AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/259: Zawód

fot. materiały organizatora  

Jest 28 kwietnia 2020 roku, wtorek, popołudnie. Chyba trwa właśnie posiedzenie Zespołu Antykryzysowego w MKiDN, Instytut Teatralny pracuje nad zasadami powrotu aktorów i publiczności na polskie sceny i widownie, w sieci pełno apeli o wsparcie, współpracę, stypendia, uczestnictwo online, a tymczasem w tle toczy się już bezwzględna kapitalistyczna walka o łupy.

Mniej więcej od tygodnia wiemy, że skończył się piękny sen o solidarności społecznej w czasie pandemii. A konkretnie: nie śniliśmy go wspólnie, o nie! Był raczej wyartykułowanym tu i ówdzie postulatem o pomaganiu sobie, zamrażaniu sporów, pochyleniu się nad tymi, którzy w nowej rzeczywistości będą mieli najgorzej. Wydawało się, że zapanuje powszechnie pakt o nieagresji w świętej wojnie między urzędnikami i artystami. Że urzędnicy od sztuki wreszcie na serio zajmą się tym, do czego zostali powołani – organizowaniem artystom warunków do komunikacji z odbiorcą, chronienia zasobów ludzkich i instytucjonalnych. Nie należy tego rozumieć jednak jako prawa urzędnika do ścisłego definiowania reguł tej komunikacji czy też przyzwolenia na chronienie tylko wskazanych instytucji. W czasach kryzysu urzędnik ma tę przewagę nad artystą, że knebel, bieda i bezrobocie dotyka go później, niejako w drugiej kolejności: każda władza, nawet ta działająca w czasach katastrofy ekonomicznej, bardziej potrzebuje ludzi do zwalniania niż tych, których się zwalnia. Tych, którzy zwalniają i likwidują, zwolni się i zlikwiduje dopiero po zwolnieniu i zlikwidowaniu całej reszty. Daje to urzędnikowi konieczny komfort funkcjonowania, ale nie zwalnia z empatii i odpowiedzialności. Urzędnik, który zlikwiduje za dużo i za szybko, nie będzie miał co organizować i co likwidować w przyszłości, kiedy kryzys się skończy. A kiedyś przecież się skończy. Owszem, środowisko podejrzewało, że trzeba będzie zacisnąć pasa, że środków na sztukę będzie teraz mniej, ale jakoś tak naiwnie wierzono, że powszechna bieda niekoniecznie musi oznaczać naruszenie równowagi i zmianę reguł gry. Skoro artyści siedzą w domach, a urzędnicy jednak pracują, można było liczyć, że przynajmniej poczekają do czasu, kiedy wszyscy wyjdziemy na zewnątrz i zaczniemy rozglądać się po zgliszczach. Oczywiste, logiczne i honorowe wydawało się zawieszenie broni na wszystkich frontach – zatrzymanie konkursów w teatrach, brak zmian personalnych na kierowniczych stanowiskach w instytucjach, utrzymanie status quo w kwestiach dzierżawy budynków – listę można by ciągnąć długo i objąć nią nie tylko władze samorządowe i ministerstwo, ale i inne podmioty prawne połączone z teatrami związkami o charakterze ekonomicznym. Miałem, jak pewnie większość, nadzieję, że okres pandemii uruchamia w ludziach to, co lepsze, a nie to, co gorsze. Myliliśmy się. Wirusy wirusami, a swoje trzeba osiągnąć. Pozbyć się niewygodnych, pokazać, kto tu rządzi, ustawić instytucję nie tyle na ciężkie czasy, co na okres tuż po kryzysie. Skoro artyści są sami i słabi, odcięci od swojej podstawowej broni – możliwości aktywizacji widowni, grania na jej emocjach – da się przeprowadzić za ich plecami kilka operacji kluczowych. I tak w chwili, kiedy trwa powszechne gdybanie, czy na tym etapie rozwoju pandemii będzie miejsce na powrót teatru i powrót do teatru, warszawska IMKA traci siedzibę, a łódzki Jaracz być może dyrektora. Normalny, prostoduszny teatroman nie zrozumie sensu tych działań, dokonywanych akurat teraz. Po co wyrzucać jeden teatr z jego siedziby i zastępować go drugim, skoro nie wiadomo, kiedy będzie wolno grać, za ile i dla jakiej liczby widzów? W jakim celu zwalniać zasłużonego dyrektora w środku kryzysu, skoro żaden jego potencjalny następca nie przeprowadzi instytucji przez ten czas lepiej i z mniejszymi stratami, bo – co oczywiste – nie zna zespołu i realiów, a na dodatek nie ma żadnego ani jednostkowego, ani krajowego planu ratunkowego dla sztuki. A jednak dysponenci gmachu, w którym mieści się teatr Tomasza Karolaka wybierają lepszą ofertę najmu od Grażyny Wolszczak, a Urząd Marszałkowski prze do zmiany dyrekcji w Jaraczu. Przypadek Karolaka można sobie jeszcze próbować tłumaczyć wyczerpaniem się cierpliwości wobec teatru łączącego ambicje z komercją, z różnym powodzeniem walczącego o płynność finansową. Nie mam jednak pojęcia, na jakiej podstawie organizacja harcerska, która wypowiada umowę Karolakowi, liczy, że płynność w erze popandemicznej zapewni sobie akurat teatr Grażyny Wolszczak. Idą ciężkie czasy na prywatne sceny, prywatne teatry mogą nie przetrwać. Kłopoty będzie miała nawet Krystyna Janda, zapewne straci Och-Teatr, a jedynym racjonalnym rozwiązaniem dla Polonii może być przejęcie tej sceny przez miasto. Wybór harcerzy jest więc wyborem tragicznym – mając do wyboru dwa teatry, które będą cienko prząść i za chwilę upadną, wybieramy ten, którego potencjału upadkowego jeszcze nie znamy. I będziemy się temu przyglądać. Zamiast epickiego upadku IMKI, będzie cichutki koniec niezbyt rozpoznawalnej nowej inicjatywy.

W łódzkim Jaraczu poszło też o pieniądze. Księgowa zakwestionowała wysokość stawek zespołu Jana Klaty, pracującego nad premierą Zemsta rosyjskiej sieroty. Domyślam się, że przekraczają one znacznie sumy, jakie dostawali dotąd artyści współpracujący z tą sceną. Zawodziński, ściągając Klatę, nie chciał zmieniać profilu sceny, a poszerzyć widownię. Po prostu sięgnął po reżysera, który gwarantuje sukces artystyczny i medialny rozgłos. Być może dyrektor uznał (oczywiście przed pandemią, czyli bardzo dawno temu), że Jaracz potrzebuje takiego kroku, że chce się ścigać w innej lidze niż dotąd, a znając realia polskiego rynku festiwalowego, tylko progresywny reżyser z tej półki daje szansę na krajowe tournée z tytułem. Urząd Marszałkowski wszczął po zawiadomieniu księgowej procedurę odwoławczą – wbrew stanowisku zespołu, z pominięciem zasług Zawodzińskiego wobec Jaracza. Przecież to on był wizytówką tej sceny od lat dziewięćdziesiątych, ratował teatr po nieudanej dyrekcji Sebastiana Majewskiego, kiedy to Jaracz w dwa sezony stracił wszystko, na czym opierał swoją lokalną i krajową renomę: repertuar, widzów i aktorów. Jan Klata próbował wyjaśniać aferę kluczem politycznym, że Zawodziński wylatuje, bo on, Klata, jest na czarnej liście PiS-u, że oto władza wysyła czytelny sygnał: każdy dyrektor, który da Klacie reżyserować u siebie automatycznie straci pracę. Piękna to hipoteza, ale niekoniecznie prawdziwa. Zapewne wzmacnia samopoczucie artysty niepokornego, buduje jego mit, ale pierwszy raz w życiu jestem w stanie uwierzyć ministrowi Glińskiemu, że o Klacie w Jaraczu nawet nie słyszał i nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Z hipotezy Klaty do przyjęcia byłaby tylko teza o nadgorliwości lokalnych działaczy, ale i ona zakłada sporą wiedzę marszałkowskich urzędników na temat przyczyn i konsekwencji konfliktu Klaty z ministerstwem w 2017 roku. Podejrzewam okrutną prawdę – nikt z łódzkich pisowskich notabli nie pamięta, o co chodziło w usuwaniu Klaty ze Starego Teatru, nie cytuje na wyrywki anty-Kaczyńskich wypowiedzi reżysera. Klata w Łodzi, jeśli już, jest postrzegany nie jako reżyser krakowskiego Wesela ze złowieszczym stukotem kos o sceniczne deski, tylko przez pryzmat pokazu gdańskich wstrząsających i gwiazdorskich zarazem Trojanek na Festiwalu Sztuki Przyjemnych i Nieprzyjemnych. W sprawie Zawodzińskiego nie chodzi o Kaltę, tylko najprawdopodobniej chodzi o czystą pokazówkę. W epoce zaciskania pasa nie ma miejsca na wydatki ponad stan, na reżyserów z innej niż lokalna ligi. Logika urzędnika jest taka: wolę teatr, który nie wyskakuje z ekstrawagancjami, nie znajduje się w ciągłym objeździe, nie piszą o nim za bardzo w mediach. Bo taki teatr żąda coraz więcej, powołuje się na sukcesy, obrasta w piórka. Teatrem jednomianownikowym zarządza się łatwiej: urząd jest przygotowany na jego odbiór, nie ma zagrożenia obyczajowego i światopoglądowego.

Waldemar Zawodziński prowadził lub tylko firmował przez lata solidną scenę z jednym z najrówniejszych i najciekawszych zespołów polskich o specjalizacji teatru środka. Z akcentem na aktorstwo psychologiczne, klasykę lub europejski dramat współczesny. Tu prawie nigdy ostatnimi czasy nie było sztuk interwencyjnych, był autorski teatr reżyserów (Zawodziński, Grzegorzek, Orłowski, Wiśniewski), którzy wypowiadali się przede wszystkim przez aktorów, przyglądali się ludziom, wartościom, emocjom. Doceniłem tę linię repertuarową w pełni, dopiero kiedy jej zabrakło, kiedy przyszedł Seb Majewski i wywrócił wszystko do góry nogami. Rozwalony repertuar, brak widzów, pusty afisz, próba przemodelowania Jaracza w drugi Wałbrzych i taki Stary, z którego Klata wycofał się po dwóch sezonach. Zawodziński po swoim powrocie do Jaracza przywrócił na afisz stare spektakle, kontynuował dawne estetyki. Na pewno jednak jego wizja świata stała się bardziej pesymistyczna, próbował zmienić akcenty, sięgał po dramaty mroczniejsze niż do tej pory, chciał pokazać, że w ramach teatru dla klasy średniej, w nieeksperymentalnej konwencji da się rozmawiać o tym, o czym rozmawiają inne, progresywne teatry w Polsce.

Działania Urzędu Marszałkowskiego wobec Zawodzińskiego pokazują, że Urząd nie chce nawet tej ewolucji. Teatr Jaracza ma zrobić krok w tył. Trzeba więc, tak jak to działo się w Chorzowie w starciu marszałek kontra Anna Gajewska z Teatru Rozrywki, dyrektora postraszyć, przeczołgać, a nawet odwołać, jeśli w rezerwie czeka już ktoś absolutnie dyspozycyjny, nieewoluujący. Menedżer, nieartysta.

Najbardziej zaskoczyło mnie i zabolało milczenie Gildii Reżyserek i Reżyserów Polskich w sprawie prób odwołania dyrektora Zawodzińskiego. Ogłoszony w mediach list poparcia dla dyrektora sygnowała grupa reżyserów współpracujących z Teatrem Jaracza, w części także założycieli Gildii, ale już niedziałających w niej aktywnie. Gildia jest ostatnio bardzo aktywna w kwestiach ekonomicznych, próbuje pomagać reżyserom bez pracy, wysyła apele do pracodawców i ministerstwa. Jednak nie zdobyła się na wyrażenie swojego stanowiska w tej sprawie. Obserwując to zaniechanie z boku, można mówić o potrójnej zdradzie: wobec Zawodzińskiego, Klaty i całego środowiska. Oczywiście nie ma przymusu zabierania głosu w każdej sprawie, ale są takie sytuacje, gdy milczenie staje się znaczące. Po odejściu Pawła Miśkiewicza Gildia wydaje się być zawłaszczona przez tylko jedno środowisko i jego partykularne interesy. Zawodziński i Klata są dla tych młodych gniewnych ludzi z zupełnie innej bajki. Na tyle innej, by nie czuć potrzeby wsparcia ich w trudnej sytuacji nawet w postaci wpisu na facebookowym profilu Gildii. Ta cisza, jak myślę, znaczy, że aktywiści Gildii właściwie zgadzają się z zarzutami księgowej i wicemarszałka z Łodzi. Wkładają tę sprawę w toczący się przed pandemią spór o wysokość słupków wynagrodzeń reżyserskich i problemu koniecznego ich, jak by powiedział minister Szumowski, „wypłaszczenia”. Gildia nie broni Klaty i Zawodzińskiego, bo zapewne część jej członków uważa, że Klata chciał zbyt wielkiego honorarium, a Zawodziński się na to zgodził. W tej perspektywie awantura łódzka to tylko kolejna odsłona starcia po walce o transparentność płac w warszawskim TR. Niepokoi mnie, że ciągle w zarządzie Gildii jest dyrektor Paweł Łysak. I jego milczenie najbardziej mnie dziwi. Nie sądzę, żeby naruszenie dyscypliny finansowej przez Waldemara Zawodzińskiego ze względu na kontrakt Klaty było większe niż na przykład działania i decyzje Pawła Łysaka związane z przygotowaniem przez Krystiana Lupę premiery Capri w warszawskim Powszechnym. Różnica jest taka, że organizator Powszechnego nie wzdrygnął się na honorarium Lupy, a w Łodzi podniosło się larum. Jeśli odejście Zawodzińskiego i wywołany tym chaos w Jaraczu ma pomóc w zaprowadzeniu równości w polskim teatrze, to jednak jest to gra nie warta ani jednej świeczki. Jan Klata, jak sam mówi o sobie, nie jest żadnym przyjemniaczkiem, nie sądzę, żeby jakikolwiek polski reżyser chciał z nim stać w jednej kolejce po zasiłek, ale ma prawo do żądania stawek na jakie sobie naprawdę zapracował. Dyrektor, który się na nie zgadza, nie jest malwersantem, tylko inwestorem – liczy, że nakłady zwrócą mu się wraz z popularnością tytułu wśród publiczności, liczbą wyjazdów festiwalowych krajowych i zagranicznych. Rozumiem, że urzędnik nie do końca może rozumieć tę zależność, nie rozumiem jednak, dlaczego nie rozumie jej inny reżyser. Dzielenie środowiska na kolegów, którym pomagamy, i artystów, których nie cenimy, więc ich ignorujemy, nie doprowadzi do niczego dobrego. Milczenie w sprawie Jaracza zemści się na was okrutnie, raczej wcześniej niż później.

 

29-04-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone