AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/152: Prasówka

Do Damaszku,
reż. Jan Klata  

Z polskim życiem teatralnym ostatnio jest tak: żyjemy od protestu do protestu, od afery do afery.

Wydarza się wielkie zło – w reakcji ktoś rzuci racę, ktoś opublikuje list otwarty, zbierze się tłum w obronie lub przeciwko, sfingują kolejny konkurs, odbiorą dotację. Gadamy o tych sprawach przez parę dni – wy na Fejsie, my w realu, ręce się trzęsą ze zdenerwowania, rzucamy się sobie do gardeł, zrywamy znajomości, pomstujemy, obrażamy się, wieszczymy koniec lub początek, a potem puf, uchodzi ze wszystkich powietrze, następuje pełna rezygnacji cisza przed burzą, zbieranie sił na kolejne starcie. Wtedy nastaje czas bohaterów drugiego ciosu. Internet i gazety pełne są śladów ich walki. Bohaterowie drugiego ciosu nie pozwalają zapomnieć, wytracić energii społecznego gniewu. I są, jak to w życiu, jedni dobrzy, drudzy źli.

Lewitacja
W przyrodzie nic nie ginie: w „Naszym Dzienniku” (nr 126) uaktywnił się Stanisław Markowski, fotograf, obrońca jakości teatru, integralności dramatu i polskości wszystkiego. Niewtajemniczonym przypominam, kto zacz. To ten nobliwy pan z gwizdkiem od protestów (Hańba! Wstyd!) w Starym Teatrze w trakcie prezentacji Do Damaszku Jana Klaty. W wywiadzie zatytułowanym sugestywnie Szlaban dla bluźnierców Ewa Sądej pyta pana Stanisława, czy on i jego grupa planują cykliczne spotkania z nowym kierownictwem narodowej sceny w Krakowie, której wybór pan Stanisław przyjął z nadzieją, bo „widzi szansę na przecięcie wrzodu”. „Myślę, że potrzebny jest stały kontakt z dyrektorem – ekscytuje się Markowski – Chcemy mieć wpływ na to, co będzie wystawiane w teatrze. Obowiązkiem elit jest walka o wartości, służba dla Narodu i jego kultury, a nie demoralizacja i nihilizm. Moja rozmowa z nowymi dyrektorami wskazuje na to, że tak się może stać w Krakowie”.

Ha! Mieć wpływ na repertuar teatru. Któż o tym nie marzył! Zastanawiam się, czy Mikos z Gieletą zaproponowali już Stanisławowi Markowskiemu stałe miejsce w odkurzonej Radzie Artystycznej Starego Teatru, czy raczej poprzestaną na zwykłych przedsezonowych konsultacjach? „Kochany panie Stanisławie, cóż Pan proponuje na afisz?” – zapyta kurtuazyjnie Michał Gieleta. „Dobry wieczór, dzwoni Marek Mikos ze Starego. Kochany panie Stanisławie, czy może u nas reżyserować Niemiec, czy raczej woli Pan Węgra?”.

Z jednej strony niby to dobrze, że dyrektorzy-elekci próbują zneutralizować ewentualnych prawicowych zadymiarzy obietnicami bez pokrycia, z drugiej bardzo źle, bo legitymizują teatralne chuligaństwo, jakim była przecież próba zerwania spektaklu. Chyba że rozmowy dotyczyły stworzenia przez grupę Markowskiego straży obywatelskiej, która każdego wieczoru czuwałaby nad przebiegiem spektaklu, nie dopuszczała do aktów protestu ze strony przedstawicieli teatru krytycznego, tak jak to się dzieje w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Tak chyba należałoby rozumieć postulat Markowskiego o potrzebie walki z demoralizacją i nihilizmem. Przerywać przedstawienie może przecież tylko osobnik głęboko zdemoralizowany, z nihilistyczną intencją podważający wartość i sens uprawiania sztuki. Stanisław Markowski obroni nas przed nimi!

Dalej jest jeszcze ciekawiej. Krakowski fotograf ocenia ostatnie przedstawienia w Starym Teatrze za dyrekcji Jana Klaty: „Aktorzy uczestniczyli w ekshibicjonistyczno-sadystycznych zabawach, jakby zapomnieli, że mogą więcej, że mogą unosić się nad sceną jak ptaki, a nie pełzać w błocie. Mam nadzieję, że obecny dyrektor poradzi sobie z tą sytuacją.”

O ile pamiętam, ostatnie błoto na deskach Starego pojawiło się w Biesach Andrzeja Wajdy z początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Spektakl był grany długo, ale nie aż tak, by mógł pójść na konto Klaty. W Podopiecznych Miśkiewicza Scenę Kameralną zalano wprawdzie wodą, po której płynęli tratwą uchodźcy i chyba się nawet w niej taplali. Woda to jednak nie błoto. Liście też nie – choć przed laty, jeszcze za dyrekcji Jerzego Koeniga na tę samą scenę w spektaklu Blixy Bargleda wysypano tonę suchych liści. W Starej kobiecie Różewicza w reżyserii Marcina Libera owszem były śmieci i pylono drobinkami styropianu, ale również nie nazwałbym podłoża, po którym stąpali aktorzy – błotem. Na scenie i w powietrzu było cholernie sucho, a przecież nie ma czegoś takiego jak suche błoto.

„Aktorzy zapomnieli, że mogą więcej, mogą unosić się nad sceną jak ptaki” – wieszczy Markowski. Jezu Chryste, jak ja bym chciał taką teatralną lewitację wreszcie zobaczyć! Całe życie na to czekam, a Markowski widział. Gdzie? Kiedy? Iwona Magdy Cieleckiej lewitowała w finale przedstawienia Grzegorza Jarzyny w 1998 roku, no ale to był trik. Aktor w teatrze generalnie fruwa na flugu, unosi się na linkach, co najwyżej podskakuje wysoko. I gdzie tu prawdziwa lewitacja? Znam tylko jeden przypadek oficjalnego zaplanowania lewitacji w teatrze. Miało się to wydarzyć podczas jednego ze spektakli Living Theatre. Na początku aktorzy siadali w kręgu i medytowali, licząc, że dzięki ich napięciu  duchowemu leżąca pomiędzy nimi dziewczyna naprawdę się uniesie. Nic jednak takiego się nie wydarzało i z tej porażki ideowcy od Juliana Becka i Judith Maliny startowali do swojej teatralnej opowieści, innych działań wspólnotowych i kreacyjnych. Jan Peszek próbował wzlecieć w Scenariuszu dla trzech aktorów, ale w końcu tylko sugerował, że fruwa nad stolikiem. Na letnim festiwalu teatrów ulicznych Jerzy Zoń pokazał francuską grupę wykonującą akrobacje wysoko w powietrzu na tle krakowskich kamienic. Francuzi jednak nie ukrywali, że są podwieszeni na elastycznych linach. Nie „unosili się jak ptaki”, zwyczajnie artystycznie zwisali. Aktor, Szanowni Państwo, ma to do siebie, że raczej nie lata. Jak, zdaniem Stanisława Markowskiego, Michał Gieleta planuje rozwiązać ten problem? Czy w Starym zaczną się od 1 września warsztaty z cyklu Learning to Fly? Czy wykładowcą będzie Stanisław Markowski?

„Widzi Pan szansę przywrócenia wartości w kulturze?” – dopytuje swego rozmówcę Ewa Sądej z rosnącą nadzieją. Stanisław Markowski widzi. Trzeba tylko zorganizować w stulecie odzyskania niepodległości Kongres Kultury Polskiej w Krakowie, a nawet dwa: jeden poświęcony sprawom polskim, drugi – międzynarodowym. „W gronie wspaniałych postaci życia intelektualnego złożyliśmy wizytę ks. abp. Markowi Jędraszewskiemu – informuje z dumą Markowski – Pasterz Kościoła krakowskiego, kiedy usłyszał o inicjatywie, był głęboko poruszony. Zapewnił o swoim wsparciu i patronacie”. Z kontekstu wypowiedzi wynika, że na inaugurację Kongresu możemy oczekiwać w Krakowie marszu kulturalnej młodzieży z zielonymi flagami w dziarskich dłoniach. Wyjdą z Kościoła Mariackiego lub Wawelu i będą okrążać Rynek z okrzykiem: „Polska Kultura! Polski Teatr!”. Bogobojni czytelnicy „Naszego Dziennika” chcieliby się dowiedzieć zapewne „jak więc skutecznie walczyć z kontrkulturą śmierci?”. Stanisław Markowski wie: „Nie powinniśmy szkodników zapraszać do telewizji. Musimy nauczyć się metody wyciszania bluźnierców. To nie jest sprawa tolerancji. To jest walka na śmierć i życie”. W innym miejscu dodaje: „Smok właśnie kończy pożerać własny ogon. W końcu zdechnie. Musimy mu pomóc, by nastąpiło to jak najszybciej”. Tu niestety muszę zaprotestować, wskazując słaby punkt w logice krakowskiego bojownika. Smoki nie pożerają własnych ogonów, pożerają za to wypchane siarką baranki. Ogony są wedle opowieści o uroborosie – przysmakiem węży, symbolizujących również nieskończoność. Żeby taki mityczny wąż mógł udławić się własnym ogonem, trzeba by go raczej zostawić w spokoju, nie dawać mu pretekstów do ataku i podniet do walki. Uroboros zajmuje się sobą, póki nikt mu nie przeszkadza. Czyż nie lepiej w imię walki z „kontrkulturą śmierci” byłoby zostawić Klatę w Starym, pozwolić mu, by sam siebie zjadł? Ciekaw też jestem, jakie poza niezapraszaniem do telewizji metody uciszania bluźnierców zna Stanisław Markowski? Chodzi o zwykłe obicie mordy czy jednak o areszt prewencyjny?

Markowi Mikosowi i Michałowi Gielecie gratuluję sojusznika. Rozmowy z panem Stanisławem będą prawdziwą ucztą duchową dla nowej dyrekcji Starego.

Neofici biją najmocniej
Ponad 12 lat czekałem, aż Paweł Demirski zorientuje się, kto jest prawdziwym wrogiem wolności w Polsce. W roli tych „złych” Paweł obsadzał kolejno: wujów trzymających władzę, czyli krytykę teatralną, elity intelektualne, czyli architektów zbiorowej wyobraźni spod znaku Wajdy i Kutza, przeróżne łże-fundacje i organizatorów cyklicznych akcji charytatywnych wyręczających państwo z obowiązku opieki medycznej nad społeczeństwem, wykorzenioną klasę średnią i jej barda, Michała Żebrowskiego, liberalnych polityków-oportunistów spod znaku Donalda Tuska i Hanny Gronkiewicz-Waltz. Dwa kąśliwe i walczące felietony Demirskiego opublikowane po 9 maja w „Gazecie Wyborczej” są dowodem, że warto było tyle czekać. Pis-owi i prawicowym publicystom dostaje się w nich aż miło. A to w szczękę, a to w splot słoneczny. Kop w partyjne krocze, łubudu w Piotra Zarembę… Śmiałość fraz Demirskiego wskazuje, że autorowi udało się przełożyć technikę uderzeń z tajskiego boksu na publicystykę. Z celów do natychmiastowego felietonowego anihilowania polecam mu Episkopat, ONR i Jacka Kurskiego. Na miejscu Ministerstwa Dziedzictwa Narodowego i Kultury obawiałbym się, że zapowiadana parę lat temu przez Demirskiego opera o Lechu Kaczyńskim jednak powstanie.

Janów Podlaski jest mój!
W artykule Wielka nadzieja i mały bunt opublikowanym w „Gazecie Polskiej Codziennie” Elżbieta Morawiec proponuje „konia z rzędem temu, kto wymieni jedną bodaj rolę aktorską, która zaistniała w przedstawieniach samego Klaty bądź reżyserów przezeń angażowanych”.

Proszę bardzo: śp. Jerzy Grałek w Learze i Juliusz Chrząstowski we Wrogu ludu Klaty, Krzysztof Globisz, Marcin Czarnik, Michał Majnicz w Bitwie warszawskiej 1920 Strzępki, Dorota Segda i Adam Nawojczyk w Nie-boskiej komedii. Wszystko powiem bogu też Strzępki, Anna Radwan i Zbigniew W. Kaleta w Płatonowie Bogomołowa, Radosław Krzyżowski w Szewcach Sobczyk, Jaśmina Polak w Kosmosie, a Bartosz Bielenia i Roman Gancarczyk w Hamlecie Garbaczewskiego, Marta Ścisłowicz i Krzysztof Zarzecki w Sprawie Gorgonowej i Towiańczykach; królach chmur Wiktora Rubina…

Listę przerywam w tym miejscu bez wymienienia chociażby połowy obsady Triumfu woli, bo zdałem sobie sprawę, że na dziewięcioarowej działce, którą posiadam w okolicach Krynicy, więcej koni się już, pani Elżbieto, nie pomieści. I nie chcę narażać nestorki polskiej krytyki teatralnej i budżetu RP na tak wielkie obciążenie finansowe. Podchodzę do okna i zaczynam wypatrywać, czy konie już do mnie jadą.

Ludzki pan
Depesza Polskiej Agencji Prasowej z 19 maja 2017 roku. Minister Piotr Gliński komentuje konkurs w Starym Teatrze, wybór nowej dyrekcji i przegraną Klaty: „Poza tym inne instytucje kultury są oczywiście otwarte dla pana dyrektora Klaty”. Uff, czyli jednak nie będzie zapisu na nazwisko. Jan Klata może startować w innych konkursach, przyjrzymy się, zastanowimy, sprawiedliwie zadecydujemy. Właśnie takich deklaracji oczekujemy od Pana ministra.

Gildia
Z nadzieją, aczkolwiek podszytą maleńką nutą niepokoju, przyjąłem powstanie Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek Teatralnych.

Po stronie nadziei zapisuję próbę stworzenia jednolitego frontu przeciwko polityce ministerstwa i partii rządzącej, obronę Narodowego Starego Teatru oraz tradycji polskiej sztuki reżyserii. Gildia to szansa na zorganizowanie środowiska nie tylko na czas pożaru. To może być początek związku zawodowego reżyserów polskich, broniącego praw swoich członków podczas konfliktów z pracodawcami oraz ministerstwem i agendami rządowymi. Stojącego na straży wolności twórczej, protestującego przeciwko próbom cenzury czy ideologizacji teatru. Gildia walczyłaby zatem z nieuczciwymi konkursami i wykluczeniami formalnymi z powodów politycznych lub obyczajowych, pomagała przygotować członkowi-kandydatowi pakiet dokumentów, wynajmowała prawnika, jeśli zachodziłaby konieczność oprotestowania wyników. Gildia jako ciało doradcze i opiniotwórcze powinna zajmować się również weryfikacją idiotycznych programów i planów repertuarowych przedstawianych komisjom konkursowym. Chroniłaby rynek wewnętrzny za sprawą określenia stałej liczby cudzoziemców-reżyserów otrzymujących pozwolenie na pracę w polskich teatrach. Mogłaby skończyć z głodowymi stawkami za reżyserię w umowach dla debiutantów. Zajmowałaby się sprawami nieukończonych przedstawień, może nawet delegowała kogoś z kierownictwa w celu przereżyserowania nieudanego dzieła. Gildia wspierałaby reżysera-członka podczas negocjacji z dyrekcją teatru w kwestiach obsadowych i produkcyjnych. Mogłaby wywalczyć na przykład dwu-, trzymiesięczny okres pracy nad przedstawieniem i jego minimalny, ustawowy budżet. Do Gildii powinni należeć tylko reżyserzy i reżyserki z dyplomem polskiej lub zagranicznej uczelni kształcącej inscenizatorów albo artyści legitymujący się przynajmniej trzema autorskimi spektaklami. Oczywiście polski off powinien utworzyć organizację bliźniaczą, współpracującą z Gildią, do której należeliby instruktorzy teatralni.

Wsparci siłą moralną i strukturami Gildii reżyserzy mogliby częściej i szlachetniej odmawiać udziału w podejrzanych politycznie i moralnie przedsięwzięciach. Gildia nagłośniłaby odpowiednio te odmowy w mediach. Przeznaczyła składki na odszkodowania. Wspierała finansowo reżyserów bezrobotnych z przyczyn politycznych. Dyrektorzy reżyserujący a stowarzyszeni w Gildii mogliby nie zatrudniać przeróżnych łamistrajków, wymóc jedność środowiskową także metodami ekonomicznymi. Posiadająca statut, władze wykonawcze, radę programową i komórkę do spraw etosu Gildia mogłaby być prawdziwym środowiskowym kontrolerem i przeciwnikiem dla złych, niesłusznie mianowanych przez krajowe lub lokalne władze dyrektorów. Eliminowałby ich błędy, sterowała wieloma premierami zza kulis, osłabiała efekt propagandowy ich nominacji. Gdyby – zostając przy sprawie Starego – przedstawiciele Gildii zasiedli do rozmów z Mikosem i Gieletą, przedstawiając racje całego środowiska i nawet niezapisanych do Gildii sympatyków, nowa dyrekcja Starego nie miałaby szansy na większość swoich „reform”. Propozycja na stół: przyszły sezon? trzech reżyserów z zagranicy od was, trzech od nas, inaczej będziecie musieli pracować ze Sroką i Wyszomirskim, a wtedy zespół Starego ich zmiażdży. Mam nawet przewrotne hasło wewnętrzne dla członków związku reżyserów i reżyserek polskich: „Gildia rządzi, Gildia radzi, Gildia nigdy cię nie zdradzi”.

Nuta niepokoju, maleńka i właściwie nieważna, wiąże się jednak z tym, że żaden twór typu „pospolite ruszenie” nie przetrwał ostatnio w polskim teatrze dłużej niż parę miesięcy. Patrz: forum obywatelskie i pokoleniowe Michała Zadary, ruch „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem”. Czy tym razem będzie inaczej? Podpisać się łatwo, działać wspólnie i pod jednym hasłem – dużo trudniej. Ale nadziei nie traćmy.

W imieniu Związku Zawodowego Autorów Kołonotatnika (w skrócie ZyZAK) sygnatariuszom listów i odezw Gildii życzę wytrwałości, jedności i niezłomności.

05-06-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone