Kołonotatnik 59: Ciąg zgubnych skojarzeń
1.
Jak się dowiadujemy, Narodowy Stary Teatr planuje tak zwany Ubu Tour, czyli objazd małopolsko-podkarpackiej prowincji ze spektaklem Król Ubu w reżyserii Jana Klaty. Przedstawienie będzie grane w namiocie cyrkowym i dla wielu widzów może być w ogóle pierwszym kontaktem z nowymi trendami współczesnego polskiego teatru. Jak pamiętamy, przerysowana zgraja ubuaktorów wygłupia się na scenie w różowo-niebieskich trykotach przepasanych szarfami „Teatr Fajnajsów”, co nieprzygotowany odbiorca może uznać za podpowiedź, że to w ogóle jest fajny teatr. Cieszę się z inicjatywy Starego, ale mam niejakie wątpliwości, czy małopolsko-podkarpacka publiczność w ogóle dostrzeże wysublimowaną ironię oraz przewrotny autotematyzm tego przedstawienia. Jak pamiętamy, Klata zrobił je na otwarcie swojego drugiego sezonu i niejako w odpowiedzi na prawicową awanturę po Do Damaszku: „Hańba! Globisz – wstyd! Byłaś naszą Faustyną!”. Klata sprawę przemyślał i odpowiedział po swojemu: „To co, takiego głupiego teatru chcecie? To was bawi? Mam tak z wami rozmawiać?” – drwił z krakowskich gustów i myślenia o roli teatru. I tak wyreżyserował sztukę programowo głupią, o nowych głupich ludziach w zawsze głupiej Polsce. Nie wiem, czy obywatele widzowie z tej Polski, która gremialnie głosuje w każdych wyborach na partie prawicowe i kandydatów bożoopatrznościowych, właściwie zrozumieją żarty z Orła Białego robiącego kupę na scenie, upozowanie na Matkę Boską wulgarnej Ubicy i tak dalej, i tak dalej… Klata chce najprawdopodobniej tę konserwatywną publiczność absurdalnie ewangelizować albo bardzo zdenerwować. Zemsta za ostatnie wybory też wchodzi w grę. Myślę, że jeśli Klacie chodzi jednak o swoistą patriotyczno-teatralną ewangelizację, to bardziej do tego celu nadawałaby się Trylogia, no ale jak ją grać bez Kmicica-Globisza? Jedzie więc Ubu, a ja mam nadzieję, że namiot nie spłonie, podkarpackie i podhalańskie gazety Klaty nie zjedzą, a biskupi nie wyklną i że Pan Prezydent Elekt nie wyda żadnego stosownego oświadczenia w sprawie pohańbienia wartości narodowo-religijnych.
2.
Scena z polskim Jamesem Bondem ratującym fruwającą Hostię jest niezamierzenie najśmieszniejszą sceną z udziałem polityka, jaką widziałem w telewizji od czasu próby rozmowy marszałek Kopacz z prezydentem Hollande’em „po francusku” i całowania ziemi sieradzkiej przez wysiadającego z helikoptera ministra Siwca. Gdybyśmy nie przypuszczali, że to było niestety na serio, docenilibyśmy komediowe przerysowanie skoku Pana Prezydenta na dywan, uczynienie z dwóch złożonych dłoni przenośnego tabernakulum i to znaczące, typowe dla doświadczonych agentów ochrony otaksowanie tłumu w celu zidentyfikowania dalszego potencjalnego zagrożenia dla zabezpieczonej czasowo Hostii. Nie wiem, czy Rowan Atkinson jako Johny English zagrałby to lepiej albo Cezary Pazura w szczytowej formie z okresu 13. Posterunku. Z Francuzów tylko Pierre Richard by podołał. Po bohaterskim czynie Andrzeja Dudy tabloidy zwariowały, internet zagotował się od memów. Może to w końcu być zdarzenie o ukrytej symbolice. Uratował Hostię, zbawi Polskę! Cieszę się. Zawsze byłem za Zabawnym Zbawieniem. Albo Zbawczym Zabawieniem.
3.
Zawsze mam szczęście pojawić się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Hamleta André Hübnera-Ochodly oglądałem o poranku w Częstochowie akurat w dniu, w którym gruchnęła plotka, że Piotr Machalica starał się o Toruń. Spektakl przebiegał bez zakłóceń, młodzież siedziała w ciszy i skupieniu, pan dyrektor grał Poloniusza z godnością: ot, taki dojrzały mężczyzna z problemami z dorastającymi dziećmi i z tragiczną nutą bohatera, który nie wie wszystkiego. Kiedy Poloniusza-Machalicę zabili za kurtynką i wnieśli ciało, by je pokazać Gertrudzie, odetchnąłem z ulgą, bo już wiedziałem, że żadnego transferu nie będzie. Kto by rezygnował z takiego fajnego strzelania na scenie pod Jasną Górą i zamieniał je na Krzyżaków pod Rozgłośnią? No kto?
A teraz poważnie.
Częstochowski spektakl ma kilka atutów i dwa jasne punkty. Najważniejszym pomysłem jest zamiana monologów Hamleta w songi. Książę duński, czyli Maciej Półtorak, ma charyzmę, jakiej dawno nie widziałem u młodych aktorów. Jest silny, masywny, energetyczny, dopowiedziany modną fryzurą. W jego muzycznej interpretacji monologi nie są wahaniem, nie są spowiedzią bohatera. Hamlet wychodzi na pomost na proscenium i śpiewa, drze się do mikrofonu. I jest wtedy rockmanem i bardem naraz, wokalistą, co sam sobie pisze teksty i teraz, śpiewając, relacjonuje fanom stan swego ducha z pewnego „kiedyś”. To zapośredniczenie, opóźnienie teraźniejszości rozważań buduje rolę. Daje Półtorakowi czas na zdystansowanie się do myśli, czynów i dzieł swego bohatera. „Aha, tak to wtedy rozumiałem, posłuchajcie, co ze mną się działo, co zrozumiałem z poprzedniej sytuacji”. Półtorak klarownie oddaje emocje Hamleta, idzie za słowami, ściga grę znaczeń. Każda piosenka ma dać widowni energetycznego kopa. I jeszcze jedno – śpiewający aktor bardziej skupia na sobie uwagę niż aktor monologujący. Muzyka pomaga w rozumieniu intencji Hamleta. Oczywiście spektakl nie zmienia się zaraz w koncert rockowy ani recital piosenki aktorskiej. Songi-monologi są raczej przylepione do scenicznych obrazów jak podpisy pod zdjęciem, autokomentarze pod edytowanym tekstem. Bohater Półtoraka nosi się po wojskowemu, jest przebrany w jakiś futurystyczny uniform władzy i służby, ale to akurat nie przeszkadza, nawet w spektaklu, który kwestie polityczne i wojenne, napięcie Dania–Norwegia, zupełnie pomija. Bo jest tak, że osobowość Półtoraka zwyczajnie z każdego kostiumu wyrasta, dokłada reżyserskiej wizji nowy temat, nowy konkret. Hamlet idol, Hamlet marzący o panowaniu nad tłumem akceptujących go słuchaczy, a nie nad biernymi poddanymi. Gdyby, powtarzam, gdyby Maciej Englert miał takiego Półtoraka z jego głosem, sylwetką, męską postawą w swoim Hamlecie zamiast Borysa Szyca, w warszawskim Współczesnym powstałby kultowy spektakl. I, jak mawia Herbert, doczekalibyśmy się narodzin nowej gwiazdy. Mam nadzieję, że ktoś z tak zwanych wiodących reżyserów Półtoraka w tej lub innej roli zobaczy.
Drugim obok Półtoraka jasnym punktem przedstawienia jest Martyna Kowalik, czyli Ofelia. Role zagrane u Opryńskiego, Kostrzewskiego, nawet u Figury pokazały, że młoda aktorka świetnie czuje pewien typ postaci. Dziewczyn, w których tajemnica spotyka się z zaskakującym ciepłem, a dostrzegalna neuroza z realizmem życiowym. Bohaterki Kowalik próbują ze wszystkich sił zrozumieć świat, nazwać go, przefiltrować przez siebie. Ofelia też – tylko że ona przegrała, może najbardziej. Pomyłka rozumu i pomyłka wrażliwości. Źle oceniła najbliższych ludzi, nie wytrzymała samotności, zgubiła się w labiryncie rozpoznań. Kowalik ma w tej roli na twarzy taki dziwny grymas, skrzywienie ust, rodzaj lini falistej, jaką tworzą jej wargi. Jak znak „w przybliżeniu”. W przybliżeniu cię kocham, w przybliżeniu cię słucham, w przybliżeniu rozumiem świat. Pamiętam z tego jakby osobnego spektaklu częstochowskiej Ofelii jej letnią, prześwietloną sukienkę, kaskadę jasnych włosów, smutne, duże, skrzywdzone oczy i ten grymas, który mówił: „w przybliżeniu” jestem lub mnie nie ma.
4.
Wszyscy w Polsce analizują zaskakujący wynik Pawła Kukiza w wyborach prezydenckich, badają skład jego elektoratu. Kukiz. Rockman – premierem. Europejski Chávez. Narodowiec-zdroworozsądkowiec. Populista-zamordysta. Nowa nadzieja polskiej polityki. Kanalizator społecznego wkurwu. A gdyby tak to nie on wszedł w politykę, a dajmy na to Kazik Staszewski? Gdyby tylko mu się chciało, gdyby też tylko jego wkurw nie zostawał po piosenkach, tylko kumulował się i pewnego dnia wybuchnął? Ile głosów młodzieży i ile głosów w skali kraju dostałby Kazik w pierwszej turze, biorąc pod uwagę większą popularność Kultu i jego solowych projektów? 40 procent? Co mówiono by o antyklerykalizmie Kazika, połączonym z jednak prawicowym światopoglądem? Jaka to dopiero byłaby polityczna mieszanka wybuchowa! Przyznaję, że na Kazika obrazoburcę, kontestatora, szydercę i patriotę to bym głosował. Jak tu nie głosować na Kazika, skoro słucham go od trzydziestu lat, mam każdą płytę i singiel, pewnie z dwanaście koncertów zaliczyłem? Jeśli by wiece wyborcze trwały tyle, co jego koncerty, chodziłbym na każdy. Program? Mieszkam w Polsce, Łysy jedzie do Moskwy, Pan Pancerny, Mars napada. Już. Tam jest wszystko. Przy Kaziku muzycznie i tekstowo Kukiz to absolutnie popelina (broni się jedynie Aya RL, bo chyba nie nie kawałki z Piersiami, Borysewiczem i Emigrantami). A może Grabaż ze Strachów na Lachy też ruszy w szranki i konkury? Choćby tylko lokalnie, po linii wielkopolskiej… Muniek? Czy wziąłby w ciemno „zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz”? Gdyby tak się stało, chcący pójść w ich ślady młodzi muzycy też pierwszy kapitał polityczny zbijaliby na Juwenaliach. I być może to jest największa wyborcza tajemnica III RP. Juwenalia: fenomen społeczny i genialny PR.
5.
Śledziłem z zainteresowaniem publicystykę Dariusza Jezierskiego na temat obsady dyrekcji w Teatrze Muzycznym w Gliwicach. Walka z pomysłem, by następczynią Pawła Gabary miała zostać dyrektorka szkoły, jakiegoś gliwickiego liceum humanistycznego, była walką piękną i rozsądną. Podobała mi się bezkompromisowość publicysty. Odkrywanie motywacji władz i dla równowagi postponowanie całej kilkunastoletniej kadencji Gabary. Nie, nie czułem w tych tekstach żadnych prywatnych urazów i ukrytych podtekstów personalnych. Że niby publicysta walczy o konkretną kandydaturę, tak jak swego czasu w województwie dolnośląskim Krzysztof Kucharski kibicował wyborowi dyrektora Bogdana Kocy na stanowisko szefa sceny w Jeleniej Górze. Skądże! Nie w tym przypadku. Wszystko było fajnie, teksty pisane z temperamentem, demaskatorskie, ile trzeba i żarliwe, na ile miejsce na żarliwość pozwala. A potem zapadła decyzja o tym, że nowym p.o. dyrektorem zostaje dyrektor miejscowego muzeum. Obejmie Teatr Muzyczny, nie rezygnując z dotychczasowej posady. Łączenie muzeów z teatrami to pomysł przedni i warto go z grzybkami podać. Cóż, to trochę tak, jakby w Krakowie szefem Teatru Słowackiego został dyrektor Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, bo Słowacki to przecież budynek zabytkowy. Nic to, że dyrektor Muzeum już kiedyś w Muzycznym na pośledniejszym stanowisku pracował. Z zawodu jestem przecież dyrektorem. Z ponadlokalnego punktu widzenia decyzja nieco chora, bo to bardziej tymczasowy klajster personalny, a nie rozwiązanie do przodu i na lata. Tak samo myśli chyba o tym nominat p.o., bo Muzeum zostawia sobie w odwodzie. Posłuchajcie, Panie i Panowie bardzo mili! Zamiast dyrektorki liceum dyrektorem lokalnego teatru zostanie dyrektor lokalnego Muzeum. Będzie dyrektorował równocześnie. Słyszycie, jak to brzmi? Brzmi – nie bardzo. Tymczasem pan Dariusz Jezierski zamiast wykpić tę nominację – Żądamy artysty! Menedżera o krajowym uznaniu i rozpoznawalnośći! – i oburzyć się rytualnie, ku mojemu zaskoczeniu zwariował ze szczęścia. Ach, jaka ulga, co za mądra decyzja, jaki wybór, jaka godna osoba! Że też o niej nie pomyślałem! Nie, to nieprawda, że chcę tu teraz reżyserować, obiecuję, że nie będę reżyserować w Muzycznym. Ale mam taki projekt i zaraz go publicznie ogłoszę… Może kochane władze i p.o pan dyrektor będą nim zainteresowane… Otóż to. Pan Dariusz przeciera nowy szlak polskiej publicystyce. Tak się władzom kłaniajmy. I tak im dziękujmy.
6.
Weronika D. wymyśliła początek pewnej historii, w której to ja jestem tym jedynym i prawdziwym bohaterskim bohaterem.
Przygody Łukasza Banana
„Żył sobie Łukasz Banan. I cały czas był głodny. Jadł nawet prąd i lizał znaki drogowe. Jak się zmęczył, to spał w łożku albo obok. Czasem przychodziły do niego koleżanki ze szkoły. Nic im się nie chciało robić, więc spali razem. Kiedy już się obudzili, a nie chciało się im wstać, to jedli prześcieradło”.
Ma z tego niezadługo powstać powieść. Zapowiada się naprawdę pasjonująco. Niech się schowa Kowboj Parówka zdecydowanie przereklamowanych braci Pakułów. Ile przygód! A głębia psychologiczna? I to wyczucie realizmu… Drugi odcinek nosi tytuł Tata Zupa. I chyba też jest o mnie.
7.
Na Z oprócz zupy jest także zazdrość. Zazdrość to brzydkie uczucie. Dlatego postanawiam, że biorę się za siebie. Po wakacjach będę wyglądał jak młody krytyk Mateusz Węgrzyn. A nawet myślał tak jak on. W ramach pracy nad nowym wizerunkiem zaplanowałem na wrzesień lightową trasę rowerową Győr-Budapeszt-Mohacz-Balaton-Szombathely-Sopron oraz nauczyłem się na pamięć wszystkich pytań, jakie pan Mateusz zadaje swoim rozmówcom w ramach Projektu Backstage: Zawód inspicjent. Mogą się przydać za granicą. W trudnej sztuce wywiadu małą rewolucję rewolucję formalną stanowią zwłaszcza pytania bez pytajnika na końcu. Po co cisnąć, skoro wszystko jasne? Dla rowerzysty ta konstatacja ma znaczenie niebagatelne.
8.
Schyliłem się, żeby zawiązać sznurówkę, i straciłem przytomność. Ocknąłem się godzinę później na chodniku obok. Komórka na szczęście ocalała. Zadzwoniłem do Macieja Nowaka z pytaniem, co robić w takich sytuacjach. Odpowiedział, że jak się już leży na ziemi, to można jeść mrówki. Tajemnica kulinarnych eksperymentów z TopChef wreszcie została rozwiązana!
9.
Zjadłem wegetariańskie śniadanie. Z boczkiem.
10.
Dział cynicznego kontaktu z Czytelnikami
Szanowny panie Łukaszu! Proszę o radę. Pilne! (To znaczy nie to Pilne! co zwykle, tylko inne „pilne”, moje, prywatne, bo mi się spieszy, decyzja czeka, a wam się, cholera, już wszystko z tym fenomenalnym wallem kojarzy!). Otóż jestem ważnym krytykiem młodego pokolenia, odnoszę sukcesy, czymś tam kieruję, piszę głębokie analityczne teksty, zaczynam nawet tu i ówdzie jurorować. Tak, lubię jurorować, jurorowanie jest takie fajne! Przechodząc do meritum. Jestem prywatnie związany z pewnym początkującym artystą, akurat on pokazuje swój spektakl w konkursie, w którym ja jestem w jury. Czy mogę dać mu nagrodę, niekoniecznie główną, ale taką jakąś tam, no, żeby w ogóle była?
Bardzo serdeczna odpowiedź redakcji
Ależ oczywiście, może Pan. W czym problem? Niech się chłopak ucieszy!
10-06-2015