AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/139: Teatry Wkrakowskie

 

1.
No to żarty się skończyły. Przez całe dziesięciolecia nabijaliśmy się z zagranicznych teatromanów i nieotrzaskanych ze sztuką i historią licealistów, używając skróconej nazwy teatru przy Placu Świętego Ducha.
„Dokąd idziesz? – Do Słowackiego!” (W domyśle: teatru imienia…)
„Jaki teatr jest największy w Krakowie? – Słowacki!”
Cywile i obcokrajowcy pytali wtedy mało przytomnie: „Naprawdę macie jakiś słowacki teatr w mieście? – Tak. I czeski też”.
Czerstwe to były dowcipy i mało wyrafinowane, ale ukrywały jakąś ważną prawdę, przynajmniej o najnowszych dziejach tej sceny. Stary Teatr wyrwał jej legendę i pierwszeństwo w rozmowie z przeszłością. Przywłaszczył sobie Wyspiańskiego i Witkacego. Na tle sukcesów sceny przy ulicy Jagiellońskiej dialog z tradycją, polskim romantyzmem i współczesnością odbywał się przez dziesięciolecia w Słowackim jakby z innego brzegu, nie z centrum, gdzie bije puls teatralny, a z najbliższego sąsiedztwa, właśnie jakby „ze słowackiej strony gór”. Bo scena przy Placu Świętego Ducha była trochę w wyścigu o ważność i istotność jak ten Słowacki przy Mickiewiczu – powszechnie niedoceniana. Aspirująca – aczkolwiek chwilowo bez szans. Wiecznie tylko z potencjałem. Musiała na ekscesy i zdobycze Starego jakoś odpowiadać, odróżniać się od niego – repertuarem, konwencją, nazwiskami. I częściej wybierała stare niż nowe, mniejsze niż większe.

Jednak mówiło się też o tym teatrze ciepło i bezpośrednio, po prostu: „Słowak”. Słowo promieniowało na teatr, teatr nadawał swemu imieniu nowe, nieliterackie, przyziemne znaczenia. Używaliśmy określeń: „w Słowaku” to, „w Starym” tamto. Brzmi to dla nieoswojonego ucha zupełnie inaczej niż te wasze „w Narodowym”, „w Powszechnym”, „w Polskim”, „we Współczesnym”. W Krakowie żaden teatr nie nosił nazwy Polski, bo nie nazywa się zupy Zupą, nie wymyśla się marki auta – Samochód. Nawet istniejący od końca lat dziewięćdziesiątych przymiotnik Narodowy nie wyparł starego poczciwego „Starego”. W Krakowie Słowak i Stary byli jak ludzie, nie jak instytucje i miejsca. Albo raczej jak ludzie z biegiem lat przemienieni w instytucje. Tamten z Jagiellońskiej był „Stary” jak ojciec i najbliższy przyjaciel, towarzysz od wódki i powiernik (nieodżałowany Sebastian Majewski planował nawet wspólnie z Michałem Kmiecikiem spektakl na Nowej Scenie pod tytułem Zgred przyjaciel Starego, ale do premiery z nieznanych mi przyczyn nie doszło). Na tle sfamiliaryzowanego Starego Słowak przypominał raczej kumpla z Plant – zajmującego wiecznie pozycję horyzontalną, ale o tak zwanym bogatym życiu wewnętrznym. Przez dziesięciolecia supremacji Starego Teatru Słowak zaczął automatycznie symbolizować w języku i miejskiej świadomości takiego dalszego krewnego, niby swojaka, ale trochę innego, zestresowanego tym, że jest inny.

W Słowaku trochę inny lud teatralny zamieszkiwał, inne panowały w nim obyczaje i konwencje sceniczne. Wielkość Starego była w przeszłości na wyciągnięcie ręki, w Słowaku trzeba było cofać się najbliżej do początku lat osiemdziesiątych albo nawet do powojnia. Transfery ze Starego do Słowaka prawie się nie zdarzały, bo oznaczały jednak chwilową porażkę aktora (Andrzej Grabowski, Radek Krzyżowski), przenosiny w odwrotnym kierunku, czyli ze Słowaka do Starego, stawały się wydarzeniem towarzyskim i artystycznym (Jan Peszek, Iwona Bielska, Krzysztof Zawadzki i znów Radek Krzyżowski).

I co, teraz już poczciwego Słowaka nie będzie? Zmiana nazwy teatru jest dyskretna, wizualna, a nie formalna. W nowym logo „im. J. Słowackiego” zostało napisane malutką czcionką, że bez lupy ani rusz. Po oczach bije to, co zostawiono dużą: Teatr w Krakowie. Przyzwyczailiśmy się już, że nowa ekipa, która przychodzi do teatru, zaczyna od gmerania w nazwach. I ma do tego absolutne prawo. Nowa nazwa, szyld teatru to sygnał dla widowni, że będzie od teraz inaczej. Oswajanie przestrzeni. Zaklinanie przeszłości. Oznaczanie po swojemu. Przechodził to na początku dyrekcji Jana Klaty Stary Teatr. Scena Kameralna otrzymała, na przykład, nazwę „Kolonia”. Nie przyjęło się. I w zeszłym sezonie po cichutku, bez fanfar pojawił się przy wejściu do foyer przy Starowiślnej tablico-stand z Jerzym Jarockim i nazwa „im. Jerzego Jarockiego”.

Jak będzie ze Słowackim i Teatrem w Krakowie? Przesunięcie znaczeń sankcjonuje stan faktyczny, bo domem Słowackiego teatr w ostatnich latach raczej nie był. Nazwa „Teatr w Krakowie” jest jednak odważna, bo zawiera w sobie gest imperialny. Jakby dzięki niej był tylko jeden teatr w Krakowie, jeden, czyli najważniejszy. Jak jest jeden Teatr w Krakowie, to innych chyba nie ma, prawda? Przestały się liczyć, przegrywają starcie o widza i repertuar. Rozumiem, że to ambitne założenie dyrektorów Głuchowskiego i Szydłowskiego. Wyraz aspiracji mocarstwowych i jednoczesne odklasycznienie, odromatycznienie i tak pełnej historycznych kontekstów sceny. Zobaczymy, co z tego wyniknie, czy teatromani przestaną mówić „idę do Słowaka”, „w Słowackim to dopiero się działo”.

Czy na pytanie: „Gdzie pracujesz?”, zaprzyjaźniony aktor odpowie: „w Teatrze w Krakowie?” bez narażania się na dopytkę: „Dobrze, wiem, ale w którym?”. Ciekaw jestem drugiego życia określenia „Słowak”, czy zejdzie do podziemia, wyrugowane z oficjalnych rozmów i tekstów krytycznych, czy spektakularnie zejdzie z tego świata śmiercią nagłą po jednym sezonie? Czas pokaże. Nie stawiam żadnych hipotez. Swego czasu, jak Bartosz Szydłowski ogłaszał, że elementem cyklicznego festiwalu Pięciu Zmysłów będzie teatralna Boska Komedia, kręciłem nosem, że ta nazwa zbyt patetyczna, nadęta, sztuczna. I co? Miała się nie przyjąć, a się przyjęła. Z nazwami to jest tak: nazwa oddaje zawartość. Dobre festiwale i dobre teatry nie mają problemu z nazwami. Jeśli można uchwycić związek programu z hasłem, miejsca z werbalnym opakowaniem, będzie dobrze. Hasło „Teatr w Krakowie” sugeruje jednak mocne istnienie sceny w przestrzeni lokalnej, sprawdzanie kolejnymi tytułami, co teatr może zrobić dla miasta, czym dla niego jest, co konsoliduje, a co wywraca. I że do niego się chodzi, że teatr jest tak samo ważny w nazwie jak Kraków. Czekajmy. Obserwujmy. Słowa żyją krócej niż gmachy, szyldy dłużej niż dyrekcje.

2.
W Poznaniu mamy od lat rywalizację dwóch scen. We Wrocławiu chwilowo została jedna. W Warszawie do rozmowy TR z Powszechnym usiłuje doszlusować Studio przy majestatycznej obecności Narodowego i zamkniętych nisz Współczesnego i Dramatycznego. W Krakowie wytworzyła się sytuacja arcyciekawa. Do tej pory było tak: dwa bieguny nowoczesności –Stary Teatr i Łaźnia Nowa, przyjazny klasie średniej obwarzanek STU, Groteski i Bagateli, twierdza psychologizmu – Słowacki, prowincjonalny Ludowy, Teatr Studentów PWST dawał młodzieżowe zaplecze, Teatr Nowy próbował ścigać się z Łaźnią w mikroskali, a Variete – podkraść widzów Bagateli i STU. Nowe dyrekcje w Teatrze Ludowym i Słowackiego (upieram się póki co przy tej nazwie) wznieciły ruch w interesie. Zmieniły się ustalone i martwe relacje między scenami. Dzięki unii personalnej Łaźnia stała się de facto sojuszniczą sceną Słowackiego lub skolonizowała Plac Świętego Ducha (zależy jaką perspektywę przyjmiemy). Bogajewska otworzyła Ludowy na rozmowę z innymi scenami, ale o dziwo mniej chyba chodzi o nowohucką walkę z Łaźnią Nową. Obserwując pierwsze premiery w Słowackim i Ludowym, stawiam tezę, że punktem odniesienia zarówno dla tandemu Szydłowski-Głuchowski, jak i dla Małgorzaty Bogajewskiej stał się Narodowy Stary Teatr. Nie chodzi o to, by zanegować model teatru Jana Klaty, pokazać, że się robi lepszy teatr w trudniejszej przestrzeni, choć pewnie i o to też, ale przede wszystkim o to, że Starego z jego tradycją zespołową i obecną kondycją artystyczną zignorować się po prostu nie da. No i o polemikę z twórcami, których Klata zaprasza do siebie.

Klata po sezonach poszukiwań wrócił do starej Gawlikowej zasady wiodącej trójki reżyserskiej i teraz ton emocji w Starym, kierunek myślenia o estetyce i problemach współczesności ustalają trzy firmy: Strzępka-Demirski, Garbaczewski, Klata. Inne nazwiska w Starym to ekscesy, eksperymenty, debiuty, próbkowanie. Każda z tych trzech głównych firm artystycznych porusza się w innym obszarze tematycznym, zagospodarowuje inne potrzeby nowej widowni i tworzy spektakle, z którymi warto się pokłócić, jeśli tworzy się w tym samym mieście i kontekście, i dla podobnej publiczności. Trzeba odpowiedzieć na nie swoją stylistyką, rodzajem rozmowy z widzem, hierarchią wartości, myśleniem w inną stronę.

Ekipa ze Słowackiego i szefowa Ludowego muszą zorganizować wokół siebie grupy twórcze, które będą w stanie trójce ze Starego rzucić wyzwanie. Stąd Brzyk, Glińska oraz Rychcik w Słowaku i chytre odbieranie Staremu związanych z jego historią tytułów (Wyzwolenie Wyspiańskiego, Z biegiem lat, z biegiem dni Wajdy-Ronikierowej). Stąd zwarcie ideowe i formalne Pałyga-Demirski w premierze Bogajewskiej Rewizor. Będzie wojna!

Skończyły się czasy izolowanych premier, spektakli dla przekonanych i zwolenników. Słowacki i Ludowy chcą gadać ze Starym. Być może pamiętny dialog spektakli z lat siedemdziesiątych Wajdy, Jarockiego, Swinarskiego, a później Grzegorzewskiego odżyje w nowym rozdaniu. Już nie wewnątrz jednego teatru, jednego zespołu, a w całym mieście, o które walczą przynajmniej trzy sceny. Jeśli Klata dostanie szansę kolejnej kadencji przy Jagiellońskiej, powinien na te zakusy, uzurpacje i ambicje jakoś odpowiedzieć. Nie może zignorować choćby odmienionej linii Małopolskiego Ogrodu Sztuk, który stał się sceną eksperymentalną dla młodych reżyserów, miejscem poszukiwań na styku muzyki, ruchu, instalacji, teatru i filmu. Tak jak już odpowiada Szewcami Justyny Sobczyk na sukces Wieloryba. The Globe z Krzysztofem Globiszem Łaźni Nowej.

Oczywiście nie będzie żadnej otwartej wojny, wyrywania sobie aktorów, ale nie sądzę, by dłużej była możliwa sytuacja płynnego przechodzenia reżyserów i dramatopisarzy między krakowskimi scenami. Stary, Słowacki i Ludowy będą miały tylko swoich ludzi, pracujących na sukces macierzystego teatru. Nie chodzi o egoizm, psuogrodnicyzm, tylko chodzi o przywiązanie nazwiska do marki, patriotyzm sceniczny.

I to nie będzie rozmowa o modelu Teatru Publicznego czy Narodowego albo spór o dopuszczalne reinterpretacje klasyki. Pierwszy temat, jaki się już wyłania z bliskości kilku spektakli z trzech krakowskich teatrów, to skala reakcji artystów na polską rzeczywistość polityczną i społeczną. Nie przypadkiem Triumf woli, Rewizor i Wyzwolenie stawiają tak odmienne diagnozy – inaczej formułują odpowiedź na pytanie: co robić? Uciec, czekać, walczyć? Czy wygra podejrzanie pozytywny program Demirskiego, czy histeryczne przerażenie Pałygi pełzającym faszyzmem? A może instynktowne i absurdalne z pozoru skojarzenia Rychlika, sklejającego estetyki od czapy, motywacje z różnych parafii, oddają najtrafniej nasze pogubienie?

Wierzę, że dzięki temu wyścigowi scen krakowskie życie teatralne zyska nowy impet. Porażki premierowe będą bolały w dwójnasób. Zaproszenia festiwalowe i zagraniczne dla najlepszych tytułów będą cieszyły jakby bardziej.

Kilka styczniowych i lutowych wizyt na scenach w Nowej Hucie i Krakowie uświadomiło mi, jak bardzo zmieniła się publiczność Słowackiego, Starego i Ludowego. Do Stolarni Ludowego na Sekretne życie Friedmanów przyszli ludzie, których zwykle widuje się w Starym i Łaźni. MOS również zgarnął publiczność Starego i Łaźni. W Starym na Triumfie woli Strzępki i Demirskiego na szeregowym przedstawieniu więcej niż zwykle pięćdziesięciolatków. Może serial Artyści procentuje, może Klata wreszcie oswoił krakowskich mieszczan.

Przyglądajcie się uważnie krakowskiemu fermentowi. I potraktujcie ten Kołonotatnik jako wstęp do poważnego opisu zależności między krakowskimi premierami tego sezonu. Powiązań między nimi jest więcej, niż wam się wydaje.

20-02-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone