec, który się nie załapał na wielki biznes i politykę albo coś kiedyś podpisał i ma przechlapane. Robol-chłop-katolik do wszystkiego: możesz go kupić za każde pieniądze i nadzieję. Bo on żyje w iluzyjnym świecie. W jego wspomnieniu i marzeniu, żeby się nie zmieniał. Na koniec obaj tracą wyłącznie, co mieli, bo przecież mają tylko siebie. Na zawsze, na nienawiść, podejrzenie i strach. Patrzą jeden na drugiego spode łba, spotykają się w wódce i wyznaniu tylko po to, by samych siebie zniszczyć. Jakby wierzyli, że wtedy zniknie też ten drugi. W takim założeniu nawet wybaczenie czy ocalenie tego drugiego ma znaczenie przewrotne: bo co zrobią sami, bez lustra, bez wroga? Tamten musi być. Płacz Kuśmidra w finale jest płaczem współczesnej Polski.
Nic się nie sklei. Nic nie naprawi, jak te podarte przez Cyrwusa dolary. Świat, jaki znamy, pójdzie do śmieci.
4.
Prawie pusty przedział w pociągu. Naprzeciw mnie śpi chłopak. I w tym śnie w podróży nie domyka mu się powieka. Bardzo mu się nie domyka. Widzę, że to jedno chyba śniące oko wpatruje się we mnie. Stacja. Pociąg hamuje. Chłopak budzi się i nerwowo obraca głową na boki, bo nie wie, gdzie jest. Przedział? Noc? Człowiek naprzeciwko? Oko nie zmieniło się nic a nic. Zdziwienie jest w twarzy, nie w oku. „Kutno, proszę pana, Kutno!” – mówię, jakby to jedno słowo mogło oddzielić jasność od mroku, sen od jawy, prawdę od fałszu. „Wierzę” – mamrocze chłopak i znowu zasypia, szczęśliwy, spokojny. Oko spod niedomkniętej powieki znów nic nie widzi. I nie wie, dlaczego skłamałem.
23-05-2016