K/159: Wstrząsy wtórne
1.
Jakoś tak zaraz po Powstaniu Warszawskim, to znaczy po rocznicy Powstania, którą oczywiście świętowaliśmy godnie, z nazistowskimi pochodami w stolicy, gruchnęła wstrząsająca wieść, że tandem Marek Mikos - Michał Gieleta rozpada się. Jeszcze nie weszli do Starego, jeszcze dobrze wszystkich przedstawień ich sceny nie obejrzeli, a tu w samym środku wakacji taki obopólny cios. Mikos zwolnił Gieletę, Gieleta obraził się na Mikosa. Oczywiście Gieleta tłumaczył, że o decyzji Mikosa nic nie wie, bo jest w USA i sztukę przekłada, którą zamówił u niego Mikos przed wyjazdem. (Swoją drogą to bardzo ciekawe rozwiązanie: głównym zadaniem dyrektora artystycznego jest tłumaczenie sztuk. Moim zdaniem taki przekład lepiej zamówić u doświadczonego tłumacza, a samemu zająć się tworzeniem reżyserskich konstelacji pierwszego sezonu…). Mikos wyjaśniał, że nie chce powołać Gielety, bo utracił do niego zaufanie, bo chyba Gieletę to wszystko przerosło. Za dużo pieniędzy żąda, nie odpowiada na maile, zniknął w USA, a powinien wywiązywać się z jakiejś ustnej umowy dotyczącej obu panów i ich dyrektorskiego tandemu. Mikos ma pretensję o wywiad dla „Wyborczej” i dyskretne odcinanie się światowego Gielety od prowincjusza Mikosa. Mikos uważa, że to on wygrał konkurs, a Gieleta był na przyczepkę. Gieleta informuje, że zwyciężyli tylko dzięki jego dandysowskiemu czarowi. Spór w rodzinie niespodziewanych triumfatorów zawsze najbardziej cieszy tych, którzy niesłusznie przegrali. Póki są to tylko medialne połajanki obu panów, nie ma na czym budować teorii nowego otwarcia w Starym. Przedwczesna jest także teoria, że nowa dyrekcja skończy się zanim się jeszcze zaczęła i ministerstwo wykona jakiś ruch: anuluje konkurs, znajdzie innego nominanta. Ego obu panów ma w sobie oczywiście gen destrukcji. Każdy, kto zna Marka Mikosa, wie, że ten generalnie miły człowiek zmienia się w rozjuszonego byka, gdy ktoś podważy jego kompetencje, talent, dorobek, zdolności oratorskie. Co do Gielety – dochodziły do nas i owszem pogłoski, że z linią PiS-u się nie identyfikuje, a nawet w skrytości ducha reprezentuje wszystkie te wartości, które mierżą rządzącą ekipę. Że chce bryknąć, robić po nominacji progresywny teatr. Rozłam w tandemie potwierdza moim zdaniem wyrażoną swego czasu w Kołonotatniku tezę, że panowie znają się słabo i zostali skojarzeni odgórnie. Skutki niedogadania odczuwają niemal natychmiast. Mikos wykonał pierwszy ruch, bo poczuł się zraniony: to Gieletę wychwalało ministerstwo i na nim oraz na jego europejskim i światowym sznycie oparło narrację o koniecznych zmianach w Starym. Gieleta, ten znany-nieznany, wybitny nieodkryty, najważniejszy polski reżyser współczesny uzasadniał woltę z nieprzedłużeniem Klacie dyrekcji w Starym. Mikos gra teraz va banque, bo swoimi wahaniami co do przyszłości Gielety podważa politykę personalną ministerstwa. Mając nominację w ręku, będzie mógł od 1 września przeformatować kierunek zapowiadanych zmian w Starym. Właściwie w każdą stronę. Nic poza tym nie wiemy. Czekajmy.
2.
Problem z myśleniem Marka Mikosa o Starym polega na tym, że nowy dyrektor zdaje się rozważać projekt Narodowej Sceny tylko w krakowskim kontekście. Póki co Mikos rozgrywa siebie w mieście. Pozycjonuje się wobec lokalnych władz i układów, bo wszak je zna najlepiej. Stąd gesty wobec starego salonu (czytaj: Józefa Opalskiego et consortes), wciąganie do czytania Wesela hierarchów kościelnych i polityków, gesty wartościujące wykonane w stronę aktorów Mumerusa. Sęk w tym, że Stary Teatr to nie Reality Szopka Show i od dawna, bodaj od połowy dyrekcji Grabowskiego, wyorbitował już z tego lokalnego uzależnienia. To nie jest krakowski teatr narodowy, jak zdaje się zakładać Mikos, tylko naprawdę narodowa, czyli ogólnopolska scena. Ustawiona w nowoczesnej kontrze do szlachetnego eklektyzmu warszawskiego Narodowego. Podejrzewam, że Marek Mikos nie zrozumiał dotąd, jaki i do czego wyścig wygrał. I gra jakby po Siekluckim wziął Nowy Teatr albo Groteskę po Weltschku.
Po tych trzech miesiącach od wyboru powinien już wiedzieć, że bez wielkich nazwisk w puli tego teatru, żadnego dużego teatru nie da się prowadzić.
Przypomina mi się bojkot reżyserski Starego po wymuszonym przez zespół odejściu Krystyny Meissner. Andrzej Wajda, Jerzy Grzegorzewski, Jerzy Jarocki, Krystian Lupa i Grzegorz Jarzyna napisali oświadczenie, że zawieszają współpracę ze Starym, skoro zespół nie docenia szansy, jaką dawała im ich zdaniem ta dyrekcja. Byłem na konferencji prasowej kolejnego dyrektora, Jerzego Bińczyckiego, kiedy ogłaszał nowy program dla Starego. Wielki aktor odczytał listę samych klasycznych tytułów dawno nie granych przy Jagiellońskiej. Nie padło wtedy ani jedno nazwisko reżysera. Dziś znaczące. Wtedy wstydliwe. To nie mogło się udać. Marek Mikos jest teraz w nieco podobnej sytuacji jak zagubiony Bińczycki. Ale znacznie gorszej niż ta, w której ratować sytuację próbował Jerzy Koenig. Koenig wypełnił lukę po tuzach reżyserii Kutzem, Nazarem, Bradeckim. Miał skąd brać, choć jeszcze nie ruszyła na dobre fala młodszych zdolniejszych. I zespół był za nim. Wiedział, że sprokurował sobie tę sytuację na własne życzenie. Co teraz zostało Mikosowi, skoro nie istnieje żaden cudowny rezerwuar reżyserów niezaangażowanych? Desperackie podpieranie się nazwiskami Jerzego Treli i Anny Polony. Każdy, kto zna Pana Jerzego, wie, że takiej hucpy firmować nie będzie. Anna Polony też nie.
W radiowym wywiadzie Justyny Nowickiej zdarzył się Mikosowi znaczący lapsus językowy. Dopytywany o dane osobowe dyrektora artystycznego i pierwszych reżyserów Mikos odburknął: „Nie odpowiadam na nazwiska”. Mówi się: „nie odpowiadam na wyzwiska” lub „nie odpowiadam za nazwiska”. Mikos intuicyjnie połączył dwie sprawy: groźbę fejsbukowej anatemy, jaka spadnie na każdego, kto pójdzie do niego pracować przy sprzeciwie środowiska, oraz drwin z jakości artystycznej i dorobku ewentualnych współpracowników. Zapis rozmowy w Radio Kraków jest dla badacza tym cenniejszy, im mniej zredagowany. W zapisie audycji nie dokonano zmiany języka mówionego na język literacki, obrobiony, gładki. I Mikos rzeczywiście „nie odpowiada za nazwiska”, bo jeśli bojkot dojdzie do skutku, nowy dyrektor Starego nie będzie miał szansy robienia teatru z nikim poważnym. Im bardziej środowisko nie będzie chciało współpracować, tym bardziej Mikos nie będzie mógł prowadzić teatru. Z powodów godnościowych nie ustąpi, a więc znajdzie się w spirali upadku, która jest już udziałem Cezarego Morawskiego.
3.
Strategia Mikosa rujnuje jednak sens startu duetów menedżer-artysta w ewentualnych przyszłych konkursach. Wyobraźmy sobie taką sytuację: oto człowiek Nikt – ekonomista z ambicjami dogaduje się, bo ja wiem, z Grzegorzem Jarzyną, Pawłem Demirskim czy Pawłem Miśkiewiczem i startuje z nim w parze na dyrekcję ważnego teatru. Partnerem może być nawet twórca z zagranicy, znany aktor, byle autorytet lub twarz powszechnie rozpoznawalna. Duet wygrywa. Chwilę po objęciu stanowiska nominat na dyrektora naczelnego informuje organizatora, że Jarzyna, Demirski, Pawalicki, Brannagh czy Ostermayer nie będą jednak z nim pracować, bo stracił do nich zaufanie, bo zmieniła się koncepcja, bo oni mają nagle inne, pilne zobowiązania. I co wtedy można zrobić w świetle ustawy? Nic nie można. Chyba że odwołamy się do Urzędu Obrony Praw Konsumenta. W końcu kupiliśmy serek brie, a w środku, pod opakowaniem był zwykły edamski.
4.
Makiaweliczne rady dla Marka Mikosa
Każdy szef instytucji publicznej, nawet ten z ciągotkami absolutystycznymi, winien otaczać się grupą światłych i może nawet nieco cynicznych doradców snujących wszelakie – realistyczne i fantastyczne – scenariusze wyjścia z różnych sytuacji. Tak na wszelki wypadek i w sytuacji pożaru. Bo jak mawia klasyk: „warianty nas ocalą!”. Podejrzewam, że Marek Mikos nie ma niestety na razie takiego sztabu ekspertów. Zanim tuzy krakowskiej krytyki towarzyszącej zaczną pracować na nową dyrekcję Starego i narzucą opinii publicznej jedynie słuszne narracje, proponuję swoje skromne felietonistyczne usługi. A nuż Mikos z którejś skorzysta…
Rada pierwsza
Marek Mikos zaraz po otrzymaniu nominacji, nie powinien powoływać Michała Gielety jako dyrektora artystycznego. Swoją decyzję może przedstawiać jako bunt starego Krakowa wobec ministerstwa i jego faworyta. To w końcu na nazwisku Gielety Zwinogrodzka i Gliński budowali swój przekaz o koniecznych zmianach w Starym i rozstaniu z Klatą. I oto teraz Mikos opiera się na krakowskich autorytetach (Radwan, Opalski, Polewka, Polony) i cofa teatr do starych dobrych lat dziewięćdziesiątych, w których o PiS-ie nie było jeszcze ani słychu, ani widu. Wykiwane ministerstwo nie może przez jakiś czas nic zrobić. Czeka i patrzy, co będzie się działo. Być może ofiara z Gielety i radykalne odcięcie się od tych, którzy Mikosa nominowali, przekonałoby Gildię Reżyserów i Reżyserek Polskich, a przynajmniej jej część seniorską i liberalną, do nawiązania współpracy ze Starym Teatrem dla dobra narodowej sceny. Mikos zostałby nowym Konradem Wallenrodem. Stary byłby dalej Starym, tylko że bez Jana Klaty. Moglibyśmy to jakoś przeżyć.
Rada druga
Niech Marek Mikos przezornie żadnych premier w tym sezonie nie daje. Tytułów z ery Klaty jest dużo, sprzedają się jak świeże bułeczki, można wznowić nawet te zdjęte za poprzedniej dyrekcji, a pochodzące jeszcze z czasów Grabowskiego: myślę o niedocenionym i zbyt krótko eksploatowanym Panu Tadeuszu. Mikos powinien zrozumieć, że lepiej nie mieć szybko własnych premier, niż mieć premiery z łapanki. Tak można przeczekać kryzys. Tłumaczyć, że Klata wszystkie pieniądze wydał do końca roku i nie ma na nowe spektakle. Pokazywać widzom: „Cieszcie się tym, co macie. Ja nic nie kombinuję, zarządzam dorobkiem artystycznym i intelektualnym. Robię wszystkim dobrze”. I tak powolutku zbudować zaufanie zespołu. Jakoś tak trudno nienawidzić nowego dyrektora, który nic nie zmienił, prawda?
Rada trzecia
Skoro póki co nie chcą z Markiem Mikosem współpracować cenieni polscy reżyserzy, należy do Krakowa przywieźć wagon reżyserów węgierskich. Haczyk polega na tym, że przywozi się z Węgier akurat tych odsuniętych od pracy i dyrekcji przez reżim Wiktora Orbana. Wtedy Mikos nazywa pierwszy sezon – „węgierskim” albo „solidarnościowym”. Świadomie wspiera twórców wyklętych z bratniego kraju. Czy komuś przeszłaby przez gardło krytyka takiego projektu? No nie przeszłaby. Środowisko nie miałoby argumentów na nie, bo przecież Arpad Schilling w swoim Loserze jasno pokazał, co czeka niepokornego reżysera w dyktaturze u bratanków. Nawet ministerstwo uspokoiłoby się na wieść, że są to jednak twórcy węgierscy, a nie marokańscy, syryjscy czy libijscy, nie trzeba by mu zresztą dokładnie wyjaśniać, kto zacz i jakie ma kłopoty nad Balatonem.
Rada czwarta
Marek Mikos powinien zaprosić do współpracy członków komisji konkursowej – Piotra Tomaszuka, Antoniego Liberę, Jakuba Moroza. Głosowaliście na mnie, drodzy panowie, to teraz weźcie odpowiedzialność. Środowisko mnie sekuje, a ja jestem niewinny. Sam się przecież nie wybrałem. Dajcie innym przykład, żeby bojkot został przełamany. Piotr Tomaszuk wyreżyseruje wczesną sztukę Tadeusza Słobodzianka, Antoni Libera oczywiście Becketta. Obaj zrobią to dobrze. I Mikos nazwie to teatrem eksperckim. W tym rozdaniu Jakub Moroz mógłby wygłaszać wzorem Sebastiana Majewskiego pogadanki przed spektaklami. Albo nawet coś samemu wyreżyserować.
Rada piąta
Skoro funkcjonuje Teatr Polski w Podziemiu i na Uchodźctwie, może być Narodowy Stary Teatr Na Mieście. Marek Mikos bierze zespół głodem. Realizuje spektakle wyłącznie poza macierzystą siedzibą i bez udziału aktorów Starego, argumentując to ideą wietrzenia sceny lub wyjściem do prawdziwych widzów. Stary Teatr zostaje przedefiniowany – już nie będzie postrzegany jako miejsce i zespół, tylko narodowy fantom, idea wędrowna. Coś, co tworzy się w tłumie krakowian na Rynku, żyje w starych emerytowanych aktorach i aktorach do Starego aspirujących. Stary jest tam, gdzie jego dyrektor. Na placu publicznym.
Rada szósta
Marek Mikos zaprasza do współpracy w pierwszym swoim sezonie samych reżyserów debiutantów. Studentów trzeciego, czwartego roku reżyserii. Wobec zmniejszonej liczby progresywnych scen w kraju, młodzi twórcy mają dziś coraz mniej szans na szybki debiut, dwie, trzy realizacje rocznie. Stary Mikosa byłby dla nich szansą. Jak się nie jest z tak zwanego lewicowego towarzystwa, o pracę trudniej, nieprawdaż? Nie wierzę, żeby piątka młodych-zdolnych się nie skusiła. Słobodzianek miał pięć lat temu prasę jeszcze gorszą niż Mikos, a ludzie szli do niego pracować. Mikos nazwałby to przedsięwzięcie Młodym Starym Teatrem. Aktorzy Starego zostaliby postawieni w arcytrudnej sytuacji. Dokuczać młodym, bojkotować ich entuzjazm zawsze jakby trudniej. Generalnie do młodych przyczepić się nie ma o co. Bo jest w nich głód roboty i poznania. Święte prawo debiutu każe przyjmować oferty nawet od samego diabła.
Rada siódma
Marek Mikos przyparty do muru winien nawiązać ścisłą współpracę z Teatrem Polskim Cezarego Morawskiego. Współpraca polegałaby na wymianie doświadczeń, reżyserów i spektakli. Od Morawskiego przyszliby Janusz Wiśniewski, Bartłomiej Wyszomirski, Adam Sroka, Silke Joahanna Fischer, Tomasz Mędrzak. Prawdopodobnie możliwe byłoby regularne pokazywanie w Krakowie ocalałych w repertuarze Polskiego spektakli z dyrekcji Mieszkowskiego z Wycinką i Prezydentkami na czele, a we Wrocławiu najlepszych z dyrekcji Klaty. Byłby to ratunek dla frekwencji na scenach Morawskiego i pokaz zdolności koalicyjnych Starego Mikosa. Minister mógłby powiedzieć: „Patrzcie państwo, jak te podmioty ze sobą współdziałają, dzięki naszej opiece, jak myślą o teatromanach w obu miastach. Wrocławscy od paru lat nie widzieli spektaklu Klaty, krakowscy – Lupy, a teraz jest to możliwe. Łączymy miasta, elektoraty, światopoglądy!”.
***
„Źli czy dobrzy władcy po równo giną właśnie między innymi przez brak przyrodzonego cynizmu” (Steffano Machiavelli, De direttore Romano, XVI sec)
23-08-2017