K/252: Ściana i ciało
Teatr Nowy w Słupsku, M-2 Natalii Fiedorczuk, reż. Daria Kopiec
Oglądałem w Łodzi na Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych nowy spektakl Darii Kopiec ze słupskiego Teatru Nowego, opowiadający o dojrzałości i pustce, o zapełnianiu i utracie, o wzajemnych relacjach miłości i przestrzeni, w których się mieszka, które się zasiedla i oswaja. Bo przecież miłość też jest miejscem. Przestrzeń bywa jej odbiciem. To było przedstawienie o tym, jak meblujemy sobie nasze związki. Jak pomieszczenie pcha nas ku sobie lub prowokuje do krzyku i okrucieństwa. Dom buduje się z tego, co było i co jest teraz.
Na prostokątnej czarnej podłodze sceny siedzą chłopak i dziewczyna (Wojciech Marcinkowski i Monika Janik) w biało-szarych ubraniach. Za ich plecami trzecia osoba – perkusistka Dominika Korzeniecka. Nie ma pośród nich jeszcze żadnych przedmiotów codziennego użytku ani sprzętów domowych, nie zamontowano nawet zestawu perkusyjnego. Mieszkanie, do którego właśnie się przeprowadzili, ma tylko zaznaczone granice – szarym plastrem jak w Dogville. Para męsko-damska i ta trzecia osoba siedzą twarzami do widzów i patrzą nam w oczy. Opowiadają didaskalia pełne zapisu ruchu, krzątania się, chodzenia, przenoszenia rzeczy. Póki co jednak wszystko jest nieruchome: to język się rusza, zmienia w obraz.
Scenariusz Natalii Fiedorczuk, będący częściowo zapisem prób i improwizacji dialogowych, nasuwa oczywiste skojarzenia ze sztukami Herberta i Różewicza. W Drugim pokoju i Świadkach albo naszej małej stabilizacji też podglądaliśmy młode pary wrzucone w ich pierwsze mieszkania i wybory egzystencjalne. Język próbował opisać zderzenie aspiracji materialnych z próżnią duchową, zwykłość nazywała tajemnicę. Na stan emocji mężczyzn i kobiet z tych dwóch dziwnych dramatów Herberta i Różewicza wpływał zawsze trzeci, nieobecny fizycznie komponent świata – staruszka w pokoju za ścianą, która młodym przeszkadza, której trzeba się pozbyć (Drugi pokój), zagrożenie czające się za oknem, mówienie o intruzach i bliskich, którzy mogą wedrzeć się w tej kruchy azyl (Świadkowie…). Przemoc była tu czymś, co się obserwuje z oddali, lub czymś, co niespodziewanie może promieniować z nas, przenikać przez ściany, zaatakować tego drugiego, niepożądanego, przeszkadzającego. W tych dwóch dramatach pary były razem przeciwko światu, u Fiedorczuk nie mamy wcale takiej pewności. Bohaterowie ustawiają się naprzeciw siebie, sprawdzają, co jest w nich osobne, porównują doświadczenia i oczekiwania. Badają własne reakcje na traumę. Fiedorczuk napisała swoją sztukę tak, jakby z premedytacją chciała umieścić ją na trzeciej pozycji w tej domniemanej trylogii o parach w małych mieszkankach. Przecież nawet tytuł jest jakby z innej epoki. Słupskie M-2 to zakamuflowany pojedynek kobiety i mężczyzny: rozmowa, w którą nie wchodzi się bezkarnie. Spór o ciało i pamięć. Gesty władzy i akty poddania. Rozkładanie związku na czynniki pierwsze: czemu tak szybko się zaczął, co robić teraz bez dziecka, gdzie się cofnąć, co zweryfikować. Idea małżeństwa przypomina trochę umowę lokatorską – co musisz robić ty, a co muszę robić ja, żeby nie zdegradować przestrzeni, nie zaśmiecić jej i nie zaświnić. W centrum obrazu Fiedorczuk ustawia – tak jak kiedyś Herbert i Różewicz – dwie osoby, ale wie też, że musi być także trzeci element – jakieś osobowe i bezosobowe zarazem „coś”. Personifikacja przestrzeni, która ich połączyła, zmaterializowana miłość, którą trzeba zdefiniować na nowo, wynegocjować ją we wspólnym obszarze. A może nawet dziecko, które para utraciła we wczesnej fazie ciąży. Tym „czymś” albo kimś nieoznaczonym jest w spektaklu instrumentalistka siedząca z aktorami w przestrzeni gry. Świadek i duch albo po prostu akompaniatorka, podkreślająca teatralny charakter tej walki męsko-damskiej. Nie zawsze ustawowo niewidzialna. Gdy Janik i Marcinkowski zaczną zapełniać w pewnym momencie scenę przedmiotami (ona złoży prowizoryczny stolik z metalowych nóg i tekturowego blatu, on przytarga puste akwarium z kranikiem, wspólnie skleją w całość zestaw perkusyjny), Korzeniecka będzie podkreślać ich gesty werblem, poddawać rytm, eksploduje wściekłymi uderzeniami, da widzom i bohaterom krótki wykład na temat podstawowych kompilacji uderzeń w bębny i talerze, kiedy używać takiego, a kiedy tego innego.
Bardzo niedaleko jesteśmy w tym spektaklu od innych teatralnych realizacji Darii Kopiec. Reżyserka kontynuuje definiowanie własnego, natychmiast rozpoznawalnego stylu. Znów tak jak w spektaklu Zakonnice odchodzą po cichu temat społeczny gładko przechodzi w problem wewnętrzny, scena jest laboratorium dla słów i działań, cząstki realistyczne zostają otoczone teatralnymi szwami, liniami pomocniczymi ról. Emocje trzeba opisać, zagrać i wyjaśnić. Znów u Kopiec muzyka jest tworzona na żywo, tylko zamiast pianistki- aktorki z Zakonnic mamy perkusistkę z tekstem. Muzyka jest dodatkowym głosem, szukaniem innej formy ekspresji dla tematu. Bawiąc się w efektowne sentencje, można by powiedzieć, że „w minimalnym teatrze Darii Kopiec bywa tak pusto, że zaczynamy widzieć dźwięki”. Dom bohaterów jest linią graniczną, narysowaną na podłodze i unoszoną w górę przez werbel, jazgot i hałas. Muzykę bardzo ostrą i nieoczywistą, bo prawidłowo definiującą konflikt, który w aktorach zostaje z pozoru stłumiony. Nie muszą pokazywać tego, co gra instrumentalistka. Muzyka wyprzedza mężczyznę i kobietę, muzyka uwalnia się od nich. Trochę to ukłon w stronę drugiego zawodu scenarzystki – Natalia Fiedorczuk śpiewała przecież z Happy Pills i Nathalie And The Loners, nagrała słynne duety z Grabażem dla grupy Strachy na Lachy. Kopiec wyczuwa więc muzyczny puls w jej dialogach i monologach, szuka jednak nieoczywistej aranżacji, kaskady dźwięków. Ucieka od słodyczy w punk i szaleństwo. Jej zbudowane w pustej przestrzeni M-2 nie jest nigdy puste.
Na spektaklu przypomniało mi się nagle i potem natrętnie powracało jedno zdanie z wywiadu z René Polleschem, niemiecki reżyser mówił kiedyś, że pracując równocześnie nad dwoma premierami w Berlinie, był tak zajęty albo raczej nieudolny logistycznie, że nie potrafił zorganizować sobie stałego lokum. Przenosił się więc codziennie przez pół roku z jednego mieszkanka bed and breakfast do drugiego, hostel zamieniał na hostel. Przychodził późno, spał krótko, wychodził wcześnie do teatru. Nie zapamiętywał układu pokoju. Myliły mu się kierunki. Czuł się odseparowany od jakiejkolwiek własnej przestrzeni, żaden pokój nie był jego. I w związku z tym żaden człowiek nie mógł z nim wejść w relację przestrzenną. Nie potrafił zaprosić do siebie. Bo nie było żadnego „u siebie”. Pollesch nigdzie nie był na swoim miejscu, nie mógł więc pokazać, co jest jego, a co do niego nie należy. „Mieszkałem w laptopie” – powiedział z fascynacją i rozpaczą Pollesch. Bohaterowie Fiedorczuk i Kopiec właśnie z takich dwóch laptopów wyszli. Prawdziwy człowiek. Ciało. Miłość. Szybka ciąża, decyzja o wspólnym mieszkaniu, tragedia, katastrofa i teraz zamiast zaczynać od nowa, z marszu i obowiązku próbują ze sobą rozmawiać, drążą przeszłość, przywołują obrazy i gesty rodziców. Przeżycia z dzieciństwa stają się dla nich wymówką: jesteśmy tym, co nas uformowało, albo pretekstem do innego zachowania: uważajmy, by nie popełnić ich błędów. Czemu każda generacja je popełnia? Gdzie tkwi błąd w negocjacjach? Janik i Marcinkowski rozmawiają nie tylko ze sobą, ale też z dorosłymi z ich dzieciństwa. Łączą w całość detale: ojciec leżący na dywanie, matka będąca z mężem tylko dla dzieci. Chłód, przemoc, kontrola. Jeden rodzic pije, inny obrzuca dziecko wiecznymi pretensjami.
Na naszych oczach zaczyna się drugi związek bohaterów, już nie zawarty w pędzie, tylko przemyślany, zważony. Nie ma happy endu, ale coś się w finale otwiera. Trzeba wyjść z pokoju, patrzeć przez ściany. Domem jest drugi człowiek, a nie konkretne miejsce.
Myślę, że klucz do M-2 Natalii Fiedorczuk (przypomnijmy w końcu, że to laureatka Paszportu Polityki w 2016 roku za debiut książkowy Jak pokochać centra handlowe) leży nie tylko w obu jej powieściach, w których na pierwszym planie była kobieta, temat macierzyństwa, niedogadywania się w związkach, proces wchodzenia w rytuały dorosłości i obowiązku. Chyba w 2012 roku Fiedorczuk wydała album fotograficzny pod tytułem Wynajęcia – zapis jej wędrówek po warszawskich mieszkaniach. Szukała pokoju, przestrzeni do życia z partnerem w nowym mieście. Przyglądała się byle jakim meblom, imitacjom funkcjonalności, zamarkowanej na szast-prast pseudodomowej atmosferze, zbiorom rzeczy oddanych przez właścicieli lokatorom na zniszczenie. Fotografiom towarzyszyły teksty socjologów, między innymi Rafała Drozdowskiego i Marty Skowrońskiej. Fiedorczuk dokumentowała świat ułomnie przygotowany na przyjście nowych ludzi, symbolizujący nie tylko brak zaufania do najemców, ale i stan ich związków. Punkt startu na swoim. Chwilę przed wzięciem w posiadanie przestrzeni i drugiego człowieka. Te prowizoryczne przestrzenie były tak naprawdę krajobrazami wewnętrznymi Fiedorczuk. Zapisami lęków i oczekiwań wobec siebie. Monika Janik i Wojciech Marcinkowski opowiadali przed premierą, że chcieli zacząć pracę nad przedstawieniem od lektury opowieści o projekcie Nasz mały PRL Witolda Szabłowskiego i Izabeli Meyzy, eksperymentalnym, performerskim powrocie młodego małżeństwa do roku 1982. Próba życia dziś z przedmiotami z tamtego czasu, z taką kuchnią i łazienką, z takimi ubraniami i szamponami, bez komórek i podróży zagranicznych. Kopiec przekonała aktorów, że ciekawiej będzie wejść we własną pamięć, w wizje związków i oczekiwań wobec drugiego człowieka. Fiedorczuk jako dramaturżka stała się kronikarką psychodramy, namówiła uczestników na opowieści z dzieciństwa, analizę siebie. Może wtedy otworzyły się asocjacje ze Świadkami, Janik grała przecież w spektaklu Michała Zdunika według Różewicza w gardzienickiej Akademii.
Para słupskich aktorów, członków maleńkiego zespołu Nowego Teatru, spotyka się w M-2 kolejny raz na scenie. Widziałem ich w Tlenie Wyrypajewa, potem w Kupcu weneckim – grają za każdym razem inne napięcia, szukają odmiennych pretekstów do zaczepiania partnera na scenie, reagowania na jego energię, jakby mieli plan pokazania wszystkich odcieni miłości, jakby sprawdzali, co i jak może poczuć ktoś z ich pokolenia wrzucony w dorosłość i odpowiedzialność. I zawsze jest między nimi jakaś trudna do zdefiniowania rana – pękniecie, obcość, nieufność. Jakby dopasowano ich na siłę, jak uczestników TVN-owskiego formatu Ślub w ciemno. Janik i Marcinkowski konstruują pary swoich bohaterów nie w oparciu o aktorską chemię, tylko jakby na chłodno, wyłącznie z głowy. To dlatego bije od nich prawda. Po raz kolejny udał się im duet reprezentacyjny, zawierający w sobie wszystkie generacyjne kłopoty: próby odpowiedzi na pytanie, po co w ogóle komuś druga osoba na stałe, co to jest bliskość, lojalność, współpraca.
Był taki projekt Michała Salwińskiego pod tytułem Minimum w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Eliza Borowska i Tomasz Chrapusta pracowali z ochotniczką Karoliną Szczypek, dziś początkującą reżyserką. Grali parę naukowców, telewizyjnych prezenterów, którzy przeprowadzają eksperyment: na powieszonym w teatrze ekranie wyświetlano film z ich wizyty w jej domu. Ochotniczka podpisywała zgodę na opróżnienie mieszkania z wszystkich przedmiotów i mebli, poza 10 stanowiącymi minimum przetrwania. Mogliśmy oglądać najważniejsze rzeczy, jakie sobie zostawiła. Borowska i Chrapusta wracali po tygodniu, sprawdzali, czy nic nie przybyło i odbierali jej jeszcze pięć na kolejny tydzień. Salwiński chciał zrozumieć zbiór przedmiotów, jakimi się otaczamy, szukał prawidłowości w tych pozostawionych. Patrzył, co dzieje się z człowiekiem bez książek, pamiątek, gadżetów, części garderoby, środków czystości. Opowiadam o tej akcji dlatego, że widzę podskórne podobieństwo ze spektaklem Kopiec. Bohaterowie jej M-2 dokonują w swoim starciu identycznego czyszczenia. Funkcjonują w zamarkowanej przestrzeni, zerują przeszłość, czyszczą swój obraz w drugiej osobie. Prawie do końca, do absolutnego minimum. Ze spektaklo-filmu Salwińskiego pamiętam niepokój, zażenowanie, może nawet strach ochotniczki, kiedy stoi sama w pustym mieszkaniu, ekipa wyniosła już meble, a ona ogląda pokój jakby pierwszy raz w życiu. I drugi moment – zawstydzenia przy kontroli aktorsko-naukowego teamu. Mogła kupić książkę, a kupiła właśnie to: zestaw szczotek do mycia – wanny, zlewu, płytek, podłogi. Kilka zamiast jednej w irracjonalnym odruchu wyczyszczenia do końca opustoszałej przestrzeni. Akcja kończyła się momentem przywrócenia ładu: meble i rzeczy przyjeżdżały z powrotem, a Szczypek w euforii zaczynała szukać dla nich nowych miejsc. Wszystkie te opisane wyżej emocje odnalazłem w grze słupskich aktorów.
W spektaklu Darii Kopiec takie nowe miejsce trzeba znaleźć dla drugiego człowieka, partnera w grze „ciało i ściana”. Chodzi w niej o to, żeby to ściana była niewidzialna, nie ciało.
06-03-2020