K/160: Trzy wakacyjne lamentacje
O roku ów
Stara to prawda, że na kryzysie jednych scen zyskują inne. Warszawskie teatry Powszechny i Studio mogłyby co nieco o tym opowiedzieć. Teatralny krajobraz bez wrocławskiego Polskiego, bydgoskiej dyrekcji Wodzińskiego, z patem w krakowskim Starym będzie jednak trochę inny. Nie uboższy, tylko inaczej rozplanowany geograficznie. Reżyserzy i aktorzy przenoszą się w inne miejsca. Plany repertuarowe poznańskiego Polskiego i teatru Żeromskiego w Kielcach są zaiste mocarstwowe. Tak się nawet zastanawiam, czy nie za bardzo. Zwłaszcza w Kielcach. Michał Kotański ogłosił, że będą u niego reżyserować Wiktor Rubin, Remigiusz Brzyk, Monika Strzępka i Maja Kleczewska. Pomyślcie, co to będzie za gwiazdorski sezon! Festiwale Boska Komedia lub WST mogłyby ten kielecki sezon w ciemno i na pniu kupić na swoje najbliższe edycje.
Jako znany defetysta martwię się jednak o lokalną recepcję tego kieleckiego sezonu. Oczywiście na niewidzianego, chuchając na zimne. Bo albo ja czegoś nie wiem o kieleckiej widowni, albo Kotańskiemu udało się w jeden, dwa sezony zmienić jej przyzwyczajenia i fascynacje; związać z teatrem na śmierć i życie. Do tej pory kielecki model teatralny polegał na zachowaniu równowagi repertuarowej wypracowanej jeszcze przez Piotra Szczerskiego. W dużym skrócie repertuar wyglądał co sezon tak: dwie, trzy progresywne premiery z nadzieją na festiwalową eksploatację, dwa tytuły środka w konwencji realizmu psychologicznego, jeden tytuł klasyczny i lekturowy. Plus coś piosenkowego, dziecięcego, lżejszego. Kotański, korzystając z dostępności bezdomnej Strzępki i wciąż poszukującej Kleczewskiej, poszerza pole walki. Dodajmy do tego temat zaproponowany przez Brzyka – rok 1946 w Kielcach i kronika pogromu, i mamy „teatr, który się wtrąca, dwa”, teatr zaczepny, wymagający od widza zajęcia stanowiska ideowego. Czy prawicowe Kielce są na to gotowe? Na pewno nie będzie żadnego dymu w świętokrzyskim w tym roku? Nie zniechęcam Kotańskiego do tak ambitnych planów. Zastanawiam się tylko, czy wie, jak to się może skończyć. Lokalne władze niczego tak nie znoszą, jak naruszenia równowagi, przechyłu cenionej sceny w jedną tylko stronę. Nieśmiało przypomnę przykład bydgoski.
Krytyka i obyczaje. Odcinek 4: Jak zostać skarżypytą?
Doszły mnie słuchy o narodzinach nowego krytycznego obyczaju. Zadrżałem z uciechy, bo rzecz dotyczy także mojego podwórka. I jeśli się przyjmie, nasza praca nigdy nie będzie już taka sama. Otóż niezależnie od siebie w odstępie ledwie kilku miesięcy dwójka moderatorów dyskusji pospektaklowych, krytyków z zamiłowania, po wykonanej pracy zadzwoniła do dyrektorów teatrów, z których przyjechało omawiane przez nich przedstawienie. Ich dyskomfort po rozmowie z artystami był tak wielki, iż zdecydowali się naskarżyć na zespół. W pierwszym przypadku krytyk miał żal, że aktorzy z obsady nie chcieli z nim rozmawiać albo odpowiadali monosylabami. Stało się tak za sprawą niefortunnie negatywnych recenzji opublikowanych przez krytyka tu i ówdzie w nieodległej przeszłości. Aktorzy motywowali swoje nieprzejednane stanowisko następująco: „Obrażasz nas i naszych kolegów w swoich humorystycznych tekścikach, a teraz chcesz poważnie rozmawiać? Takiego wała!”. W przypadku drugim zmęczeni długotrwałym indagowaniem artyści poprosili prowadzącego o inny zestaw pytań i prostsze formułowanie wypowiedzi, bo nic nie rozumieli i musieli strzelać odpowiedziami na oślep albo zwyczajnie zmyślać. Cóż, zdarza się. Absolutnym novum jest jednak reakcja obrażonych krytyków. Interweniujący u dyrektorów moderatorzy twierdzili, że to skandal i brak profesjonalizmu, przecież aktorzy i realizatorzy mają obowiązek zachowywać się grzecznie na spotkaniu, szanować krytyka, który reprezentuje publiczność i chce się czegoś w jej imieniu od nich dowiedzieć. Artysta na spotkaniu ma słuchać uważnie i odpowiadać przytomnie. O ile wiem, dyrektorzy teatrów wykazali zrozumienie, przychylili się do postulatów krytyków, obiecali szybką interwencję, ukaranie winnych, na koniec w ich imieniu przeprosili.
O, jakże ja tym krytykom dyrektorskiego współczucia zazdroszczę! Chyba nie tylko ja doświadczyłem niedostatku chęci współpracy ze strony wielu wybitnych artystów podczas oficjalnych spotkań. Jerzy Jarocki miał to do siebie, że wysłuchawszy grzecznie pytania, przez pięć następnych minut dokonywał jego rozbioru logicznego i przeformatowania na pytanie właściwe, a następnie odpowiadał obszernie na oba. Kazimierz Kutz nie stronił od złośliwości wobec moderatorów, podejrzewając, że należą do powszechnego gejowskiego spisku. Jego upodobanie potrafiło rozbroić każde niewygodne pytanie. Zaczepiony swego czasu, czemu nie zrobił innego tekstu lub nie rozwiązał tej sceny inaczej, potrafił wykrzyknąć: „Musiałbym ocipieć!”. Pewnego razu Anna Polony po pięciu minutach rozmowy zadeklarowała: „A ja nie chciałabym, żeby akurat Pan prowadził to spotkanie… Nie ma tu kogoś innego?”. Niestety nie było. Jak się rozmawia z Klatą czy duetem Strzępka/Demirski, wszyscy z grubsza wiedzą. Klata udowadnia w 60 sekund, że interlokutor jest totalnym kretynem i do trzech zliczyć nie umie, z kolei wściekły tandem jest tak lojalny wobec siebie i zgodny w opiniach, że szpilki między nich nie wetkniesz. I wtedy rozmowa z nimi przypomina pogawędkę z dwugłowym potworem: prędzej czy później któryś z łbów cię zeżre. Powyższe traumatyczne wspominki podsumuję następującym apelem: czy wiecie, komu można, jakby co, poskarżyć się na Jana Klatę, Kazimierza Kutza, Annę Polony? Do kogo zadzwonić z pretensją, że kpią i odmawiają współpracy? Macie państwo jakieś pomysły? ZASP? Minister Gliński? Pan Bóg?
Stan niechcianej nieczynności
Od jakiegoś czasu sądzę, że krytycy teatralni winni posiąść zawczasu umiejętność właściwego ustawienia się na stare lata i godnego doczekania emerytury. Przecież niedługo przed emeryturą zaczyna się tak zwany stan niechcianej nieczynności. Niby człowiek jeszcze może, a już mu się nie chce. Wie, jak dobrze napisać, ale nie ma gdzie. Chciałby pogrozić palcem nowemu, ale niewiele z tego nowego rozumie. Ma pełno rad na końcu języka, ale sęk w tym, że nikt go nie słucha. W tym niebezpiecznym okresie życia trzeba bardzo uważać, żeby nie narobić głupstw. Na przykład ni z tego ni z owego zapragnąć dyrekcji ważnego teatru. I co najgorsze – pragnienia swe spełnić.
To dlatego tak zajmuje i zasmuca mnie los Marka Mikosa. Znamy się wszak z „Wyborczej” z początku lat dziewięćdziesiątych. Dziś ze smutkiem patrzę, jak Marek się miota. Już przeczuwa upadek, ale jeszcze udaje przed samym sobą, że to, co zamierzył, przeprowadzi. Ruchy pozorowane mają przesłonić nicość sedna. Do 1 września zakazano mu wstępu do Starego Teatru, gambit z Gieletą nie wypalił, aktorzy patrzą na nowego dyrektora wilkiem i anonimowo z niego drwią, żaden z liczących się reżyserów nie chce na razie pracować w Starym, grozi Mikosowi bojkot środowiska, a może nawet infamia, jeśli za dużo popsuje w Starym. Kraków nie wybacza, o czym przekonał się ostatnio Jan Klata, bo osób żałujących jego odejścia było mniej więcej tyle samo co tych ucieszonych, jak nie wiem co. Prasa lokalna donosi, że Mikos za siedzibę swego sztabu kryzysowego obrał sąsiadującą ze Starym knajpkę Scandale. W trzydziestostopniowym upale, nie bacząc, czy wiatr, burza, czy deszcz, siedzi tam dzień w dzień i pilnuje obiecanego dominium.
Żeby Marka lekko pognębić, żeby mu udowodnić, że życie bez nadmiernych ambicji może być piękne i spełnione, nadmienię mimochodem, że na przykład ja w tej chwili, gdy on próbuje zachować twarz w ogniu krakowskich intryg, leżę sobie na plaży i spoglądam przez cieśninę na majaczące za wodą góry Tajget. Rześki wiatr osusza kropelki słonej wody na moich ramionach, a aktorzy krakowskich teatrów przynoszą mi zimne piwo z baru. I na każdą moją gorącą prośbę śpiewają wieczorami weillowskie Youkali. Więc który z nas ma, drodzy państwo, lepiej? No który?
30-08-2017