AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/170: Marsz, miłość, maligna

Fot. Paweł JaNic Janicki  

Z ostatniej chwili:
W kraju wzbiera oburzenie na amerykańskiego dziennikarza, który umieścił w sieci zdjęcie z Marszu Niepodległości przedstawiające tłum idący pod antysemickimi transparentami i w blasku petard. Dziennikarz podpisał fotografię: „W Warszawie demonstrowało 60 tysięcy nazistów”.

Nie rozumiem źródeł narodowego gniewu na „obcy ośrodek dezinformacji”. Skoro wzięło się udział w pochodzie zorganizowanym przez podmioty niewypierające się związków z przedwojennymi partiami faszystowskimi, skoro szło się obok ludzi propagujących nienawiść rasową i nie zareagowało się na treść ich haseł szybkim łomotem spuszczonym autorom, to co tu dementować? Nie udawajmy, że mieczyk Chrobrego kojarzy się Polakom najpierw z gołąbkiem pokoju, a nie ze swastyką. Są takie słowa i sytuacje, które słabo znoszą niuanse. Feminista, który wziął udział w gwałcie zbiorowym, nie jest już feministą, tylko zwykłym gwałcicielem, choćby nie wiem ile słusznych równościowych tez w trakcie wykrzyczał. Tak samo facet, który przyszedł na orgię i wyszedł nad ranem bez majtek, nie powinien później zarzekać się, że był tam jako przedstawiciel firmy produkującej paluszki, bo przeprowadzał sondę konsumencką. Skoro idziemy obok śmierdziela, po paru minutach śmierdzimy razem z nim.

Szliście razem z faszystami – jesteście faszystami. Kropka.

A swoją drogą straszna była Warszawa 10 i 11 listopada. Jakby nagromadziło się w niej za dużo Polski. Późnym popołudniem koło Grobu Nieznanego Żołnierza tupało na złość i z piekielnym samozaparciem jakieś kompletnie obce mi emocjonalnie wojsko. Barierki odgradzały jak zwykle w miesięcznicę Krakowskie Przedmieście, było tu „tyle policji, ale nie czułem się bezpiecznie”. Nie można było nawet zajrzeć w tę okolicę, wszystko zakryte, zastawione, jakby odbywał się tam jakiś zakazany spektakl, na który nie dostałem zaproszenia. Niosłem pod pachą siatkę z książkami, policjanci i żandarmi patrzyli na to zawiniątko z nieskrywaną podejrzliwością, jakby tam była bomba. „Gdzie pan idzie? Przejścia nie ma! Nie wolno! Nie wolno!” Pół miasta nagle było tylko ich. Drugie pół w podejrzeniu. Później na Pradze, prawie pod samym Teatrem Powszechnym, przy wyjściu z metra, grupy meneli i cwaniaczków nachalnie sprzedawały kibicowskie szaliki i flagi państwowe, bo polska reprezentacja grała akurat na Narodowym. Poprosiłem o flagę lub koszulkę Urugwaju, ale nie mieli. „To nie jest śmieszne!” – prychnął na mnie młody przedsiębiorca. „A w ryj chcesz, Żydu?” – zawołał pijaczek obok. Nie chciałem. Spieszyłem się przecież na spektakl.

Wyszedłem z teatru około 21.00, rozczarowany nieustającym remisem wrzask ze stadionu niósł się po okolicy. Na drugi dzień rano z pociągów z Krakowa wysiadło jeszcze więcej Polski. Były to całkiem spore grupy ubranych na czarno szczupłych chłopaków z kijkami od zwiniętych flag w rękach. Próbowałem zgadnąć, na którą z demonstracji przyjechali. Żeby to przynajmniej kibole byli i dresiarze. Karki i skiny. Grubasy i dziadki. Ale nie, studenci. Maszerująca inteligencja. Parli dwójkami do wyjścia z Centralnego, na końcu tuptały ich omamione narodem dziewczyny. Uwierzcie, źle im z oczu patrzyło. Zwłaszcza dziewczynom. Jakaś taka zapiekłość, surowość i mrok były w tych twarzach. Marsz na Marsz!

Przy Dworcu Śródmieście biedne panie obwieszone patriotycznymi dewocjonaliami sprzedawały biało-czerwone opaski. Nachalnie zaczepiały każdego przechodnia. „Nie kupi pan? Nie kupi? Dziś polskie święto!” Odmawiający kupna byli prawie jak zdrajcy, wrogowie ojczyzny. Panie odchodziły rozczarowane i obrażone. Jeden Japończyk z walizką na kółkach w geście współczucia albo chęci zanurzenia się w folklorze chciał opaskę kupić, sięgnął po portfel. „Eee, to nie dla Ciebie! – ofuknęła go sprzedajna staruszka – Polakom sprzedaję”. Oznaczeni opaskami młodzi ludzie szli w stronę Centralnego, znikając w przejściu podziemnym, chcieli wyglądać jak powstańcy schodzący do kanałów. A ja pamiętam, że w latach osiemdziesiątych dokładnie takie same opaski zakładali ormowcy pilnujący imprez masowych. I nie patrzyliśmy na nich z podziwem, choć pewnie założenie opaski wtedy pośród solidarnościowych tłumów było aktem większej odwagi niż wymaga jej założenie dzisiaj. Z szantażem narodowymi symbolami jest tak, że zawsze zapomina się o niechcianym kontekście. Bo może tak być, że z opaską na ramieniu chcesz wyglądać jak bohater, a ktoś widzi w Tobie tylko nowe wcielenie ormowca, poplecznika reżimu. Niesprawiedliwe, ale realne. Od tych skojarzeń nie uciekniecie.

Jak zostałem faszystą
Siedziałem w Zabrzu na spektaklu Macieja Podstawnego Ku Klux Klan. W krainie miłości przygotowanym w oparciu o zbiór reportaży Katarzyny Surmiak-Domańskiej i było mi źle. Wyjściowa intencja Podstawnego była taka – zebrać na scenie kilka sympatycznych postaci: pastora, szeryfa, gospodynię domową, weterana z Iraku, dziewczynę jak z teledysków muzyki country, dwójkę rozkosznych dzieciaków. Niech siedzą sobie przy grillu w ogródku, muzykują wspólnie, oddają hołd portretom młodych Amerykanów poległych za ojczyznę. I mówią o tym, co kochają, czym się szczycą, co przeraża ich we współczesności. Jest z nimi młoda dziewczyna z Polski. Mówią na nią Kate. Trochę prowokacyjnie założyła na głowę perukę afro, ale i tak rozmawiają z nią miło, wszystko tłumaczą, bo jest biała i z dalekiego kraju. Oni mieszkają w tak zwanym „pasie biblijnym”, w miasteczku Harrison, i są członkami unowocześnionego Ku Klux Klanu. Nie wstydzą się tego, nie czują odium zbrodni. Tłumaczą, co dobrego Klan zrobił dla nich, jak oni rozprzestrzeniają to dobro dalej. Nie wpisują się w żadne stereotypy o tępych rasistowskich osiłkach. Nie podnoszą głosu, nie używają słowa „nienawiść”, nie propagują jej. Nie ma przemocy – jest samoobrona. Liczy się miłość, pokój, bezpieczeństwo, ocalenie amerykańskiego dziedzictwa, przechowywanie wartości, rodzina, wiara, broń palna.

Bohaterowie spektaklu zostają przyrównani przez reżysera do jakiegoś ginącego plemienia, wraz z którym zniknie stara dobra Ameryka. Bronią się przed nowoczesnością, przed obcymi za pomocą liczb i cytatów z Biblii. Tyle i tyle przestępstw (gwałty, kradzieże, zabójstwa) popełniają w Ameryce kolorowi: zestaw sobie to z karalnością wśród białych. Bóg nigdzie nie mówi, że ludzie są równi. Miasta z Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża to piekło, serce USA bije gdzie indziej – na prowincji, wśród wspólnot sąsiedzkich. Ich argumenty brzmią w spektaklu wiarygodnie, bo zabrzańscy aktorzy nie grają karykaturalnie, nie przerysowują, nie akcentują żadnego dystansu wobec rozumowania postaci. Rasiści i faszyści z Klanu budzą sympatię. Przecież tak ładnie śpiewają, nie ukrywają uczuć, bawią się radośnie z dziećmi. Tylko tak mimochodem okazuje się, że skoczne piosenki mają słowa o wypatrywaniu w polu i łapaniu zbiegłych czarnuchów, że patriotyczne bombastyczne songi są pochwałą białej i protestanckiej Ameryki. W Harrison jest bezpiecznie, wszyscy się znają, pomagają sobie, płacą podatek na Klan, nie tu żadnego Afroamerykanina. Dlaczego? Widocznie nie chcieli z nami zamieszkać! – uśmiechają się znacząco klansmeni.

Dobro, prawda i sprawiedliwość à la Ku Klux Klan osacza nas ze wszystkich stron. I widz, jak ja, łapie się na myśli, że może oni mają rację, że nie chcą przecież źle. Jeśli kiedykolwiek struchlało ci serce na widok arabskiego pasażera wchodzącego z plecakiem do toalety w samolocie, to znaczy, że już jesteś ich. Zostałeś cholernym rasistą. I chcesz tylko żyć bezpiecznie. Podstawny i jego aktorzy zastawiali na publiczność perfidną pułapkę. Bo gdzieś tak w połowie spektaklu wszyscy już na widowni wiemy, że nie chodzi wcale o Amerykę, choć Amerykanie rozsiedli się na scenie. Że to my z naszym polskim zwrotem na prawo, lękiem przed uchodźcami, pogardą dla Ukraińców i „ciapatych”, tezami o obcych przynoszących pasożyty przeglądamy się w ideologii Klanu. I co z tego, że na co dzień mamy inne poglądy? Były takie momenty zabrzańskiego przedstawienia, w których pulsowały mi w głowie mantry bohaterów. I nie umiałem ich przepędzić. Zostałem faszystą.

Grająca Kate z Polski Anna Konieczna co jakiś czas, jakby bez powodu, krzyczała na scenie. Nie krytykowała ani słowem koncepcji miłości bliźniego à la Ku Klux Klan, nie polemizowała z logiką wywodu jego członków. Ciągnęła za słowa, zadawała pytania, patrzyła, jak dzieci bawią się bronią, jak strzela się do wyciętych z dykty sylwetek obojga Obamów. I nic – długo zero reakcji. I tylko ten krzyk. Jakby sam się z niej krzyczał. Jakby coś ukrytego, schowanego na tę okazję w ciele aktorki zaczynało bezradnie wyć.

W finale płonie na scenie jezusowy napis. Nieco zamiast płonącego krzyża Klanu. Klansmeni opowiadali Surmiak-Domańskiej, że w rytuale ich organizacji nie ma wcale mowy o paleniu krzyża. Nie spalamy krzyża, my go podpalamy, żeby świadczył, sygnalizował nasze trwanie, gotowość, żar wiary i piękno postawy. Brońmy krzyża!

Mam poczucie, że przygotowany na wiosnę spektakl Teatru Nowego staje się z każdym miesiącem aktualniejszy.

***

Zmieniamy tonację.

***

Od lat jestem zwolennikiem ujawniania treści snów prywatnych, o ile ich bohaterami są osoby publiczne. Wierzę, że warto mieć rozeznanie, kto się komu śni i jak to poszerza naszą wiedzę o bohaterach zbiorowej wyobraźni, uzupełnia ich wizerunek medialny, odkrywa nieznaną szerzej i niezbadaną naukowo przestrzeń ich istnienia w nas, naszych głowach. Nasze sądy na temat osób publicznych wyrażane są przecież na trzy sposoby: pierwszy – przez tekstowe, oralne lub graficzne wypowiedzi przeznaczone do użytku wspólnego, drugi – w komentarzach off the record, skierowanych do ludzi nam najbliższych i absolutnie zaufanych oraz trzeci sposób – w sennym przetworzeniu, którego adresatem jesteśmy wyłącznie my sami; śnimy o tych, których lubimy lub nie lubimy, spotykamy rzadko lub wcale… a mimo to chcemy im coś ważnego powiedzieć, coś z ich pomocą zrozumieć.

Sen o wielkim widowisku ulicznym
Śniła mi się premiera Pożaru w Burdelu grana na Starym Mieście gdzieś w Polsce, chyba to był Lublin. Trawestowali Weilla i Brechta, więc w przerwie widowiska do małego narożnego baru, gdzie rezydował Michał Walczak i jego ekipa, przyszedł od razu jakiś niemiecki reżyser i w imieniu wydawców Berlaga zażądał reparacji. Pamiętam Walczaka ze snu na serio zastanawiającego się, czy z piosenkami Abby też są takie obostrzenia. Radził się mnie w tej sprawie. Utrzymywałem, że świetnie znam szwedzki i mogę pośredniczyć. W drugiej części snu aktor w leninówce (był to Oskar Hamerski) znalazł sposób na zakończenie widowiska. Mieliście pewnie nieraz do czynienia z tym problemem. Jak po odegraniu spektaklu sprawnie opuścić plac, ulicę pełną tłumu widzów? A Hamerski po prostu przytrzymał brązowego wyżła za obrożę i powiedział: „Następna scena spektaklu odbędzie się tam, gdzie zatrzyma się uciekający pies. Biegnijcie za nim!”. Pies ruszył, a za nim pięciotysięczny rozentuzjazmowany tłum. Nigdy nie widziałem takiego genialnego zakończenia spektaklu. Ludzie biegli jak maratończycy. Lekko, ale z pasją. Plac Zamkowy opustoszał w kilka minut. Podchodzę więc do zbierającego swoje rzeczy aktora i pytam: „Panie Oskarze, gdzie zatrzyma się pies i co wtedy zagracie dla ścigających go ludzi?”. A on mi na to: „Nie wiem, to nie mój pies”.

Obudziłem się, pomyślałem przez chwilę, ale bez rezultatu. Dalej nie wiem, czy był to sen o odpowiedzialności artysty za widza, czy raczej instruktaż obsługi widowiska plenerowego? Oskara Hamerskiego jakoś głupio zapytać.

Sen o rybie
Śniło mi się, że Paweł Demirski został ministrem kultury. To znaczy inaczej: śniłem, że zaproszono mnie do gmachu ministerstwa na jakieś konsultacje. Powinienem w odruchu obywatelskiego sprzeciwu odrzucić to zaproszenie od razu, ale w śnie, jak to w śnie, zamiast obrzydzenia czujemy się raczej mile połechtani. Poszedłem. W tym śnie tramwaj podjechał pod same drzwi ministerialnego pałacyku. Wysiadłem i kątem oka dostrzegłem, że cały budynek się trzęsie. Jak galareta. Z trudnością zmieściłem się w drzwiach – trudność polegała nie na tym, że byłem za gruby, tak naprawdę to drzwi zwariowały: chybotały się na boki, zmniejszały i powiększały nieoczekiwanie. W końcu udało się. W środku portier o nieznajomej twarzy, ale ubrany w czerwony zamsz munduru i czapeczkę hotelowych boyów skierował mnie, o dziwo, na dół. Zszedłem po jakichś schodach. Na białych drzwiach wisiała tabliczka „MINISTER”. Zapukałem. Odpowiedział mi odgłos chlupania. Jakby zamiast zwykłego puk, puk z drzwi wydobywał się plusk typu: plum, plum. Otworzyłem drzwi. Ze środka wylało się trochę wody. Okazało się, że cały urządzony w piwnicy gabinet jest zalany, zamieniony w basen. Stanąłem na biurku dosuniętym do drzwi i patrzyłem w zielonkawą toń, pływały w niej jakieś duże ryby. Na parapecie okna, przez które wpadały promienie słońca i rozświetlały zbiornik wodny kiczowatymi złocistymi refleksami, siedział Paweł Demirski w kąpielówkach. Nadmienię, że wyglądał bardzo dobrze – szczupły, muskulatura, mokra broda. Zauważyłem, że na głowie miał suchą czapkę. Demirski drapał się palcami po brzuchu i w tym pomieszczeniu dawało to odgłos podobny to tego, jaki słyszymy, wodząc patykiem po kaloryferze. Nie wiem, dlaczego nie zapytałem, czy to on jest ministrem i jeśli tak, to od kiedy. We śnie było to oczywiste. To był minister.

Demirski ze snu zapytał mnie, czy mam coś do jedzenia, bo chcą go wziąć głodem. Jacy oni? PiS? – oczywiście nie zapytałem. Demirski od miesięcy żywi się wyłącznie surowymi rybami. Na początku była tu z nim jeszcze Strzępka, ale już ją zjadł. Niestety, nie miałem ze sobą suchego prowiantu. Płyń do mnie – zaordynował minister. Sam teraz nie mogę uwierzyć we własną ufność w świetle tego, co Demirski dopiero co powiedział o losie Strzępki, widocznie nic mnie to nie obchodziło, pal ją licho, smacznego, dziękuję. Faktem jest, że ochoczo wskoczyłem do zbiornika i dopłynąłem do parapetu. Przy oknie zacząłem ściągać mokrą białą koszulę, która przywarła mi do ciała. Odlepiała się powoli jak druga skóra od nadgarstków po ramiona, od pleców i brzucha. Demirski wziął ją ode mnie, oddarł kawałek zębami i założył na haczyk. Zarzucił wędkę. Nie odzywał się. Łowił.

Dziwne są takie sny w ciszy. Kiedy nic się nie dzieje. Akcja nie pędzi jak oszalała. Śniący nic właściwie nie czuje. Nie myśli, nie boi się. Po prostu jest we śnie. Więc byłem, patrzyłem, jak pływa sobie w zielonej wodzie biały strzęp materiału nadziany na haczyk. Zrelaksowany jak nigdy świadkowałem wędkarskiemu obrządkowi. Woda pochlupywała, słońce świeciło, w głębinie migały ciemne wielkie kształty. I nagle wędka, która trzymał Demirski, zaczęła drgać. „Kurwa, jest” – wycedził minister. Proszę redakcję i korektę o niewykreślanie tego wulgaryzmu z tekstu, bo Demirski we śnie naprawdę tak przeklął, nie chcę cenzurować Śnionej Prawdy, wyjaśnię tylko zbulwersowanym czytelnikom, że w jego ustach to słowo zabrzmiało niezwykle dostojnie. I było bardzo na miejscu.

Zaczęliśmy siłować się z rybą. Nogi ślizgały się nam na mokrym parapecie, ryba była mocna jak diabli. Wreszcie coś zaczęło wychodzić, zdyszani i spoceni wciągnęliśmy to na parapet. Jeśli widzieliście kiedyś czwartą część Harry’ego Pottera, to wiecie, co złowiliśmy. Kogoś, kto jak Victor Krum podczas drugiego zadania w turnieju trójmagicznym umiał zamienić się w jeziorze w rekina. Ryba złowiona w gabinecie miała twarz Marka Mikosa. W postaci ryby nie był jednak siwy, nie nosił okularów, w ogóle wyglądał młodo jak w latach dziewięćdziesiątych. Nic nie mówił, tylko tak jakoś głupio na nas patrzył. „No, dalej, jemy go!”– zawołał Demirski. I zaczął gryźć zębami Mikosa-rybę. Bez przekonania złapałem za najbliższą płetwę i włożyłem do ust. Mikos smakował nie jak ryba, ale jak mocne, wstrętne lekarstwo, jak coś o smaku Płynu Lugola, który jako dzieci piliśmy po katastrofie w Czarnobylu. Aż mnie skręciło w tym śnie od tego smaku. Smak przeżarł mnie na wylot. Obudziłem się natychmiast. I nawet nie zdążyłem zapytać Demirskiego, jakie decyzje jako minister kultury dotychczas podjął i czemu urzędował akurat w piwnicy. I jeszcze ten niesmak w ustach… Pół dnia go czułem. Błagam, niech wam się nie śni nic podobnego…

Sen o nowej nazwie Teatru Słowackiego
Śni mi się, że trzymam w ręku zaproszenie z Teatru Słowackiego. To znaczy z Teatru w Krakowie. Nie chodzi raczej o premierę, chyba jakaś uroczystość. Coś innego niż tekst przykuwa nagle moją uwagę. W ich logo bardzo małym drukiem wymienione jest imię patrona sceny przy Placu św. Ducha. No i teraz patrzę, patrzę, wytężam wzrok, zbliżam i oddalam od oczu logotyp (bo na starość jak wszyscy staję się nieco bardziej dalekowidzem). Wreszcie łapię ostrość: „Teatr w Krakowie im. Jana Klaty”. Nawet śniąc, czuję, że coś tu jest nie tak. A kiedyż to Jan Klata miał coś wspólnego z ta krakowską sceną? A „nigdyż”. Sen natychmiast przynosi rozwiązanie zagadki. Przenoszę się oto jakimś cudownym sposobem pod gmach teatru. Dyrektor Krzysztof Głuchowski z cygarem w ustach odpowiada na pytania dziennikarzy. Tłumaczy, że rezygnując z Juliusza Słowackiego, chcieli z Szydłowskim uhonorować wybitnego reżysera, oddać hołd temu, czego dokonał w Krakowie. Dlatego zamiast Aleksandra Maksymiliana Fredry przed teatrem stoi teraz popiersie Jana Klaty z okresu irokezowego. Nawet ładne, a na pewno lepsze od kilku znanych mi pomników papieża i prezydenta. Rozglądam się wokół: dużo znanych osób ubrało koszulki z portretem artysty. Nie wiem, czy w obecnej sytuacji politycznej bezpiecznie jest wymienić ich nazwiska, choć parę w tym kontekście wydaje się dość zaskakujących.

Zakładam teraz, już po wybudzeniu, że zachowam jednak ich incognito. Ministerstwo mogłoby się mścić. A przecież to nie ich wina, że mi się śnili. Jeden z dziennikarzy pyta, gdzie jest Jan Klata i czy też coś powie z tej okazji. Dyrektor Głuchowski uśmiecha się tajemniczo i robi taki pstryk placami jak iluzjonista. I wtedy przylatują pszczoły z dachu teatru. Rój, bardzo podobny do roju śmiercionośnych mikrorobotów obserwowanych przez Rohana z Lemowskiego Niezwyciężonego, chwilę krąży nad nami z dziwnie śpiewnym brzęczeniem, a potem układa się w ciemny, falujący w powietrzu profil reżysera. „Ach!” – wydziera się z piersi zachwyconych widzów. Słyszę, że klaksony samochodów jadących ulicą Mikołajską trąbią „Kla-tatata, kla-tatata!”. Jakbyśmy, słowo daję, znów wygrali w piłkę z Niemcami.

Budzę się i jeszcze nieco zaspany czytam do śniadania felieton Jana Klaty w Tygodniku Powszechnym. Z każdego zdania, z każdej dosłownie litery bije pewność, że zasłużył sobie na to popiersie ze snu i wszystkie powyższe u-rojenia.

Sen zaświadczający o tym, że tylko najbardziej doświadczeni reżyserzy teatralni potrafią odróżnić prawdziwe niebezpieczeństwa od tych urojonych
Jadę ciągnikiem, ale nie takim jak ze spędzonego na wsi dzieciństwa Moniki Strzępki, tylko nowoczesnym, z bajerami. Na holu mam wózek z bombą lotniczą (podobne amerykańscy kolekcjonerzy sprzedają czasem w serialu Gwiazdy Lombardu). Coś mi się podejrzanie telepie w przyczepce, niepokoi mnie to, bo uświadamiam sobie, że przewożona bomba gotowa od tych wstrząsów wybuchnąć. Zlany potem ze strachu zajeżdżam na stację benzynową. Serwis to nie jest, ale może pomogą, rzucą okiem, powiedzą, co to może być. Chaotycznie manewruję, żeby zaparkować, bo miejsca mało. Pracownicy stacji, machając rękami, pokazują, gdzie najlepiej stanąć. Jeden nawet ogląda hak z przyczepką i mówi uspokajająco: „Da się jechać, tylko niech pan uważa, żeby nikt w to nie stuknął od tyłu”. Ledwo wypowiedział te słowa, a tu jak na złość z ulicy na stację skręca auto i wali z całą siłą w tył przyczepki. Dzieje się to tak szybko, że nawet nie mam czasu krzyknąć. Bomba nie wybucha, ale z auta wyskakuje Mikołaj Grabowski, ogląda z troską uszkodzenia samochodu i przyczepki i pyta rozsądnie: „To co? Z twojego czy mojego OC?”. I sugeruje, by jednak z mojego. Dziwne. Bomba jakby w ogóle go nie zainteresowała. I z tym zdziwieniem się obudziłem. Może Grabowski fachowym reżyserskim okiem rozpoznał, że to nie była bomba tylko atrapa? Może nie w takich niebezpieczeństwach bywał jak każdy doświadczony kierowca? Jego stoicki spokój ze snu udzielił się także i mnie na jawie. Wieść o tym, że prezydent Duda osiągnął kompromis z reprezentantem PiS, posłem Stanisławem Piotrowiczem, przyjąłem całkiem lekko, a nawet pogwizdując sobie przez zaciśnięte zęby.

Ani chybi w listopadzie znów trzeba będzie wyjść na ulice.

13-11-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone