AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 79: Kac. Gorycz. Inne strachy

3xTak Rudnicki, monodram Wojciecha Kowalskiego  

1.
Na festiwalu Bamberka w Gorzowie Wielkopolskim świeży spektakl Wojtka Kowalskiego, weterana offu, członka częstochowsko-katowickiego Teatru From Poland. Kowalski od lat jest jedną z najbarwniejszych postaci ruchu, potężny, jowialny, autoironiczny. Kiedy występuje na własny rachunek, zwykle zaprasza widzów na spowiedź jakiegoś nieudacznika, smutno gorzkie rozliczenie z nieudanym życiem, demonstrację ciała, które zdradziło, sztuki, która okazała się rozczarowaniem. 3xTak Rudnicki zaczyna się od kaca. Wielki Kowalski siedzi na brzeżku łóżka, przyssany do poręczy, obejmuje potężną łapą rozpadającą się banię głowy. I zaczyna się monstrualna antypolska filipika, formułowana przez Polaka-imigranta w Reichu, rozliczenie z inteligentami i robolami, z tym co krajowe i europejskie. Bohater Rudnickiego i Kowalskiego – dostaje część myśli autora i część doświadczeń aktora, jest bardziej radykalny od Adasia Miauczyńskiego z serii Marka Koterskiego i bardziej bezwzględny. Zna Gombrowicza i Dygata. Psioczy na Niemców, wkurzają go cwaniaczki z Polski. Ma historyczne wizje narodu ciągnącego pod Grunwald i frustruje się w ulicznym korku. Ogląda niemiecką telewizję i rzyga na komunistyczne i dewocyjne pamiątki z Polski, sprzedawane przez obrotnych rodaków na berlińskich ulicach. Do kraju wraca ze śmierdzącym stosem rupieci wysypanych na tylne siedzenie samochodu. I cały czas jest w rozkroku, ani Europejczyk, ani patriota. W ostatnich wyborach głosowałby na Kukiza. Spektakl Kowalskiego jest studium spotworniałego Polaka, który nigdzie, nawet w Niemczech, nie może uciec od polactwa. Bo to polactwo w nim siedzi, zjada go od środka. Jest jak nigdy nieprzetrawiony alkohol, płynie w żyłach, rozlewa się pod skórą. Kowalski obniża nieco ton prozy Rudnickiego, wykorzystuje własną powierzchowność, z inteligenta robi robola o aspiracjach do inteligenckości. Który tej wyższości próbował się nauczyć, ale poległ w pół drogi i teraz objawia się ona tylko jako bluzg na podobnych sobie. Z dołu i z góry. A może to jednak jest polski inteligent w kamuflażu, akceptujący niemieckie stereotypy na temat polskości i polskie stereotypy takoż, bo tylko w nich jest bezpiecznie, tylko w nich jest kimś. Kowalski poza łóżkiem, które staje się trybuną, i samochodem nie potrzebuje wielu rekwizytów. Do mikrofonu śpiewa i melorecytuje co bardziej smaczne monologi bohatera. Kończy spektakl wyprawą poszukiwawczą. Skacowany po raz kolejny bohater chce ugasić Saharę w gębie. Ale jak tu odkręcić butelkę wody mineralnej? Tego skacowany, doprowadzony do ostateczności Polak nie umie. Kłuje więc nożem. Śrubokrętem. Na oślep, w plastik. A potem pije z gazowanej fontanny. Znowu na skróty, znowu nie tak jak trzeba. Polak Rudnickiego? Odkrywca niepotrzebnych komplikacji. Narodowy maruder. Zawstydzona świnia i święty pijak. Tak! Tak! Tak!

Monodram z prozy Rudnickiego to najlepszy spektakl Kowalskiego od paru dobrych lat; kto wie, czy nie najciekawsza propozycja przygaszonego od paru lat offu. No i bezwzględna diagnoza polactwa. Akurat na czasie.

2.
Mamy jeszcze trzy lata. Bo tyle zostało do wyborów samorządowych. Teatr polski en masse zależy jednak od układów lokalnych, rozłożenie sił w sejmikach i radach miejskich na razie pozostanie bez zmian, więc jeśli PiS zacznie robić w kulturze i teatrze swoje konserwatywno- narodowe porządki, musi jeszcze trochę poczekać, przegrupować się, zdobyć władzę w samorządach. Oczywiście przepływ działaczy do lokalnych struktur zwycięskiej partii będzie się odbywał i być może jakieś zmiany zostaną dokonane przed kolejnym rozdaniem, ale chyba przez te trzy lata dotychczasowi dyrektorzy i profile najbardziej progresywnych teatrów są bezpieczne. Zwłaszcza że lokalne władze PO i lewicy muszą szukać jakichś sojuszników przed wyborami. Nie będą zadzierać ze środowiskiem. Akcja marszałka Całbeckiego w Toruniu się nie powtórzy. Chyba że PO pociągnie na prawo i nie będzie chciało dać PiS pretekstu do wojny światopoglądowej w kulturze.

Czy ludzie teatru mają się czego bać w związku ze zmianą władzy? To zależy kto. Podejrzewam, że PiS będzie chciało wykonać na początek w pierwszym roku jakieś spektakularne gesty kulturowe dla żelaznego elektoratu. Co można wykonać dość szybko na odcinku teatr, co zostałoby dostrzeżone i docenione przez elektorat? Jak dać „naszym” pieniądze, stanowiska, nagrodzić i uchwycić przyczółek. Wiele zależy od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jarosław Sellin może co najwyżej negatywnie opiniować wyniki konkursów dyrektorskich, ale nie może ich kwestionować. Realny wpływ ma na obsadę dwóch narodowych scen. Jan Klata podpadł środowiskom prawicowym w Krakowie, wydaje mi się, że jest na celowniku nowej władzy. Przywracamy normalność w teatrze. Koniec z obrazoburstwem, rują, porubstwem i antypolskim repertuarem. Boję się, że porządki w Starym to już jest priorytet Sellina – a jeśli nie, krakowscy niepokorni i oburzeni mu o tym przypomną. Może pozwolą dyrektorowi dokończyć kadencje, może zwolnią go pod byle pretekstem do czerwca 2016. Scenariusz może być podobny jak dwa lata temu. Zacznie się od protestów na widowni i pod teatrem. Pretekst właściwie nie gra roli, skoro wtedy wystarczyło grzeczne Do Damaszku. Można oskarżyć Klatę o kalanie klasyki, o nienarodową i eksperymentalną linię. Zamiast niego przyjdzie ktoś, kto gwarantuje spokój, albo kandydat po linii ideologicznej. W teatrze PiS ma wprawdzie krótką ławkę rezerwowych, chyba że nastąpią widowiskowe konwersje. Kto to może być – Jerzy Zelnik? Adam Sroka? Przemysław Tejkowski chyba jednak szykowany jest na telewizję. Może Redbad Klynstra? Krzysztof Zanussi, który nieoczekiwanie znalazł się w obozie prześladowanych przez elity i salony? Jacek Zembrzuski oczywiście nie dostanie nic.

Moim zdaniem Jan Englert jest bezpieczny. O ile zechce zostać dłużej w Teatrze Narodowym.

Wizytówką polityki kulturalnej będzie oczywiście Teatr Telewizji – co wcale nie musi być aż tak straszne. Może przywrócą poniedziałkowe pasmo, zamówią więcej widowisk historycznych, jak to już miało miejsce w latach 2005-2007. Będą pokazywać więcej spektakli archiwalnych z narodowym i romantycznym repertuarem. W nowym roku budżetowym zmieni się system grantów i finansowania projektów teatralnych. PiS z pewnością zrealizuje ten podział na sztukę wspólnoty i sztukę destrukcyjną. Ta druga będzie pozbawiona dofinansowania z publicznych pieniędzy. Sztuka destrukcyjna, zdegenerowana – co za pojemne pojęcia. W ministerialnych komisjach artystycznych decydujących o podziale pieniędzy na poszczególne wnioski pojawią się eksperci kojarzeni z prawą stroną. Wzrośnie znaczenie krytyków teatralnych z pism prawicowych lub deklarujących taki światopogląd. Oni zaczną jurorować w ministerialnych konkursach, oni będą reprezentować ministerstwo w konkursach dyrektorskich. Prorokuję Andrzejowi Horubale świetlaną przyszłość. Ministerstwo da pewnie pieniądze na jakiś prawicowy magazyn teatralny. Telewizyjny lub drukowany.

Bardzo uważnie będą czytane recenzje w prasie lokalnej. Czujność obywatelska i parafialna na wszelkie przekroczenia obyczajowe i świętokradztwa będzie w cenie. Zmienią się dotacje dla najważniejszych festiwali, pojawią się fundusze na rozmaite projekty grup rekonstrukcji historycznej. Kto wie czy nie zrekonstruują katastrofy smoleńskiej pod Mławą.

Na razie tyle. Za trzy lata może być gorzej.

3.
A wiecie, że Strzępka i Demirski robią serial dla telewizyjnej Dwójki? Do końca roku mają ukończyć zdjęcia, na wiosnę emisja. Zrezygnowali z planowanej od dawna jesiennej premiery we wrocławskim Teatrze Polskim, na razie nie wejdą również do Teatru Żydowskiego, żeby robić spektakl o marcu 1968 roku. Póki co potwierdzona jest tylko ich wersja Triumfu woli w Narodowym Starym Teatrze, o ile do tego czasu nie zmieni się dyrekcja. Podobno serial Strzępki i Demirskiego ma nawiązywać w swojej formule do Kabareciku Olgi Lipińskiej (Strzępka nie raz i nie dwa podkreślała swego czasu w wywiadach swoją fascynację tym programem). Pamiętacie, jak u Lipińskiej pojawiali się bohaterowie na skecz, monolog i piosenkę? Rumor za sceną i do przodu, do kamery, biegnie, roztrącając aktorów, potykając się, jakaś postać. Tak bardzo chce wystąpić, tak mocno wypełnia ją potrzeba gadania, wygłupu, zaistnienia, zaśpiewania! Strzępka lubiła aranżować w swoim teatrze podobne wejścia. Robiła na scenie galimatias, rozpirzała porządek, kusił ją bałagan aktorsko-scenograficzny. Jak się dowiadujemy, akcja serialu będzie się działa nie w podrzędnej kabaretowo-rewiowej tancbudzie, jak u Lipińskiej, ale w prowincjonalno-stołecznym teatrze. Pewnie tak jak kabarecik Lipińskiej był Polską, tak i teatr Demirskiego też będzie Polską. A na pewno środowiskowym gettem. Ileż barwnych postaci z celebrycko-artystowskiego światka jest do sportretowania i sparodiowania! Serialowy teatr musi mieć swego dyrektora. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, kto jest pierwowzorem tej postaci u Demirskiego. Też zgadliście – Tadeusz Słobodzianek. Niedawne hasło duetu: „Słobodzianek, idziemy po Ciebie” zyska oto frapującą puentę: „…żeby cię wziąć do serialu”! Czy w opowieści o Polsce czyli teatrze znajdzie się miejsce na portrety paru wciąż działających krytyków? Czy przyjaciel rodziny Maciej Nowak zagra samego siebie? Na pewno formuła odcinkowa jest wyzwaniem formalnym dla Demirskiego – zmieścić się ze wszystkim w 30, 45, 60 minutach. W końcu trzy odcinki Klątwy z Łaźni i IMKI były jednak porażką myślenia serialowego, sypała się konstrukcja całości, środkowy odcinek był zwyczajnie słaby a ostatni – urwany, choć tematy i bohaterów Demirski nakreślił z rozmachem i błyskotliwie. Dramatopisarz deklarował od jakiegoś czasu chęć zmiany formuły swojego teatru: złożył w TR swoją nową sztukę o miłości. Ciekaw jestem, jak przełożą się na telewizyjną konwencję te jego monstrualne monologi, bo z nich chyba zrezygnować nie sposób. Strzępka na pewno zmontuje to z biglem, rozpędzi aktorską machinę, aż będzie się obijać o ekran telewizora od tamtej strony. Chyba jak w ich teatrze będą piosenki, wystąpią ich ulubieni aktorzy z Wrocławia i Krakowa. Problemem będzie aktualność. Bo jeśli to jest kręcone teraz, to na wiosnę może kompletnie rozmijać się z nastrojami społecznymi i opisywać teatr i rzeczywistość, której już powoli nie ma. Lipińska najlepsze odcinki Kabareciku robiła za późnego Gierka, czas od Radomia aż do Sierpnia stał w miejscu, nawet spóźnione aluzje ciągle były aktualne, telewidzowie pękali ze śmiechu, bo mechanizm absurdu ciągle był ten sam. Sukces telewizyjnego serialu Strzępki i Demirskiego zależy więc od tego, czy przewidzą lub dościgną absurd, w jaki będziemy grać już niedługo.

4.
Z rudych zawsze najbardziej lubiłem Pippi. Ania Shirley i Ginny z Harry’ego Pottera to niestety druga liga dziewczyńskich bohaterek. Dlatego jakoś bez entuzjazmu szedłem na nową premierę do Groteski. Anię z Zielonego Wzgórza naprawdę trudno ścierpieć, jak się ją czyta pacholęciem płci męskiej będąc, a co dopiero w fazie starego dziada. Tymczasem spektakl Adolfa Weltschka sprawił mi pewna niespodziankę. Nie będę go ani recenzował, ani opisywał, bo zrobiła to świetnie na teatralnym.pl Olga Katafiasz; chcę powiedzieć tylko o jednej sprawie. Jakoś tak wyszło, że Ania nie jest w nim wcale ani najważniejsza, ani najciekawsza. Choć pewnie dziesięcioletnie pannice na widowni będą twierdzić inaczej. W krakowskiej wersji w centrum uwagi adaptatorki i reżysera są Mateusz i Maryla – sześćdziesięcioletnie rodzeństwo z angielskiej prowincji. Mieszkają razem. Żadne nie było nigdy w związku, nie mają własnych dzieci. I teraz na starość postanawiają kupić sobie niewolnika. Przepraszam – wziąć do adopcji chłopaka z sierocińca, żeby pomagał w gospodarstwie. Traf chce, że na skutek pomyłki przyjeżdża niesforna, ruda, pyskata Ania. Stary, spowolniony w reakcjach brat i stara, surowa siostra (Włodzimierz Jasiński i Anna Sokołowska) tworzą niestandardową sztuczną rodzinę. Nie ma między nimi miłości, jest wiktoriański konwenans i przyzwyczajenie. Całe życie samotni, dopiero nauczyli się być ze sobą, a tu taki kłopot – mała dziewczynka. Nic o dzieciach nie wiedzą, pamiętają co najwyżej siebie z dzieciństwa, a jest to pamięć ocenzurowana. Są starzy, a więc zdziwaczali, poddani pod osąd sąsiadów. Przez pół spektaklu śledzimy ich dylematy, czy zatrzymać Anię w domu. Sąsiadka Małgorzata (Olga Przeklasa) straszy ich, że adoptowane dzieci kradną, podpalają, mordują, zarażają chorobami. Najstraszniejsze jest to, że Mateusz i Maryla w to wierzą. A jednak dziecko-żywe srebro ich zdobywa. Odnajdują w sobie najpierw tolerancję, potem przywiązanie, na koniec miłość. Decyzja reżyserską ich dom na Wzgórzu to tylko parę krzeseł i stolik oraz wielkie, symboliczne, zawadzające aktorom drzewo. Dobrze ten układ oddaje ich wewnętrzny świat. Jak tu pusto – trzebaż było dopiero Ani, by go wypełnić. Ten wątek – rodziców z odzysku, rodziców przyszywanych, bohaterów dorastających do symbolicznego rodzicielstwa na starości – jest główny w spektaklu. Nasyca go melancholią, a nie wirem przygód Ani. Na końcu – przynajmniej dla mnie – jest smutno i gorzko. Bo kiedy Maryla i Mateusz dorośli do bycia prawdziwymi rodzicami Ani, Ania zdaje egzaminy, staje się dorosła i wyjeżdża z domu. Brat i siostra, przyszywana mama i tata, znów zostaną sami. Owszem, będą mieć wspomnienia i miłość do Ani, jaka się w nich urodziła, ale dom na Wzgórzu będzie znowu pusty. Powtarzam: nie lubię tej powieści, jednak przedstawienie Weltschka dotknęło paru bolesnych miejsc, których przy dawnej i teraźniejszej lekturze jakoś nie dostrzegłem. Jasiński i Sokołowska – wielcy wygrani krakowskiej Ani. Proponuję zmianę tytułu na: Zielone Wzgórze: W stronę Maryli. W stronę Mateusza.

5.
Najbardziej niedoceniony sceniczny obraz sezonu… Wiem, wiem, nie ma takiej rankingowej kategorii w żadnej ankiecie teatralnej świata. A szkoda, bo przecież co rusz zdarzają się spektakle bez dobrej prasy, przyczynkowe, wprawkowe, przegapione i niedocenione przez publiczność i krytykę. Za dziwne, by zostać na długo w repertuarze, za słabe na wybitność, ale za dobre na klęskę i w ogóle niepasujące do żadnych trendów. Zrobione przez artystów na dorobku, na których widok jeszcze nikt nie zaczął bić w dzwony. W lutym 2015 roku odbyła się krakowska premiera Karaoke Box Iwana Wyrypajewa w reżyserii Anety Groszyńskiej. Teatr Słowackiego był jakby zdziwiony tym, co wyszło, publiczność nie rozumiała, dlaczego to trwa tylko czterdzieści parę minut i mimo obiecującego tytułu zawiera same piosenki bez piosenek. Polecona przez Iwana młoda reżyserka Aneta Groszyńska, jego asystentka przy Iluzjach, zapragnęła teatru minimalnego. Tekst sztuki – no bo to karaoke! – był wyświetlany na ścianie za plecami. W intencji Wyrypajewa te sceniczne piosenki-niepiosenki, a właściwie medytacje o istnieniu i nieistnieniu, cierpieniu i nieskończoności, miała wygłaszać para androidów. Wyglądających jak ludzie, ale jednak nieludzkich. U Groszyńskiej widzów witali chłopięcy Michał Wanio i pensjonarska Agnieszka Judycka. On brodaty, kruchy, hipsterski, w szarej koszulce, ona w podkolanówkach, tenisówkach, krótkiej spódniczce. Judycka machała rozprostowaną nogą, kiedy wchodziliśmy do Sali Miniatury… Druga noga była podkurczona, aktorka siedziała na niej jak kura na grzędzie. Dziewczynka-robot i chłopak-maszyna nie mieli w sobie nic mechanicznego, samą młodość, życie, cielesność. Nawet gest przemiany w androida – czyli nałożenie na głowę kartonowego pudła i włączenie żarówki podświetlającej twarz z wnętrza tego hełmu – nie odbierało im człowieczeństwa. To była dziecięca zabawa w roboty. Próba zrozumienia, jak android rozumie człowieka. Co można odczuć grając, czytając, śpiewając tekst o myślach podmiotu lirycznego, który patrzy na dół, w ziemię, w której zniknęło ciało ukochanej. Jakie słowa wtedy przyjdą do głowy? Jak opisać ptaka? Smak miodu? Poetycki, biblijno-buddyjski tekst Wyrypajewa wywalczył sobie w tym spektaklu samodzielność. Czytamy go ze ściany, zanim jeszcze aktorzy go wypowiedzą. I ich „piosenki” są już tylko echem jakiegoś pierwotniejszego doznania, rozpaczy, bezradności. A może nawet afirmacji świata, którego nie rozumiemy. Spektakl stary, po co o tym pisać? Ano dlatego, że siedzi w pamięci, w ciele. Ciężko go opisać, pochwalić, no ale jest i nie chce ze mnie sobie wyjść. Androidy Groszyńskiej uruchamiane przez chińskiego didżeja za konsoletą – manifestacyjnie prywatnego, nieaktorskiego – poruszały się wewnątrz przeźroczystego, ale podświetlanego na krawędziach sześcianu. A nad nim wisiała słodka chmura, którą zrobił Paweł Cukier. Kłąb waty cukrowej, który uciekł z patyka i zawisł nad scenicznym światem. Coś w niej od czasu do czasu błyskało, biel zmieniała swoje odcienie, wyglądała, jakby chciała spaść na ziemię i przygnieść swoją lekkością aktorów. Nie spadła. Katarzyna Borkowska zrobiła kiedyś podobną do Wertera Michała Borczucha. I tamtą też chciałem zjeść.

6.
W ostatnich wyborach zagłosowałem jak ciul jeden na Zjednoczoną Lewicę. Owszem, mnie, podstarzały prekariat, kusiła od czasu słynnej „telewizyjnej debaty ośmiu” Partia Razem, te twarze młode i szczere, te hipoteki czyste. No ale bałem się zmarnowania głosu. Potem żałowałem, bo wyszło jak wyszło, a przecież oni po ogłoszeniu wyników tak dzielnie machali flagami, tak się cieszyli ze zwycięskiej porażki! Radość PiS-u była podszyta mściwością i triumfalizmem, a ta radość była radością przyszłości. Komentatorzy twierdzą, że tym wynikiem (3,6 procent głosujących) Razem wysłała do lamusa historii postkomunistów z Millerem i Czarzastym. Przypuszczam, że nie tylko im wybiła z głowy kandydowanie. W Krakowie postawiłem krzyżyk przy nazwisku Kazimiery Szczuki, słuchałem potem jej pretensji do Razem jako do psa ogrodnika, widziałem w TV smutną twarz Joanny Erbel, Krystiana Legierskiego. Może stało się i tak, że nieznani szerzej spontaniczni aktywiści z Razem unicestwili oprócz postkomuny także całą kanapową lewicę III RP. Uznali, że obciążeniem dla nich są nie tylko starzy towarzysze, ale i osoby brylujące w mediach, reprezentujące lewicowość uniwersytecką, kojarzące się nie tyle z radykalizmem obyczajowym i społecznym, co z intelektualną pychą, hermetycznym językiem, „dyskursami” i „narracjami”. Razem jest socjalne i roszczeniowe. I jakoś tak podejrzewam, że podstarzały postliberalny prekariat – jak ja – uwierzy im, że się nami zaopiekują na stare lata. Sorry, pani Kazimiero, sorry, pani Joanno, sorry, Krystian – wy do nich nie pasujecie.

Swoją drogą Krzysztof Mieszkowski wiedział, co robi, idąc do wyborów z Petru i Nowoczesną. Środowisko dziwiło się, czemu nie z lewicą, a z liberałami się prowadza. Dlatego. Zawsze podziwiałem intuicję Krzyśka, przepraszam, pana posła. Dotąd sprawdzała się w teatrze, teraz zadziałała też w polityce. Głos Krzysztofa Mieszkowskiego w sejmie będzie głosem polskiego teatru. To chyba nie najgorzej.

28-10-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-11-01   15:18:24
    Cytuj

    A wczoraj byłem nad Wisłą łowić ryby. Wędkę miałem oczywiście z żyłką, ale bez haczyka, bo nie chciałem skrzywdzić tych płoci i karasi pływających po naszym kraju od gór do morza. To moje łowienie było takie pro forma – abym się mógł cieszyć samotnością i spokojem. Nuciłem sobie piosenki, ale nie za głośno, by się nikomu nie naprzykrzać, a potem schrupałem bekonowe chipsy Lays i wypiłem wedlowską czekoladę ugotowaną na spirytusowej maszynce zostawionej w krzakach przez jakiegoś dobrego człowieka. To spojrzałem na wyremontowany most łazienkowski, to w stronę skarpy, to na Powiśle. Później pomachałem ludziom ze statku turystycznego leniwie sunącego po delikatnych falach mej ulubionych z rzek. Kocham życie!

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-10-31   09:51:37
    Cytuj

    to, że czytasz Łukaszu Ziemkiewicza, to lepiej w tym kontekście niż Rudnickiego. Lepiej późno niż wcale... Dalej kulą w płot: nie zostało (czasu samorządom). Założysz się? A wiesz dlaczego? Sięgnij do kodeksu karnego... P. 271 p 1: do pięciu lat bezwzględnej odsiadki. Kłamali, kłamią i NIE BĘDĄ KŁAMAĆ - se to newrati. A Klata niech się nie obawia, tylko niech wreszcie zrobi maturę, dla Razem wystarczy (grabienia nagrabionego). Gorzej będzie miał Gruby, bo wyrok WSA (wyrok Sądu Rejonowego to gift dla Jaskiewicza) puści go w skarpetkach... Czyli "akcje" się powtórzą: będzie prawo i sprawiedliwość. Kropka. Zembrzuski "nie dostanie", bo w odróżnieniu od Ciebie nigdy ręki nie wyciągał; jeśli jego "kodeks etyczny w postępowaniu konkursowym" będzie realizowany on będzie (co najmniej od dziesięciu lat, podobnie, jak o państwu Monice i Pawle "leci kabarecik" - cytat ze mnie a nie z Ciebie) usatysfakcjonowany, czego i Tobie życzę... Potem mi się męczyć oka na epistołę nie chciało, ale zobaczywszy Krzysia (a po rozmowie z nim w przededniu) stwierdzam w sprawie "głosu": to będzie raczej cienki pisk... Ale, być może zajmie się tym, co mu (w przededniu) radziłem, i co robi, poza polskim teatrem: autentyczną pomocą konkretnym osobom, by nie powiedzieć personom. Jakie to nienowoczesne.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-10-29   10:00:58
    Cytuj

    "Zagłosowałem na ZL, bo mieli więcej punktów w sondażach, ale teraz widzę, że bardziej się opłaca podlizywać mkomu innemu".