K/299: Piersi w kosmosie
Narodowy Stary Teatr w Krakowie, Stanisław Lem, Fiasko, reż. Magda Szpecht
1.
Grudniowy streaming Fiaska zorganizowany w ramach Boskiej Komedii podobał mi się bardziej niż lipcowy pokaz tego spektaklu na Nowej Scenie Starego Teatru. Ale nie dlatego, że pół roku później dzieło gwałtownie obniżyło loty, zanurkowało w jakiś absurdalny pas asteroidów, skądże… Było dokładnie takie samo, zmienił się tylko kontekst odbioru.
Chodzi o to, że Lem na ekranie przypominał trochę transmisję z kosmosu, ale – uwaga! – dziwnie nienowoczesną w estetyce, detalach, zabiegach formalnych, jakby futuro-telewizja albo NASA z przyszłości z jakiegoś powodu upodobała sobie styl retro-paździeż, pamiętany z filmów Piotra Szulkina. NASA przyszłości przebrała swoich ludzi za dawnych bieda-astronautów, sztukowała kosmiczne dizajny i technologie, żeby działały na słowo honoru i były wierne mitom i wyobrażeniom dwudziestowiecznej ludzkości na temat tego, jak wygląda podróż w międzygwiezdnej pustce, badanie obcych światów, eksperymenty naukowe bez grawitacji. Jeśli nie opowiemy tego właśnie tak, tym kodem – założyli Jackowie Kurscy i Elonowie Muskowie z przyszłości – nikt nie zrozumie, co się wydarza, co pokazujemy. Zdobywanie kosmosu zostało zaplanowane i opisane językiem przeszłości, więc kiedy już wreszcie może się zdarzyć, powrót do niego jest czymś naturalnym.
Wyobrażałem więc sobie, że scenografia i kostiumy spektaklu Magdy Szpecht to filtr wybrany z premedytacją przez futurystycznych redaktorów specjalnie na relację z podboju Kwinty, nawet bez wiedzy i zgody kosmicznych bohaterów, niemających świadomości nakładki.
Była też druga możliwość: sygnał z odległej galaktyki samoistnie zestarzał się, przebywając drogę z ustawionych w kosmicznych otchłaniach kamer do ziemskich komputerów. Czas wariował w transmisji, cofał się, zamiast iść do przodu. Zamiast technologii najnowszej generacji widzieliśmy tylko gadżety, metafory, zamienniki. Kosmiczny reportaż, który ulega kosmicznej dezaktualizacji, jest odbierany z wielowiekowym opóźnieniem, zmienia się w końcu w teatr w kosmicznej pustce, w solenne odgrywanie zdarzeń zatartych przez czas i pamięć.
No i najważniejsze: młodzi aktorzy z ekranowego Fiaska byli w streamingu daleko ode mnie, jakby właśnie na statku kosmicznym, na planecie z obrzeży, i w ten sposób ich samotność w pustej, pozbawionej życia galaktyce, pragnienie kontaktu za wszelką cenę nabierały wielkiego sensu. Patrzyłem w generowane na ekranie komputerowe wizje krajobrazu Tytana, księżyca Saturna, czytałem Lemowskie frazy na planszach, słuchałem głosów aktorów i szedłem razem z Łukaszem Stawarczykiem (Parvis) na ratunek uwięzionemu gdzieś pod ziemią, w piekielnej sztolni, Pirxowi – jakbym „grał w grę”. Stawarczyk kroczył w miejscu na giętkich metalowych łukowanych szczudłach i w kombinezonie astronauty bardzo przypominającym strój motocyklisty. Odwrócony plecami do mnie przed ekranem wypełniał cały kadr. Aktor męczył się tym ruchem i jego monotonią, jako widz dyszałem wraz z nim i czułem ludzką irracjonalność tej wędrówki, bo to było tak, jakby w grze komputerowej zejść nagle w bok świata, eksplorować pobocza bez fabuły i bohaterów, iść przez pikselowe równiny ku bitowym górom. Bez sensu, bez potrzeby, bez nadziei na zwrot akcji. I to już nie była transmisja retro-paździeż, tylko pobocze gry komputerowej, świat wykorzystywany na przekór przez widza-gracza.
Tymczasem lipcowy pokaz obnażył kuchnię widowiska – wreszcie zobaczyłem, że Parvis Stawarczyka nie jest w tym swoim straceńczym marszu sam – po bokach sceny stoją aktorzy w czerni, budują fonosferę spektaklu, z głosów i westchnień, śpiewów i trzasków. Ktoś chlapał i siekał palcami breję w misce, ktoś wydawał zaprogramowane przez kompozytora dźwięki w różnych rejestrach. Pięcioro aktorów: trzy dziewczyny i dwóch chłopaków (Aleksandra Nowosadko, Klara Broda, Natalia Chmielewska, Mikołaj Kubacki, Bartosz Ostrowski), stanowiło chór dla bohatera – demaskowali jego nie-samotność. Oczywiście ciasna przestrzeń Nowej Sceny miała imitować klaustrofobiczność kosmicznego pojazdu, ale chyba wbrew intencjom realizatorów zrobiła się jakby za bardzo ludzka. Z gry w kosmos schodziliśmy niżej, do poziomu zabawy z kosmosem.
Nie podnoszę tego jako zarzutu, zaświadczam możliwy odbiór, zmianę pozycji widza w tej adaptacji Lema, wreszcie oglądanej na żywo… Takie lekkie zdumienie, że Tytan, kosmos, Kwinta zmieściły się na kilku metrach kwadratowych, były na wyciągnięcie ręki. W streamingu czułem, jak bardzo są ode mnie daleko. Grudniowy ekran mnie oszukał, przybliżył do klimatu powieści. Lipcowy teatr ją przekłuł, uczłowieczył. Może w ogóle nie wystartowaliśmy z Ziemi, nie ma żadnej NASA przyszłości, podbój kosmosu odbywa się w teatrach i na scenach przyszłości, bada się moralne możliwości i humanistyczne konsekwencje podróży międzygwiezdnej?
2.
Krakowskie przedstawienie Magdy Szpecht jest rewersem jej lubelskiego projektu HMLT, zrealizowanego w Teatrze Andersena. Tam, w sali teatralnej udającej wielką halę postindustrialną, rozbebeszone wnętrze maszyny, Szpecht sprawdzała, jak sztuczna inteligencja opowiedziałaby nam Hamleta, jak obsadziłaby tę tragedię Szekspira, które sceny ustawiłaby na pierwszym planie, do jakiego przesłania, by dążyła. Lubelscy aktorzy, rozrzuceni po ledwie zaznaczonych fragmentami ścian i przedmiotów mansjonach i platformach aktorskich, grali urywki scen, zapętali się w ruchu, krążyli jak wolne elektrony w przestrzeni, definiowali siebie i swoich bohaterów według nowej tabeli płci. Jaką książkę czytał Hamlet? To była Summa technologiae Lema. Siedzieliśmy pod ścianami na materacach lub chodziliśmy między pozycjami aktorów, myśląc nad sensem takiego spotkania z myśleniem maszyny o literaturze. I o nas – przyzwyczajonych do takich lub innych Hamletów. Sztuczna inteligencja próbująca zrozumieć poezję i teatr była tak samo bezradna, jak my starający się zrozumieć jej działanie i logiczne priorytety. HMLT był o konsekwencjach spotkania ludzkiego z nie-ludzkim i teraz w krakowskim Fiasku Szpecht również opowiada o spotkaniu i próbie porozumienia z obcym. Za wszelką cenę.
U Lema zaawansowana technicznie ludzkość przeczesuje kosmos z lęku, że jesteśmy w nim sami. I w końcu odkrywa planetę, na której może istnieć życie, udaje się nawet trafić w opisane przez Lema „okno kontaktu” (czyli czas, w którym cywilizacja będzie na podobnym stopniu rozwoju, co nasza: ani w fazie narodzin, kiedy kontakt jest niemożliwy, ani w fazie schyłkowej, gdy nic nie uratuje jej przed zagładą), a jednak dziwi się, że kosmici nie chcą spotkania, nie chcą rozmowy i barteru. Samotność ludzkości nie zostaje rozbrojona, kończy się dzikim atakiem, przymuszeniem do kontaktu, zagładą obcych w odwecie za milczenie, obcość, niemożliwość wspólnoty i wymiany doświadczeń.
Fiasko ukazało się pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku razem z Pokojem na Ziemi. Stanisław Lem zamykał w tych dwóch książkach los dwóch swoich bohaterów. Serio Pirxa i buffo Iona Tichego spotykały się w pesymistycznej równoległej diagnozie o porażce człowieka. Nie tylko „kosmos nie jest dla nas”, ale i planeta Ziemia nam się wymknęła. Przyszłość, jaką stworzył w swoich dwóch literackich cyklach Lem, nie rozwiązała żadnego problemu ludzkości, nie odpowiedziała na żadne fundamentalne pytanie, zmieniła tylko świat na jeszcze gorszy. Wysłannicy Ziemi na Kwintę doprowadzają do zagłady planety, Tichy nieświadomie sprowadza z księżyca selenocyty, wirusy stworzone w ramach samoczynnej cybernetycznej ewolucji broni doskonałej, które raz na zawsze rozwiążą problem dobra i zła, wojen i katastrof, a przy okazji odbiorą człowiekowi wszelką zaawansowaną technologię. Sterroryzują go pozaludzkim szczęściem. Przykują do ziemi.
W przedstawieniu Szpecht czujemy podobny pesymizm. W kosmosie nie ma żadnego rozwiązania, mierząc się z kosmosem nie przybliżymy się do prawdy o człowieku. Bo człowiek będzie tam identyczny, jak był na Ziemi.
3.
Za adaptację powieści Lema odpowiada w Starym Teatrze Agnieszka Jakimiak. Spodziewałem się, prawdę mówiąc, głębokiej dekonstrukcji tekstu i fabuły, jak w szczecińskim Kongresie futurologicznym, potraktowania jej jako pretekstu do współczesnej opowieści, ucieczki od sztafażu sci-fi, manifestu teatralności. A tu taka niespodzianka. Jakimiak ocala frazy Lema, trzyma się wiernie powieściowych zdarzeń. W efekcie dostajemy najlepsze sajens-fikszyn na polskich scenach od premiery Solaris Korczakowskiej w TR Warszawa. Uwaga scenarzystki najpierw koncentruje się na misji Parvisa, potem wskrzeszeniu go w postaci Parvisa/Pirxa, wreszcie przyglądamy się uważniej członkom załogi statku wysłanego na spotkanie z Kwintanami. Obcując z wyświetlaną na ekranie księżycową pustką Tytana, dowodem na bezcelowość kreatywności natury, rozumiemy, dlaczego Lem cytowany przez Jakimiak mówi, że piękno kosmosu nie zawsze ma sens, formy, które napotykamy gdzieś tam daleko i głęboko w przestworzach, nie służą niczemu, nie są życiem, człowiek może w takim krajobrazie tylko zginąć, a i ta śmierć nie oczyści, nie uwieloznaczni niczego, co powstało przypadkiem, w poza-boskim stworzeniu.
Z adaptacji zniknęły rozważania teologiczne, toczone na statku spory o naturę i formę ewolucji Kwintan. Bohater przywrócony do życia przez załogę jest hybrydą dwóch ludzi, może i podobnych do siebie, pionierów i ryzykantów, testerów sytuacji granicznych, ale jednak dwóch obcych sobie ludzi w różnym wieku. Parvis Stawarczyka umiera na scenie, czyli poddaje się procesowi zeszklenia, petryfikacji, żeby zyskać szansę na ratunek w przyszłości. I do zmartwychwstania rzeczywiście dochodzi. Ale co wstało z martwych – Zbawiciel czy Niszczyciel Światów? Czy podwójność i anachroniczność odmrożeńca pomoże ludziom w chwili próby? Szpecht pozostaje sceptyczna. Każe odegrać na scenie powtórne narodziny Pirxa/Parvisa, ruchową metaforę przejścia ciała odmrożeńca przez ciało lekarza. A później konstruuje abstrakcyjne rytuały załogi, jakby wyjęte z epoki, w której nauka scali się w jedno z magią, gest z urządzeniem, detal z ideą. Może dlatego technologia przyszłości w jej spektaklu wygląda tak „niepoważnie”: postaci gadają do kolorowych rur, obracają plastikowymi krążkami w powietrzu, przelewają kolorowe płyny z naczynia do naczynia. Niby bawią się jak dzieci w parku doświadczeń, niby testują zestawy małego chemika, ale kto powie, że tak na pewno nie będzie wyglądać obsługa rzeczywistości za tysiąc lat? Członkowie załogi noszą zabawne sweterki z kubistycznym wzorem, mówią do siebie, a nie do partnerów, jakby imitując w ten sposób telepatię. Rzecz jasna nie ma tu zadęcia space opery, poważny temat zostaje kilka razy rozłamany humorem – choćby pląsami zespołu przy dźwiękach wykopanej z ery disco Samby Jamaica. Jakimiak odeszła od Lema tylko w jednym momencie – przerabiając część rozważań członków ekspedycji na ich dzienniki pokładowe. I nie wyglądało to na odejście drastyczne. Rozumiem, do czego było jej potrzebne, i nie mam pretensji, zawsze to lepsze od referowania udających dialogi esejów technologiczno-historiozoficznych Lema. Protestuję właściwie tylko przeciw jednemu fragmentowi ewidentnie spoza lemowskiego rekwizytorium, klasy zdań i myśli. Chodzi mi o monolog Mikołaja Kubackiego dywagującego o pracy w wolne soboty w jakiejś zamierzchłej okropnej przeszłości. To jest tak zła literatura i niepotrzebna dygresja, że każdy bystry dyrektor artystyczny teatru skreśliłby to w pierwszej kolejności na odbiorze dzieła. Nawet aktor powinien zaprotestować przeciwko tej doklejce! Jeśli Mikołaj Kubacki wychował się nie na Lemie, a na Harrym Potterze, to podpowiem mu, że jego tekst brzmi tak, jakby w połowie drugiego roku w Hogwarcie Potter zaczął nagle recytować schemat budowy gaźnika. Ale cóż, aktor nie zareagował, Szpecht nie przeszkadzało, dyrektor nie wyciął, passus został w scenariuszu i zgrzyta.
Z kronikarskiego obowiązku wytknijmy jeszcze Agnieszce Jakimiak, że w planszach opowiadających część historii Parvisa/Pirxa ukończone wskrzeszenie bohatera zostaje podsumowane zdaniem: „Parvis obudził się”, co jest ewidentnym brudem adaptatorskim, autor by tak nie napisał, bo przecież nie wiemy w Fiasku, kto się obudził – Pirx czy Parvis, kim jest uratowany astronauta, on sam stracił pamięć, a potem – nawet jeśli ją odzyskał – celowo nie chce wracać do dawnego imienia i przybiera pseudonim Marek Tempe. Z niejakim bólem przyjąłem ostatnią scenę, bo nie było w niej kultowej frazy: „I wtedy zrozumiał, że zobaczył Kwintan” (cytuję z pamięci, bo mój egzemplarz Fiaska pożyczyła i nie oddała reżyserka równie słynna, co Magda Szpecht; ubytek w biblioteczce odkryłem kwadrans przed rozpoczęciem pracy nad tym tekstem). Szpecht i Jakimiak nie użyły go w swojej opowieści, bo naprawdę pokazały Kwintan. Jeden z aktorów (Bartosz Ostrowski) animował dłońmi podprogowe wizje, abstrakcyjne cienie i kształty podświetlone lampą i rzucane na biały ekran. Kwintanie od Szpecht zmieniali formy i wymiary, byli wszystkim i niczym. Byli przedśmiertną imaginacją Pirxa/Parvisa, wysłanego na samobójczą misję przez dowódcę ziemskiego statku. Byli marzeniem o istnieniu bez stałej, narzuconej formy.
4.
Krakowski spektakl kończy się tak samo, jak się zaczyna – marszem w miejscu, szamotaniną bohatera w kosmicznym skafandrze na obcej planecie. Niczego nie rozumie, nic się nie skleja tu w całość. Znaki od Kwintan są dokładnie takie, jakich zapragnęła głodna kontaktu ludzkość. Obcy nie dali nic od siebie. Nie odpowiedzieli. Przystawili nam lustro. Znów zobaczyliśmy siebie, a nie Obcych. Kontakt z tym Innym w Fiasku jest absurdalną obsesją, jest przekleństwem człowieka. Musi do niego dojść nawet za cenę zniszczenia form życia, które chcemy poznać. Śmierć jako najwyższa forma miłości? Zagłada jako ostatni argument w rozmowie o człowieczeństwie? W powieści Lema widzimy na mgnienie zdania tych upragnionych Kwintan. Odsłaniają się kopuły, odkrywając drgające pod nimi wzgórki z sutkami: Kwinta była polem obsianym kosmicznymi piersiami. Lem obśmiał w ten sposób nasze wyobrażenia o Obcych, całą tę sajens-fikszynową antropomorfizację wszechświata.
Szpecht i Jakimiak nie chcą szydery w finale, wolą grę wyobraźni, cień i przeczucie. Jakby zostawiały furtkę nadziei. Niezobaczenie innego życia będzie zawsze lepsze od niezrozumienia zobaczonego. W krakowskim spektaklu na białym ekranie transmisji z kosmosu drga abstrakcja, bawi się cieniami niewidzialne obce dziecko. Przynajmniej tak nam się zdaje.
21-07-2021