AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/333: TR Jarzyna
Ostatni blef hrabiego Barry Kenta

fot. Jacek Domiński  

Jeszcze w zeszły wtorek myślałem przez chwilę, że Grzegorz Jarzyna znów się wywinie, ucieknie spod katowskiego topora. W odpowiedzi na oświadczenie zespołu TR Warszawa, podpisane przez wszystkich aktorów i zawierające żądanie natychmiastowej zmiany na stanowisku dyrektora instytucji, reżyser zwołał konferencję prasową i próbował przekonywać, że zarzuty nie dotyczą jego osoby, że artyści zbuntowali się przeciwko Natalii Dzieduszyckiej. On oczywiście jest w sporze z Dzieduszycką co do metod zarządzania teatrem, jego „serce krwawi”, „okres jest trudny”, „sytuacja przykra”, ale w ogóle to popiera żądanie zespołu w sprawie rozpisania konkursu. Przecież i tak spodziewał się go w 2023 roku. Jarzyna twierdził, że konflikt nie wpłynie na poziom pracy artystycznej, TR jest w świetnej kondycji. „Dajcie mi nowego speca od zarządzania, finansów i administracji, a burza ucichnie, znowu będziemy wielcy” – sugerował między wierszami Jarzyna. Równocześnie teatr rozsyłał maile z informacjami o mocarstwowych planach TR: koprodukcji polsko-niemieckiej dwóch przedstawień TR i Munchen Kammerspiele. Sam Jarzyna miał w tej dylogii robić spektakl o wojnie trojańskiej. Czytałem relację z tej konferencji i zastanawiałem się, co w takim razie z pogłoskami, że jakiś czas temu Jarzyna ogłosił zespołowi, że jest twórcą w kryzysie, że zespół odmówił pracy z nim nad nowym przedstawieniem. Z reguły wierzę ludziom. Skoro Jarzyna deklaruje: ja nie jestem agresywny, agresywność zero, pewnie tak jest, cierpi przez korporacyjność Dzieduszyckiej, przepisy, paragrafy, budżety. Trzeba było, aby kolejny podmiot sporu (Komisja OZZ Inicjatywy Pracowniczej działającej w TR Warszawa) doprecyzował, że zaufanie zespołu straciła nie tylko Natalia Dzieduszycka i nawet nie w duecie z Romanem Pawłowskim, czyli pełnomocnikiem dyrektora do spraw artystycznych, lecz także, a może przede wszystkim sam Grzegorz Jarzyna. I wtedy pomyślałem, że to naprawdę już. Teraz. Nieodwołalnie. 25-letnia przygoda Jarzyny z warszawskimi Rozmaitościami, czyli obecnym TR, właśnie dobiega końca.

Zespół zbuntowany
Pamiętacie, kiedy ostatni raz zespół – w całości! – powiedział dyrektorowi: „A idź ty sobie już w cholerę”? Nie że walczyły jakieś frakcje, że urzędnicy lub ministerstwo odwoływały jednego człowieka i przepychały inną kandydaturę ku uldze lub wzburzeniu załogi. Chodzi o moment zjednoczonej odmowy. Postawienia sprawy na ostrzu noża: albo my, albo on. Zespół czy dyrektor. Moim zdaniem analogia jest jedna: Narodowy Stary Teatr w Krakowie kontra Krystyna Meissner, której udało się utrzymać stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego przy Placu Szczepańskim tylko rok (1997-1998). I nie poszło wtedy nawet o ten legendarny telewizor wyniesiony z bufetu, tylko nieprzystawalność stylu zarządzania Meissner do mentalności aktorów Starego.

Przyjechała była szefowa Teatru Horzycy z Torunia, chełpiła się polskim i europejskim sukcesem Festiwalu Kontakt, krytyka namaściła ją na zbawczynię polskiego teatru, a zespół najpierw nieufny, rychło powiedział: veto. Bo jeszcze mocną pozycję mieli w nim aktorzy sieroty po Swinarskim, pedagodzy krakowskiej PWST, gwiazdy i autorytety. Zespół aktorski i działające w nim związki zawodowe nie chciały rewolucji estetycznej w repertuarze, nie chciały nowych obyczajów na próbach i między próbami. Krakowscy artyści poczuli się jak króliki doświadczalne – przyszedł ktoś spoza ich kręgu i próbuje wszystko zmieniać, pokazuje, że jest nowoczesny, że wie lepiej, że racja jest po jego stronie. Zespół podważył mandat Krystyny Meissner, za dyrektor ujęli się reżyserzy, którzy mieli budować na nowo potęgę krakowskiej sceny, a raczej liftingować ją pod jej przywództwem. Wajda, Lupa, Jarocki, Grzegorzewski, Zioło i – uwaga! – młoda gwiazda reżyserii Grzegorz Jarzyna oświadczyli, że zrywają związki ze Starym w akcie solidarności z Meissner. Nie będą w Krakowie reżyserować, póki zespół nie zmądrzeje. Mistrzowie polskiego teatru porzucali swoich aktorów, uważając, że ich zachowawcza postawa szkodzi polskiemu teatrowi, że teatr zamyka się w ten sposób w okopach św. Trójcy, odmawia otwarcia na nowoczesność, Europę, nowe trendy i światowe nazwiska. Bunt aktorów w Starym postrzegaliśmy wtedy jak ostatni podryg prowincjonalizmu i konserwatyzmu w teatrze, reakcję obronną wobec zaczynającej się właśnie rewolucji młodszych zdolniejszych. Z boku wyglądało to tak, jakby aktorzy ze Starego i ZASP obrażali się na rzeczywistość, a mistrzowie reżyserii i młodzi twórcy chcieli działać, zmieniać, tworzyć. To był także spór o wolność estetyczną w teatrze, o prawo dla artysty-reżysera do wybierania takich konwencji i metod pracy, które służą dziełu, a nie dobremu samopoczuciu aktora. Co tu dużo mówić – wszyscy młodzi reżyserzy, aktorzy, krytycy byli wtedy za Meissner i bojkotem reżyserskim. Przez lata związki zawodowe w teatrze kojarzyły mi się źle, jak hamulcowi zmian, wrogowie postępu. Tamta awantura w Starym skończyła się odejściem Meissner, nominacją dla Jerzego Bińczyckiego jako dyrektora-delegata zespołu. Bińczycki umarł po kilku miesiącach dyrekcji, nastał Jerzy Koenig, który zacementował stagnację artystyczną przy Jagiellońskiej. Teatr przebudził się dopiero po dwóch latach kierownictwa Mikołaja Grabowskiego.

Ten kluczowy – także z dzisiejszej perspektywy – spór: zespół kontra dyrektor, nie pokazał łatwych zwycięzców. Meissner triumfowała, bo Stary podupadł artystycznie, bojkot liderów i mistrzów potrwał dobrych kilka lat, nikt nie wypełnił po nich luki w repertuarze. Z drugiej strony poszedł do opinii publicznej jasny sygnał: zespół jest większy niż jakikolwiek dyrektor. To jego słucha organizator, urzędnik, minister. Aktorzy na etatach przez dziesięciolecia związani ze sceną, miastem, repertuarem są żywą pamięcią teatru, liną wiążącą sztukę ze społeczeństwem. Mają niezbywalne choć niepisane prawa do gmachu, sceny, tradycji. Potwornie ciężko taki organizm rozgonić, unieważnić (choć Bezpartyjni Samorządowcy we Wrocławiu, w Teatrze Polskim, poradzili sobie z podobnym imposybilizmem). Teatr to zespół, nie lider. Zwłaszcza w polskiej tradycji teatralnej, w której ważna jest ciągłość i trwanie, przechowywanie wartości, dialog z przeszłością. Teatr tworzy załoga wspólnie z kierownikiem, nazwa i dziedzictwo nigdy nie są w ręku jednego człowieka, choćby był geniuszem i zbawcą. Narzekałem na wynik tamtego krakowskiego sporu, nadal uważam, że zespół wtedy zrobił głupio, nie szukał kompromisu, strzelił sobie w stopę, ale co do zasady miał rację. Zespół jest w teatrze zawsze u siebie. Dopóki będą w Polsce silne zespoły, póki nie przejdziemy na francuski lub włoski model eksploatacji przedstawień, rodzimy teatr zachowa swoją dotychczasową pozycję, zespołu nie odmienią kolejne rebrandingi repertuaru, modelu instytucji, poszukiwania nowych widzów. Dyrektor i reżyser z zewnątrz będą musieli dostosować się do charakteru tej konstelacji ludzkiej – do zespołu. Jarzyna oglądał tamten spór z bliska. Ciekawe, czy dzisiaj wracają do niego obrazy i zdania sprzed lat. Bo przecież zdarzyło mu się to samo, co Meissner. Utracił rząd dusz. Zaraz potem zawsze traci się teatr.   

Wypalenie
Bunt aktorów z TR i bunt zespołu Starego łączy sam akt protestu, ale już nie charakter instytucji, w której do podobnego buntu dochodzi. TR już od 1997 roku, od czasów Cieplaka i Słońskiego, był postrzegany jako teatr pokoleniowy. Jarzyna związał się z nim na dobre i na złe. Za silnie i chyba na zbyt długo. Trzymał się kurczowo miejsca, w którym eksplodował jego teatr, które zostało utożsamione z przełomem generacyjnym i estetycznym w polskim teatrze. Pewnie od pewnego momentu chciał, żebyśmy, mówiąc TR, myśleli Jarzyna, żeby twarz dyrektora i wiodącego reżysera stopiła się nierozerwalnie z tym miejscem. W dużym stopniu tak właśnie się stało mimo prawie 10 lat współpracy Jarzyny z Krzysztofem Warlikowskim, mimo premier europejskich reżyserów i jakby obok inwazji młodych twórców w ostatnim okresie. Jarzyna był TR-em nie tylko dlatego, że zmienił nazwę dawnych Rozmaitości, nadał scenie na Marszałkowskiej światowy sznyt, smak i rangę artystyczną. Znalazł sojuszników dla własnej walki o nowy teatr. Był TR-em także i dlatego, że niewiele się poza swoją scenę ruszał. Europejskich reżyserii było niewiele: sześć dramatycznych premier, kilka oper bez konsekwencji i splendoru. Widziałem W dżungli miast z Schaubühne, Medeę i Lwa w zimie z Burgu, Fedrę z Amsterdamu, Areteję z Essen, tylko Solaris z Wilna sobie darowałem. Jarzyna nie wychodził w tych inscenizacjach poza estetykę znaną z TR, nie szukał czegoś nowego, po prostu poruszał się w bezpiecznych rejonach. Coraz bezpieczniejszych. Prawie nie wychylał nosa z bunkra Rozmaitości. Przez te wszystkie lata prowadzenia własnej sceny nie ruszał się poza Warszawę – co najwyżej porzucał TR na rzecz miejsc nieteatralnych, jak Dworzec Centralny (Zaryzykuj wszystko), Drukarnia na Marszałkowskiej (Bash), hala Bumru (Macbeth). Poza koprodukcją z Narodowym (Nosferatu) Jarzyna nie podpisał żadnej premiery w Polsce. Unikał dyrektorów nad sobą, statusu gościnnej reżyserii. Nie ciekawiły go inne zespoły, nowe miasta. Nie uczył w szkołach teatralnych, nie robił dyplomów ze studentami. Kiedy wreszcie się na to zdecydował – ze spektaklu nie było co zbierać (Burza na AST w Krakowie). Może chodziło o władzę, o kontrolę nad procesem produkcji, może o honoraria. Nigdzie w kraju nie mógł zarobić tyle, co w TR.

Podejrzewam, że chciał zamknąć się w wieży z kości słoniowej, owszem, być częścią polskiego życia teatralnego, ale na swoich prawach, z doskoku. Dawać premiery rzadko i jakby z dyrektorsko-komercyjnego obowiązku, jeździć na europejskie festiwale, zbierać tam pochwały za siebie i cały progresywny polski teatr i nie szukać krajowego widza, bo przecież TR to marka, TR to nowa Warszawa, TR to nowoczesność – świadomy widz sam do jego teatru trafi, nie trzeba go dopieszczać, poczeka, zmobilizuje się. Dość długo było to trafne rozpoznanie. Ale Jarzyna nawet nie poczuł, jak zamiast w roli nieuchwytnego, bo rozchwytywanego autorytetu został obsadzony jako „nadęty buc”, „książę z innej epoki”, „beneficjent sprzedanej rewolucji”. Zaczęto wytykać mu, że nie rozróżnia tego, co prywatne, od tego, co teatralne, no bo jak miano skomentować fakt używania służbowych kart kredytowych dla celów nieteatralnych? Jarzyna sam się wyautował z pierwszego szeregu, skapitulował, nie chciał się ścigać. Może zadecydowała o tym sytuacja z 2016 roku, kiedy w tym samym dniu odbyły się w Warszawie premiery Klątwy Frljicia w Powszechnym i GEN-u Jarzyny w TR. Eksperyment Jarzyny został nie tylko przykryty, ale i kompletnie zdezawuowany przez obrazoburczość dzieła Chorwata. Klątwa w jeden wieczór nie tylko postawiła całą Polskę na baczność, ale i pokazała Jarzynie, co to jest teatr polityczny, aktualny, nowoczesny, raniący.

Żeby być niekwestionowaną gwiazdą polskiego teatru, robić ciągle najszybszy teatr w kraju, należy przecież w miarę regularnie dostarczać środowisku i widzom wielkich i ciekawych spektakli. A te nie pojawiały się zbyt często już na długo przed GEN-em. Jeszcze T.E.O.R.E.M.A.T, jeszcze Między nami dobrze jest mogły zostać nazwane (przepraszam teatralnych progresistów) arcydziełami. A potem już niewiele dobrego wyszło spod ręki Jarzyny. Jarzyna był de facto odizolowany od polskiego życia teatralnego. Nie brał udziału w wielkich sporach ostatnich 15 lat, długo nie był celem ataków, nie kłócił się ani z Lupą, ani z Warlikowskim, ani ze Strzepką i Demirskim. Nie komentował ich pracy, nie prowokował w wywiadach, nie zadzierał z nowym pokoleniem widzów. Nie mieszał się do polityki od czasów ocenzurowania Zszywania Augustynowicz w TR. Czasem dla jakiegoś tajemnego dealu wziął udział w konkursie na dyrektora Starego Teatru (wtedy wygrał Klata, podejrzewano, że konkurs był wcześniej rozstrzygnięty, a Jarzyna i Bradecki zostali poproszeni o stworzenie konkursowej frekwencji i podniesienie poziomu zgłoszeń). Jak już coś mówił, to zawsze za późno, oble, niewyraźnie. Powtarzał to, co wszyscy twierdzili, jak szedł na protest polityczny, blokował ulicę, to w tłumie – nie miał pary na bycie frontmanem, temperamentu na sprzeciw. Nie był w tym oporze wiarygodny jako artysta, bo przecież był urzędnikiem teatralnym symulującym outsiderstwo. Powstało nawet przekonanie, że Grzegorza Jarzynę w teatrze interesuje tylko Grzegorz Jarzyna, że Polska jedynie wtedy ma sens, gdy dobrze żyje się w niej Grzegorzowi Jarzynie. Kilka sezonów temu pytałem złośliwie, co czyta Grzegorz Jarzyna, jakie książki go teraz formują, jakie teksty ukryte są pod repertuarem, jaki wystawia, bo z ostatnich spektakli nie mogłem tego wywnioskować. Jarzyna nie miał swojego repertuaru, jak Lupa, Warlikowski, Strzępka, Borczuch. Poza Dorotą Masłowską, od której utworów stał się specjalistą, nic go nie intrygowało w nowej literaturze, dramaturgii, tematach tygodnia. Trzymał się klasyki teatralnej, sięgał po filmy zobaczone na studiach (von Trier, Pasolini, Cassavetes), wystawiał sztuki sprawdzone przez kolegów z jego generacji: Sieriebriennikowa, Koršunovasa, Ostermeiera (Męczennik). Nie dało się porównać jego teatru z teatrem Warlikowskiego. Jarzyna przegapił zmiany w modelu prób, zainwestował w technologię, nie w aktorstwo, windował monstrualnie budżety swoich widowisk i stawiał na ich elektroniczne skomplikowanie. Było mi przykro, bo najfajniejszy, najnormalniejszy artysta z naszej generacji powolutku zmieniał się w karykaturę teatralnego mistrza.

Zła kondycja artystyczna szefa odbijała się na pozycji TR Warszawa. To nie jest wcale kontrowersyjna teza. Teatr silnego lidera kończy się zawsze razem z nim. Gdyby Jarzyna trzepał rok w rok te arcydzieła, rozwalany emocjonalnie, mobbingowo i finansowo zespół TR przetrzymałby jeszcze kilka lat. Degradacja talentu Jarzyny musiała się skończyć buntem na pokładzie. I dobrze, bo to znaczy, że aktorzy mają instynkt samozachowawczy. Ich pozycja w sporze z dyrektorem Jarzyną jest jednak inna niż w starciu z Dzieduszycką czy Pawłowskim. Bo przecież przyszli na Marszałkowską dla Jarzyny, utożsamiali się z jego linią, żyrowali ją przez lata. Tak jak i ich publiczność. Świadkowie i uczestnicy przełomu roku 1997/1998 dorośli, założyli rodziny, zrobili kariery, pogubili się, zestarzeli, tkwią w samozadowoleniu. Dziś TR nie ma już nawet swojej dawnej publiczności. To przystanek dla klasy średniej. TR to teatr pokoleniowy, który powinien zostać legendą pokolenia. A to pokolenie, moje pokolenie, właśnie znalazło się w fazie cienia, odchodzenia, znikania, przegrywania, schyłku. Uwierzyłem w ten stop, to zlepienie: Jarzyna-TR. TR był w jakimś sensie projektem autorskim. Przez chwilę nawet dwugłowym smokiem, bo był jeszcze Warlikowski. Myślenie o TR przez pryzmat Jarzyny miało sens, póki Jarzyna znajdował sens własnej teatralnej roboty.

Nie wiem, czy TR w tej chwili jest pomnikiem tamtej rewolucji teatralnej, ale w przyszłości powinien być. Po Jarzynie winien zacząć się nowy rozdział. Może to czas, by zamknąć szyld w sejfie i bez Jarzyny zacząć zupełnie nową historię. Jego odejście powinno być przynajmniej zaznaczone modyfikacją nazwy placówki.

Rozczarowani i zdradzeni
„To nie jest, proszę pana, opowieść o upadku wielkiego artysty. To jest opowieść o jego nadużyciach” – mówi Cezary Kosiński Dawidowi Karpiukowi w „Newsweeku”. Słowa aktora z Teatru Narodowego rymują się z wypowiedziami równie rozczarowanego Jana Dravnela. Kosiński był aktorem Jarzyny od samego początku, od Bzika tropikalnego z 1997 roku, ostatnim „młodym”, który nie porzucił go dla Warlikowskiego i innych reżyserów, bardzo długo nie porzucił. Dravnel – od 17 lat w zespole TR – nigdzie w Polsce przed laty nie dostałby etatu, gdyby nie Jarzyna, który go przygarnął; kiedyś akcent był problemem. I jeśli teraz oni krytykują szefa, mówią o końcu, o nadużyciach, o roztrwonieniu wspólnoty, jeśli oni są przeciwko, to znak, że coś naprawdę poszło nie tak. Jak można było roztrwonić ich poczucie solidarności, wdzięczności, zjednoczenia z teatrem, z firmą, szefem-reżyserem? Jeśli Jarzyna odpowie sobie na to pytanie, zrozumie, czemu przegrał TR.

Wypowiedzi aktorów i zespołu TR Warszawa nie dowodzą, że Grzegorz Jarzyna jest potworem, tylko złym dyrektorem artystycznym i wypalonym artystą. Żadna to rewelacja, wiedzieliśmy o tym, od paru dobrych lat. Sęk w tym, że Jarzyna nie wiedział. Jeszcze nie wiedział.

Wielu reżyserów w postach facebookowych podnosi kwestię zazdrości Jarzyny wobec młodszych artystów, pilnowania, by nikt zbytnio nie urósł pod okiem dyrektora. Tu akurat rozumiem Grzegorza Jarzynę. W końcu jest to artysta, który chciał robić teatr w duecie – zaprosił Krzysztofa Warlikowskiego do prowadzonego przez siebie teatru, oddał swoich aktorów (Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska), profilował Rozmaitości pod ich dwie estetyki. I raptem okazało się – po pojedynku Oczyszczeni/Psychosis 4.48, po premierze Burzy, Dybuka i w końcu Aniołów w Ameryce – że Jarzyna nie jest najważniejszym reżyserem w TR, nie jest autorytetem dla aktorów, „wszyscy kochają Krzyśka”. A potem Warlikowski odszedł z najlepszą częścią zespołu i założył Nowy Teatr. W wewnętrznym świecie Jarzyny musiało to oznaczać zdradę i kradzież, i stało się traumą na lata. Do dziś. Jarzyna przyprowadził do teatru nowe pokolenie, ale zadry nie dało się zaleczyć. Dlatego od tego czasu zawsze źle reagował na szacunek zespołu do innych twórców. Czuł się bratobójczą ofiarą Warlikowskiego. Może polski teatr zyskał na rozdzieleniu obu reżyserów, powstały dwa progresywne teatry, ale obiektywnie rzecz biorąc, sam Jarzyna jako artysta na tym rozwodzie tylko stracił. Rywalizował z Nowym na premiery, ale chyba nigdy naprawdę nie wierzył, że tę rywalizację wygra.   

Gdybym był bardziej cyniczny, niż jestem, i był na miejscu Jarzyny, od 10 lat w TR funkcjonowałby międzynarodowy zespół gotowy do spotkań z twórcami z jego pokolenia: Rene Polleschem, Janą Ross, Lukiem Percevalem, Kornelem Mundruczó. Jarzyna miał szansę zachować kontrolę nad szyldem i instytucją tylko w przypadku odcięcia się od krajowego rynku. I tak już przecież około 2012 roku rzadko na nim gościł. Mógł zostać towarem eksportowym, a został dobrym wujem, którego nikt w rodzinie nie lubi. Bo oto w teatrze Jarzyny pojawił się Roman Pawłowski i namówił go na inwestycję w młodych reżyserów. I TR stanął w rozkroku. Stawki europejskie za premiery dla Jarzyny i gwiazd w porównaniu ze stawkami dla debiutujących twórców stały się dowodem przeciwko modelowi teatru przy Marszałkowskiej. To było cementowanie teatru dwóch prędkości, wielkich budżetów i małych form, egzaminów zawodowych i glamour. Bez żadnej zgody ideowej. Młodzi nie musieli szanować dorobku Jarzyny, Jarzyna mógł lekceważyć ich pozycję rynkową. Uważam, że właśnie ten program Pawłowskiego przyczynił się do dzisiejszego upadku Jarzyny. Przyszedł krytyk z zewnątrz, pokazał dyrektorowi świat nowego pokolenia, wpuścił je do teatru, a ono uświadomiło zespół, że problemem jest nienowoczesny, nienadążający za przemianami teatralnymi szef, była gwiazda. Jarzyna nie mógł być ani guru, ani autorytetem, ani nawet kolegą dla tego pokolenia. Licytacja na radykalizm z Powszechnym? Europejski know-how? Nowy Teatr jednak lepiej umiał grać tymi kartami. Dlatego w gruncie rzeczy nie ważne jest, kto przyjdzie do TR po Jarzynie. Bo w przypadku tej sceny, inaczej niż podczas buntu zespołu w Starym Teatrze, nie idzie o zachowanie dziedzictwa. Teatr młodszych zdolniejszych w wydaniu Jarzyny odchodzi wraz z Jarzyną. Nowe szefostwo zbuduje na placu Defilad zupełnie nową tożsamość teatru. Pod starą lub nową nazwą. Zespoł TR nie ma co ocalać, nie ma do czego się odnosić. Rewolucja zjadła swoje dziecko.

Berlin
Krążyła przed laty anegdota o Jarzynie, pracującym w berlińskiej Schaubühne u Ostermeiera. Nic pewnie nie jest w niej prawdą albo tylko niektóre elementy, ale dobrze oddaje skalę ówczesnego zagubienia artysty. Był początek XXI stulecia. Jarzyna robił W dżungli miast Brechta w rozpaczy porzucenia przez Magdalenę Cielecką. Sam w wielkim mieście. Z nudów i męskiej dumy odbił dziewczynę Ostermeierowi. Woził się z nią na motocyklu i w końcu zdarzył się im tragiczny wypadek. Dziewczyna trafia do szpitala i o mały włos ucięliby jej zmiażdżoną nogę. Załamany Jarzyna mimo lodowatych relacji z Thomasem Ostermeierem próbował skończyć spektakl, ale tydzień przed premierą najważniejszy aktor wpadł mu do zapadni i połamał się straszliwie. Jarzyna doprowadził do premiery pełnej męskiej maczystowskiej szamotaniny, okrucieństw wobec bohaterek, czarnej wizji świata i człowieka. A po premierze, głęboko w nocy, podobno stanął w hotelowym oknie z zamiarem skoku z 11 piętra. To miała być taka kropka nad „i” u końca jednego z najstraszniejszych miesięcy z życia utalentowanego reżysera. Grzegorz Jarzyna pożegnalnym spojrzeniem omiótł pokój i już, już miał zrobić ten krok, gdy nagle zobaczył na rozbebeszonym łóżku nierozpakowany numer „Notatnika Teatralnego”. Numer monograficzny o Grzegorzu Jarzynie. Z pięknym zdjęciem na okładce. Jeszcze go nie czytał. Ciekawość zwyciężyła, Jarzyna zszedł z parapetu, zamknął okno i czytał do rana. Życie i sztuka odzyskały sens.

Może i teraz tak się zdarzy. Opowiadam tę historię po to, żeby upadli artyści, wyrzuceni dyrektorzy, przebrzmiali rewolucjoniści nigdy nie tracili nadziei.

Pusto, nudno i nijako byłoby w polskim teatrze bez Grzegorza Jarzyny. Choć zapewne TR bez Jarzyny jest nadzieją wielu.

29-06-2022

Komentarze w tym artykule są wyłączone