AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/200: Cień dyrektora

Narodowy Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej
w Krakowie, fot. Zygmunt Put  

1.
Ani słowa o Starym. Naprawdę ani jednego. No może tylko „Dziennik Polski” doniesie z obowiązku, co się dzieje, może jeszcze lokalna „Wyborcza” coś rzuci z przekąsem, ale generalnie panuje cisza. Nawet troll Grubcio dał spokój. I bardzo mi się ta cisza podoba, choć pewnie dziejopisowie polskiego teatru nazwą ją za jakiś czas zdumiewającym letargiem polskiej krytyki. Nabraniem wody w usta. Wycofaniem się na z góry upatrzone pozycje, a może nawet i dezercją z publicystycznego pola bitwy. Tak, możliwe, że za parę lat nikt nie zrozumie, o co w tej ciszy, jaka zapadła, chodziło. Ale chyba tak właśnie teraz trzeba. Powiedzieliśmy już chyba wszystko, co można było powiedzieć o kuriozalnym konkursie na dyrektora Narodowego Starego Teatru, jego skutkach, złych intencjach ministerstwa, bojkocie reżyserskim, niepokojach i rozgoryczeniu zespołu. Co poniektórzy poznęcali się jeszcze z rozpędu nad jakością premier i doborem realizatorów premier nowej dyrekcji w sezonie 2017/2018. Ale generalnie milczymy. Nie jest to jednak cisza nad trumną, tylko świadomość, że milczenie może być cennym sojusznikiem aktorów Starego w grze, którą podjęli. Z dyrektorem, z ministerstwem, z polską prawicą. Siadła czwórka do brydża. Jedna para jest z musu. Nie powinniśmy krzyczeć, że przy stole siedzi szuler, bo szuler i tak już wie, że go rozpoznaliśmy, póki jednak nic nie robimy, jest szansa, że nie spłoszy się i nie wywróci stolika. Gra trwa. Krąży fałszywa karta. Nie chodzi o to, żeby nieuczciwą grę przerwać, tylko żeby wciąż ją toczyć. Póki gramy – jesteśmy w grze. Rozkrzyczani kibice nie są uczestnikami gry, niewiele od nich zależy i mogą tylko prawdziwym graczom przeszkodzić. Dlatego w debacie o Narodowym Starym Teatrze teksty interwencyjne i apele nie zmienią już sytuacji. Możemy co najwyżej domyślać się, kto jakie ma karty.


2.
Kiedy z bezpiecznego dystansu popatrzymy w końcu na poligon doświadczalny teatralnego upadku wielkiej sceny, czyli niedawną walkę aktorów i narzuconego dyrektora o Teatr Polski we Wrocławiu, dostrzeżemy cenę, jaką zapłacili widzowie i aktorzy za decyzję o radykalnym oporze wobec Cezarego Morawskiego. W miejscu Teatru Polskiego stoi teraz zupełnie inny teatr. Całkiem inni ludzie grają tam zupełnie inny repertuar. Przywódcy protestu odeszli, wiedzie im się teraz nienajgorzej, reszta ikon sceny gra gościnnie główne role po sąsiedzku w teatrach z regionu. Inni zniknęli. Smutne. Straszne. Niebezpieczne. Poobrażany przez nas wszystkich dyrektor przetrwał zawieruchę, doczeka teraz komfortowo do końca kadencji. Zarobi na emeryturę. Rozpędził wprawdzie zespół na cztery wiatry, zraził starą publiczność, znów generuje dług. Katastrofa. A może jednak wcale tak we Wrocławiu skończyć się nie musiało? Morawski nie przychodził z programem zanegowania wszystkiego, chciał skorzystać z koniunktury na Polski, miał gwarantować lepsze relacje z urzędnikami, skończyć z ekonomicznymi i godnościowymi szantażami Krzysztofa Mieszkowskiego. Oczywiście nie miał artystycznych papierów na prowadzenie takiej sceny, ale opozycja wobec jego kandydatury nie doceniała faktu, że urząd marszałkowski nie zechce się cofnąć ani o krok, a jak już zechce, to będzie za późno, wsparty przez prawo i ministerstwo Morawski będzie nieusuwalny. Nie dało się tego przewidzieć? Pewnie nie, ale może w pewnym momencie, gdzieś na początku konfliktu, trzeba było jednak Morawskiego zaakceptować, zgodzić się na uzurpację i ocalić tym samym repertuar, etaty, ciągłość? Dyrektora nie zawsze trzeba kochać i szanować, czasem wystarczy umieć z nim żyć, skoro jest nieusuwalny. Czyli uznać go za partnera, a nie totalnego wroga. Legitymizacja zwycięzcy takiego konkursu dyrektorskiego, jaki odbył się we Wrocławiu, byłaby, owszem, złamaniem kręgosłupa moralnego wielu zaangażowanych w protest artystów, ale chyba coś by wtedy w teatrze ocalało. To hipotetyczne „coś” zawsze jest dla mnie ważniejsze niż dzisiejsze nic i Teatr Polski w Podziemiu.

Bezkompromisowość to jest kij o dwóch końcach. Warto o tym pamiętać w obecnych czasach, kiedy – jak mówi klasyk – władza się nie certoli.

Dla Wrocławia jest za późno, inni wyciągnęli wnioski z tej przerażającej lekcji.

3.
W Krakowie zespół przyjął inną strategię reakcji na przyjście niechcianego dyrektora. Choć nie jest tajemnicą, że przez krótki czas, jaki upłynął od końca kadencji Jana Klaty, aktorzy Starego Teatru podzielili się na trzy frakcje, że długo spierano się o to, co właściwie można zrobić w zaistniałej sytuacji. Zwolennicy byłego dyrektora optowali za oporem totalnym, taktyką spalonej ziemi, powtórzeniem gestów i działań z Wrocławia. Najbardziej nieprzejednani odeszli z Krakowa, bardzo szybko znaleźli sobie nowe etaty i wyzwania, niczym najlepsi z wrocławskiego zespołu spektakularnie uratowali się z pożogi. Nie było to być może fair wobec kolegów, którzy w Krakowie zostali, ale trudno mieć pretensje do artystów, którzy w ten sposób bronili się przed niepewnością, niegraniem i zastojem twórczym. Nie da się bez końca trzymać aktorów w okopach jak rekrutów z I wojny światowej. Z tych, którzy zostali, ktoś wybrał spendid isolation, ktoś chuchał na etat z nadzieją przeczekania złych czasów, ktoś inny, kto mało grał za czasów Klaty lub nie zgadzał się z jego linią programową, teraz dał nowemu dyrektorowi kredyt zaufania. Paru młodych przyszło na zwolnione miejsce.

Większość aktorów postanowiła jednak opanować sytuację taktyką małych kroczków. Może rzeczywiście potrzebne było im to doświadczenie wrocławskiej bezradności i krach idei „Morawski, no pasarán!”. W Krakowie zespół wydelegował swoich przedstawicieli do powołanej przez Mikosa Rady Artystycznej i zakomunikował dyrektorowi: „Nic o nas bez nas. Stary to my. Nie odchodzimy, ale i nie chcemy grać w byle czym, bo zanosi się, że pan coś takiego zaproponuje. Pracujemy, będziemy pracować, ale tak, by pokazać bezsens niektórych premier i realizatorów, ich niekompatybilność z duchem akurat tej instytucji”. Liderzy aktorów ze Starego przychodzili więc przygotowani na rozmowy z nawet najdziwniejszymi kandydatami do reżyserowania przy Jagiellońskiej. Zdecydowali się wystąpić w forsowanej przez Marka Mikosa Masarze pod warunkiem niewprowadzania do obsady osób z zewnątrz, przypadkowych komparsów. Wyglądało na to, że chcą realizować jedną z form strajku włoskiego. Dlatego nie było sensu recenzencko drwić z tych pierwszych Mikosowych premier, krzyczeć, że Stary sięgnął dna. Te premiery nie były propozycjami dla krakowskiego widza – były wewnętrznymi egzaminami dyrekcji Starego. Aktorzy grali w nowych produkcjach, bo chcieli powiedzieć „sprawdzam” nowej dyrekcji: gdzie są te jej atuty, nazwiska, teksty? My, jak orkiestra jesteśmy gotowi, kiedy przyjdzie dyrygent?

Marek Mikos i powołany przez niego na dyrektora artystycznego Jan Polewka oblali ten test. Nie mieli kontaktów, nazwisk, z samymi tylko tytułami premier wypisanymi na kartce nie da się prowadzić teatru. Pomachali kilka miesięcy rękami w próżni i wkrótce chyba nawet dla nich stało się jasne, że lepiej nie będzie, wobec reżyserskiego bojkotu Starego są w sytuacji bez wyjścia. Ten umiera. Marginalizuje się. Więdnie.

Ruch był teraz po stronie zespołu.

4.
Dojrzałość i odpowiedzialność aktorów Starego polegała na niewykonywaniu gestów ostatecznych wobec nowej dyrekcji. Nie dano Mikosowi pretekstu do represji, choć nie sądzę, by akurat sam z siebie chciał kogoś demonstracyjnie zwolnić, żeby postraszyć innych. Nie obrażano ani ministerstwa, ani dyrektora w wypowiedziach medialnych. Epizod z punkową piosenką Strzępki i Demirskiego pomińmy, ostre wywiady Jana Klaty były jednak głosem spoza wspólnoty, Juliusz Chrząstowski solowo histeryzował w rozmowach z dziennikarzami – zespół nie zgodził się, by to on był jego głosem.

Zamiast liczyć na nowy konkurs i jeszcze dziwniejszego szefa, kolejne sezony niepewności Rada Artystyczna postawiła na realpolitik. Uznano, że Klata to rozdział w Starym zamknięty, a Marek Mikos jest jednak legalnym dyrektorem. Skoro nie ma szansy ani na zmianę personalnej decyzji ministerstwa, ani na dobrowolną dymisję nominanta, trzeba ustalić modus vivendi w związku z rozsądku. Jeśli przyjmiemy, że nowy dyrektor nie chce zniszczenia teatru, że rozumie powagę sytuacji i sens dotykającego go ostracyzmu, można ofiarować mu koło ratunkowe. Szansę na częściową rehabilitację. Mikos został dzięki konsekwentnej postawie zespołu i solidarności twórców zrzeszonych w Gildii Polskich Reżyserów i Teatralnych zapędzony w ślepy zaułek – po czym wyciągnięto do niego rękę i powiedziano: nie możesz przeprowadzić swojej wizji, przegrałeś pierwszą próbę sił, więc przynajmniej pokaż, szefie, że masz dobre intencje, czyli nie przeszkadzaj w ratowaniu tego, co było. I to Rada Artystyczna pod kierunkiem Radosława Krzyżowskiego przejęła de facto rolę kierownika artystycznego krakowskiej sceny. Ona negocjowała powrót reżyserów i repertuar na nowy sezon. Mikos poprosił ministerstwo o przyjęcie dymisji Polewki i usunął się w cień. Musiał zrozumieć, że jeszcze jeden taki rok i skończy się cierpliwość ministerstwa już raz przecież wykiwanego z chwilą wycofania się Mikosa ze współpracy z Michałem Gieletą. Latem krążyły pogłoski o propozycji dyrektorskiej złożonej przez Wandę Zwinogrodzką Włodzimierzowi Staniewskiemu, zatem coś się szykowało, ministerstwo próbowało innych wariantów niż trwanie Mikosa. Mikos, dogadując się z zespołem, uratował nie tylko teatr, ale i siebie samego.

5.
Obecnie otwarty na aktorskie decyzje, odciążony od dyrekcji artystycznej dyrektor Mikos naprawdę niewiele ryzykuje. Ugoda z Radą ma dla niego same plusy. Chowa się teraz w Starym w roli administratora i księgowego, podpisującego budżety premier Strzępki, Brzyka, Glińskiej, będzie miał wymarzone stanowisko i zarazem żadnej odpowiedzialności za ewentualną klapę repertuarową. O co chodzi? Przecież zrobił miejsce niezadowolonym, na wszystko się zgodził! Tego chcieliście! Ratujemy wspólnie teatr, któremu wprawdzie narobiłem kłopotów, ale już się ogarnąłem, pomagam, wdrażam programy naprawcze!

Minie sezon, w którym wszyscy ważni reżyserzy do Starego wrócili i o bojkocie krakowskiej sceny i jej dyrektora polscy i europejscy artyści zapomną. Nie będzie wstydu z Mikosem o pracy rozmawiać, w Starym reżyserować. Mikosowi wystarczy przeczekać ten rok, zapewnić reżyserom komfort prób. Nie cenzurować.

Z drugiej strony nawet minimalny sukces sezonu firmowanego przez Radę Artystyczną będzie naprawdę także jego, Mikosa, zwycięstwem. Nie był taki zły, jak myśleliśmy. Administrował, nie programował. Teatr, choć na rok okulał, nie stał się jednak tubą władzy, nie zmienił w przybytek narodowo-katolicko-mieszczańskiej sztuki słusznej. To można zapisać jako mimowolny plus aktywności-nieaktywności nowego dyrektora. Zespół Starego, jak widać, zaakceptował te kalkulacje Mikosa. W sumie niewielka to cena za szansę pracy na dawnym poziomie. Bo w tym dealu czy personalno-artystycznym kompromisie nie chodzi o samoocenę i lepsze samopoczucie dyrektora, tylko o zachowanie rangi Narodowego Starego Teatru. Zespół, jego trwanie i tradycja repertuarowa sceny przy Jagiellońskiej są przecież ważniejsze niż osobiste ambicje i niesmak w ustach każdej ze stron.

6.
Kilku krytyków i dyrektorów innych teatrów bąkało po kątach, czyli nieoficjalnie, że Rada, przejmując od tego sezonu odpowiedzialność za repertuar Starego, dokonała swoistego rokoszu, stworzyła niebezpieczny precedens w kontekście prowadzenia innych scen. Bo co – teraz aktorzy i ich interes zawodowy będą najważniejsze? Nie pamiętacie czasów, kiedy to właśnie zespoły były ostoją teatralnego konserwatyzmu, nie chciały żadnych zmian? Czy naprawdę teraz dyrektorzy przestraszeni krakowskim przykładem nie przeprowadzą żadnych reform wbrew aktorom? Będą musieli konsultować repertuar i nazwiska reżyserów z zespołami? Przecież nie da się kolektywnie prowadzić teatru, ani zmarginalizować dyrektora artystycznego, i tym bardziej naczelnego, do roli urzędnika-długopisu! Źle się bawicie w Starym. Zgliszcza byłyby lepsze, bo miałyby moc symbolu.

Tymczasem dla mnie mądrość strategii aktorów Starego Teatru to jeden z ważniejszych kroków na rzecz obrony idei stałego i trwającego na przekór wszystkiemu zespołu, koncepcji kluczowej dla polskiego życia teatralnego. To nie jest walka tylko z ministerstwem i próba koegzystencji z Markiem Mikosem, emancypacja Rady Artystycznej przypomina o roli zespołu w zachowaniu tradycji teatralnej i etosu zawodu, związkach ludzi z miejscem, wspólnym tworzeniu sztuki tu i teraz, a nie gdzie i kiedy indziej. Obecna szansa na utrzymanie rangi Starego Teatru nie byłaby możliwa, gdyby jego kręgosłup tworzyło kilka kompanii skrzykniętych do kolejnych realizacji, teamów twórczych pod dowództwem charyzmatycznego reżysera. Oni po prostu wyjechaliby, zostawiając pusty gmach do dyspozycji polityków i karierowiczów.

Zespół Starego broni polskiego teatru przed taką pustką.

26-09-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone