AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Kołonotatnik 80: Obyczajówka

Selfie z Dyrektorem, z Facebooka
Teatru Polskiego w Poznaniu  

1.
Jedzie sobie teatr na festiwal… A tam, jak wszystko dobrze pójdzie, nagrodę może dostać autor sztuki/scenariusza, grupa realizatorów, cały zespół aktorski, reżyser, aktor, aktorka, scenograf, kompozytor, reżyser świateł, choreograf, nawet dramaturg mógłby się załapać chyba na jakieś wyróżnienie. Czasem regulamin konkursu jest tak sformatowany, że wygrywa sam spektakl, a wtedy pieniądze trafiają do kasy teatru lub są dzielone po równo dla wszystkich realizatorów. Istnieje tylko jedna osoba zawsze i niesłusznie pomijana podczas festiwalowych fet. Nie ma w Polsce nagrody dla dyrektorów teatru. Choć przecież wyjazdowy sukces to w dużej mierze ich dzieło. Nie lubimy nagradzać dyrektorów. Owszem, minister, prezydent miasta lub marszałek da im medal lub premię za wysługę lat, za wierne stanie na straży zbilansowanego budżetu. Wykupi stronę w prasie lokalnej i pochwali się sukcesem swojego podwładnego, jak to swego czasu było z prezydentem Bydgoszczy szczycącym się Paszportem Polityki dla Pawła Łysaka. Ale festiwale role dyrektorów konsekwentnie umniejszają. Pomijają. A przecież ktoś tego utalentowanego reżysera do pracy zaprosił, nierzadko podpowiedział mu tekst, pilnował zespołu, żeby się nie buntował, kończył na pierwszej generalnej w pośpiechu niegotowy spektakl. A potem jeszcze czuwał nad wznowieniami, lobbował u dyrektorów festiwali, by wzięli do konkursu, zawiadamiał osobiście krytyków, że jest premiera, że nowy reżyser się objawił, że będzie świetnie, laurowo i jasno. Jestem zdecydowanie za ustanowieniem jakiejś prestiżowej nagrody dla dyrektora teatru na dużych festiwalach. Od Boskiej Komedii lub WST można by zacząć. Jury brałoby pod uwagę kondycję fizyczną i mentalną zespołu, dobór aktorskich osobowości w grupie, ambicje repertuarowe sceny, sprawność w festiwalowych negocjacjach o honoraria, organizację wyjazdu festiwalowego, realia ekonomiczno-polityczne, w jakich przyszło mu działać, i efekt eksportowy tych działań. Owszem, takie nagrody mogłaby dawać Unia Dyrektorów Teatrów Polskich, no ale co to za przyjemność dla dyrektorów dawać samym sobie nagrody? Jeśli nie festiwale, to która z naszych środowiskowych instytucji może wypełnić tę wstydliwą lukę? ZASP? Instytut Teatralny?

Drodzy Państwo, doceńmy wreszcie ludzi, którzy za marne pieniądze i wątpliwy splendor marnują sobie życie osobiste dla dobra i szczęśliwości polskich teatromanów. Niech mają festiwal, choć jeden, na którym ich modele zarządzania instytucją staną ze sobą w szranki. Bo na razie jedyną realną nagrodą dla dyrektora bywają słowa jego następcy. To znaczy były dyrektor czuje się nagrodzony, jeśli jego następca od razu nic złego o nim nie powie, nie wyleje kubła pomyj na program, stan finansów, frekwencję. Nie wspomni o klątwie wiszącej nad teatrem. A już takie oświadczenia, jak to Magdy Grudzińskiej, która obejmując dyrekcję w Kaliszu po dyrektorze Igorze Michalskim wyznała lokalnej prasie: „Nie mogę narzekać, teatr odziedziczyłam w świetnym stanie”, są tak rzadkie jak tatrzański yeti. Nagradzajmy dyrektorów, tak szybko odchodzą.

2.
Dział interwencje. Zadzwonił do mnie Jacek Poniedziałek. Nie, nie we śnie i znów nie w tej sprawie, co w trzecim odcinku Kołonotatnika, tylko z jak najbardziej realną prośbą o sprostowanie. Bo zaczepiają go na Facebooku przyjaciele i dziwią się, co on opowiada. Chodzi o pewien wywiad Jacka dla „NIE”, który można było znaleźć na e-teatrze. Zapoznałem się z nim dwa tygodnie temu i wykorzystałem w tekście o kulisach świadomości autobiograficznej artysty, fałszywej samolokalizacji w czasie, o frapujących wędrówkach wspomnień z jednego miejsca pamięci w drugie, zlepianiu się kilku zdarzeń w jedno. Poniedziałek twierdził bowiem brawurowo i zgoła niesłusznie, że „Oczyszczeni mieli swoją premierę w TR za rządów PiS-u”, a niezbyt lotny teatralnie dziennikarz, jak przypuszczałem, nie sprawdził, nie skorygował błędu, uwierzył aktorowi na słowo, bo przecież Poniedziałek grał w tym przedstawieniu całe lata, więc chyba najlepiej wie, kiedy nad nim pracowali. Tymczasem Jacek dysponuje autoryzacją owego wywiadu, w którym wszystko jest opowiedziane tak, jak zdarzyło się naprawdę, bez zastanawiających pamięciowych korekcji przeszłości. Owszem, Jacek czuje się doceniony jako przedmiot moich badań temporalnych, ale jednak sugerowałby, że wina leży po stronie redakcji. Przychylam się do tej opinii.

Ale swoją drogą szkoda, że Poniedziałek jednak dobrze pamięta. Gdyby było inaczej, może doczekałbym się kiedyś opowieści, w której Jacek twierdziłby, że zagrał Władzia w krakowskim Ślubie Jerzego Jarockiego. Ja błyskawicznie zanalizowałbym w Kołonotatniku tę fantomową rolę i w annałach polskiej teatrologii zaistniałaby ona na takich samych prawach, co rola Jacka w 622 upadkach Bunga Marka Fiedora, studenckim, niezależnym projekcie z początku lat dziewięćdziesiątych, zrealizowanym gdzieś na strychu na ulicy Warszawskiej w Krakowie, po którym nie zachowała się żadna recenzja, nawet nie figuruje dziś w żadnym spisie spektakli reżysera. Ja pamiętam tylko zdjęcie z „Gazety Wyborczej” z zapowiedzią zdarzenia, ale głowy nie dam sobie uciąć, czy była na nim scena z przedstawienia, czy fotka samej przestrzeni gry. Roli Poniedziałka też nigdzie nie ma opisanej. A przecież była.

Krytyka tak zwanej sztuki drugiej pamięci nie widzi różnicy między „nie ma, a była” i „nie była i jest”. Jak się domyślacie, otwiera to przed nami kolosalne możliwości.

3.
O śmiechu krytyków. Krytyk śmieje się na widowni zawsze tak, żeby to widzieli i słyszeli inni. Widzowie i artyści. Legendarny jest śmiech Rafała Węgrzyniaka, pełen epickiego rozmachu i histeryczny zarazem, jakby pruła się zasłona i sufit walił w tej samej chwili. Nie wiesz, czy to koń rży, czy człowiek umiera na sali. Nie przesadzam, śmiech pana Rafała może rozwalić spektakl, uprzykrzyć życie sąsiadom na widowni. Sam słyszałem, jak podczas Śmierci podatnika Strzępki i Demirskiego śmiejącego się Węgrzyniaka ofuknęły starsze panie: „Może przestać się pan wreszcie śmiać?”. „Dlaczego? – zareagował rozsądnie krytyk. – Przecież to komedia!”. Pikanterii tej scenie dodawał fakt, że spektakl był grany na Scenie Kameralnej, gdzie wrocławski Teatr Polski regularnie pokazywał ocalałe w repertuarze farsy. Projekt „wściekłego duetu” miał być też trochę prowokacją wobec tamtej komercyjnej widowni, pobiciem i zawojowaniem jej z pozoru oswojoną pseudofarsową bronią. No, ale tę strategię zrozumiał tamtego dnia na widowni tylko Węgrzyniak.

Bardzo pięknie śmiał się w teatrze doktor Józef Opalski – to było takie znaczące, sarkastyczne, pod wąsem: „Chi, chi, a nie mówiłem, cha, cha, obym się mylił!”. Bo krytyk śmieje się nie tylko w chwili komicznego triumfu aktora, ale także w scenie spektakularnej klęski warsztatowej reżysera. Krakowscy krytycy w erze Krystiana Lupy w Starym Teatrze lubili ścigać się z reżyserem na znaczące śmiechy i zanoszenia oddechowe. Śmiech Lupy znaczył, że coś idzie dobrze na scenie, był sygnałem dla aktorów, a śmiech krytyków był znakiem dla Krystiana, że nadążamy, wiemy o co chodzi, też widzimy, że fajnie grają. I takeśmy się z siebie i dla siebie śmiali.

Ze swoich przygód pamiętam pewną wizytę na porannym spektaklu w prowincjonalnym mieście, którego nazwa pozostanie moją tajemnicą. Traf chciał, że poprzedniego wieczoru wypaliłem to samo, co za młodu prezydent Clinton, i tak jak on chyba się nie zaciągałem. Niestety, używka zadziałała dzień później. Spektakl był rewelacyjny! Właściwie każda kwestia aktorów, każda sytuacja wywoływała mój szczery, radosny, zaraźliwy, afirmacyjny rechot. W krótkim czasie pociągnąłem za sobą całą młodą widownię. Jak myśmy się śmiali! Na całe szczęście to była komedia, w zamierzeniu – bardzo śmieszna. I to mnie uratowało. Artyści byli przeszczęśliwi: „Super nam się grało! Świetna widownia! Jaka energia! Widziałem i słyszałem, że panu się bardzo podobało!”. Do dziś cierpnie mi skóra na myśl o tym, co by było, gdybym tego ranka oglądał, dajmy na to, Antygonę.

W zeszłym tygodniu na festiwalu Nowego Teatru w Rzeszowie odkryłem, że do teatralnego kodeksu obyczajowego doszły dwa nowe rodzaje krytycznego śmiechu. Michał Centkowski zaznaczał śmiechem swoją jurorską obecność i oznajmiał aktorom: „Jestem na posterunku. To dobre. Nie wiem, jak inni, ale ja rozumiem. Nagroda będzie, drodzy przyjaciele!”. Akurat na tym przedstawieniu mnie jakoś nie było do śmiechu, stąd sygnalizację Centkowskiego zapamiętałem.

Młody, generalnie fajny i mądry (Jezu, chwalę jak Zembrzuski!) recenzent Stanisław Godlewski ma szansę wylansować zupełnie nowy styl chichotania krytycznego. Zauważyłem, że pan Godlewski nie unika teatralnego śmiechu, ale jakby się go nieco krępował. Jakby mu na niego nie pozwalało dobre poznańskie wychowania. Zasłania więc zawsze dłonią prawą połowę ust, jak aktor, który chciałby coś szepnąć na stronie. I nawet nie można powiedzieć, że chichot zastyga mu na wargach. Cichutki śmiech wydobywa z ust i zaraz do nich wraca. Trochę w tym salonowym śmieszku młody krytyk przypomina tego antycznego sługę, który nie mógł już wytrzymać z tajemnicą, więc wykopał sobie małą dziurkę w ziemi i krzyczał do niej: „Król Midas ma ośle uszy! Król Midas ma ośle uszy!”. Prorokuję, że taki „śmiech z dziurki do dziurki” będzie zdecydowanie najmodniejszy w tym sezonie. Przecież zaraz wróci teatr aluzji, prawda?

4.
Teatr i obyczaje, ciąg dalszy. Czekamy na pierwsze premiery duetu dyrektorskiego z Teatru Polskiego w Poznaniu. Nowak/Kowalski zapowiedzieli, że zaczną dopiero w grudniu od Krakowiaków i Górali Wojciecha Bogusławskiego w reżyserii Michała Kmiecika. Tymczasem pochwalę więc teatr za coś innego. Zaraz po zatwierdzeniu swojej nominacji Maciej Nowak otworzył na Facebooku cykl fotograficzny pod tytułem: Moi aktorzy. I pstryknął sobie sweetfocię z każdym aktorem z zespołu Polskiego po kolei. Jak przed dwudziestu pięciu laty Lech Wałęsa z kandydatami Komitetu Obywatelskiego, a teraz Kukiz i Petru ze swoimi kandydatami na posłów. Wtedy, za pierwszych, nie do końca wolnych wyborów, kto nie był na plakacie z Wałęsą, nie miał szans wejść do sejmu kontraktowego w ramach tej 35-procentowej kwoty obywatelskiej. Udało się jednemu senatorowi, bodaj w bliskiej Poznaniowi Pile. Idei Macieja Nowaka należy przyklasnąć. Nowakowi – który ma na koncie miliony lajków i kwadryliony znajomych – przyświecały dobre intencje: chciał wypromować fajny zespół w mediach społecznościowych. Pokazać fanom polskiej kuchni i wystawnego Nowakowego trybu życia twarze artystów, którzy nie szwendają się po serialach, tylko solidnie pracują w teatrze. Nie są może megarozpoznawalni, ale to się zmieni. Poczekajcie na pierwsze premiery. Stosując się do metafory kuchennej, to trochę tak, jakby klientom restauracji pokazać składniki, z których ugotuje się obiad. Sympatyczny, socjalistyczny gest: dyrektor bierze na siebie zobowiązanie opieki artystycznej nad każdym sfotografowanym artystą, bo skoro stoi obok, to jest osobą bliską. Albo przyszła dyrektorska pułapka w kategorii zarządzanie zasobami ludzkimi. No bo trochę trudno będzie potem pozbyć się szybko z zespołu człowieka, artysty, z którym się, że tak powiem, „bywało w internetach”, uśmiechało, rączką poklepywało, pozowało razem do zdjęcia. Ciekawe, czy prekursorska akcja Nowaka, który zawsze świetnie czuł nowe media, znajdzie swoich naśladowców. Tak sobie myślę, że po takiej sesji zdjęciowej kolejnym logicznym krokiem powinien być cykl: „Ja i moi ulubieni krytycy” albo „Piszą o nas!” i masz: zdjęcia dyrektora z popularnymi lub potrzebującymi promocji recenzentami. Który z dyrektorów by na to poszedł, by przebić Nowaka? Albo taki cykl: „Ja i moi przyjaciele z administracji państwowej”. Kto się odważy? Przecież to byłby odsłonowy przebój! Pawłowi Wodzińskiemu dyskretnie sugerujemy rozpoczęcie sesji: „Ja i moi bydgoscy widzowie”.

5.
Krytyk – nawet facecjonista – nie powinien gdybać. Gdybanie, jak wszystko, co kończy się na „anie”, zawiera element fundamentalnego ryzyka. Że się nie trafi. Albo „zagdybie” za daleko. Po co gdybać, jak można zapytać? Zadzwonić, sprawdzić u źródła? No można. Dziennikarz powinien. Ale gdybanie jest ciekawsze. Bo gdybanie stwarza coś, czego normalnie by nie było. Albo co dopiero będzie, tylko inne. Nie jest kłamstwem – jest możliwością. Projekcją i szansą. Bywa nawet, że spalonym zawczasu wariantem. Nie wiem, ale przypuszczam, próbuję trafić, szukam rozwiązania. „A ty, bracie, śpekuluj” – zachęcał wszystkich nie-górali ks. profesor Tischner. No to „śpekuluję”. Wolno się przecież tak bawić: bierze się jakiegoś uznanego twórcę i z pozoru niepasującą do niego formę, tekst, okoliczność i próbuje zgadnąć, jak wyglądałoby dzieło zrodzone z takiego spotkania. Wyobraźcie sobie: Krystian Lupa i Zemsta Aleksandra Fredry. Albo scenograf Łukasz Błażejewski i Biblia. Prawda, że takie fantomowe ciała spektaklowe mogą być czymś frapującym? Tak sobie też wyobrażałem w ostatnim odcinku telewizyjną przygodę „wściekłego duetu”. Przypuszczałem, że będzie śmiesznie i złośliwie, aktualnie i personalnie. Trochę jak w Andrzeju i Trybunie, gdzie przecież nie tak trudno było rozpoznać pierwowzory bohaterów. A nawet trzeba było to zrobić, by wszystko w spektaklu wybrzmiało jak należy.

Napisała jednak do mnie Monika Strzępka z miłym, acz gwałtownym dementi, że w ich strzępko-demirskim serialu o teatrze nie będzie żadnych drwin ze środowiska, że nie są małostkowi, że kiedy oni w ogóle kogoś zaczepiali i że tym razem chodzi im o coś innego, a z tym Słobodziankiem jako inspiracją postaci dyrektora „telewizyjnego” teatru to żebym się puknął w głowę albo rozpędził i walnął w jakieś metalowe drzwi. Jako że Monika proponowała mi już publicznie w przeszłości a) samospalenie dla dobra polskiej krytyki, b) zostanie nadwiślańskim Breivikiem, zreflektowałem się od razu, że tym razem trzeba posłuchać reżyserki. Że przyszły czasy, w których lepsza propozycja niż te metalowe drzwi – niestety nie padnie. Gdybanie może zaszkodzić artystom i projektowi, bo ktoś, kto zawczasu rozpozna się w niegotowym dziele, może to dzieło na przykład oprotestować, zatrzymać, utrącić. Gdybanie krytyka może również zostać uznane za przedwczesną recenzję: skoro jest recenzja, znaczy dzieło było, po co więc w ogóle doprowadzać je do końca?

To nie są dobre czasy na snucie swawolnych wariantów. A że tak się akurat złożyło, że mam w pobliżu pewne metalowe drzwi… Sorry, Polsko, sorry, Polsko, wybacz mi…

6.
Deklarowaliśmy na samym początku tej niecnej zabawy, że Kołonotatnik jest rozłożonym na wiele etapów teatralnym i środowiskowym samobójstwem. Prawie nam się to udało.

Prawie.

4-11-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (6)
  • Użytkownik niezalogowany księgowa
    księgowa 2015-12-28   20:46:22
    Cytuj

    "Lepiej mieć długi, niż krótki" K. Mieszkowski

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-11-06   22:42:56
    Cytuj

    robisz postępy. Jeszcze nie "Jezu", tylko nie TKM (twa) i już. Okaże się, że to wszystko nevrati...

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-11-06   15:57:27
    Cytuj

    Przepraszam, chciałem napisać: "robi Pan postępy". A reszty moich słów sam nie rozumiem. Pisałem jadąc rowerem po brukowanej uliczce na Woli. Pięknej uliczce, w piękną pogodę, pełen pięknych myśli.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-11-06   15:46:02
    Cytuj

    robisz postępy. Jeszcze nie "Jezu", tylko nie TKM (twa) i już. Okaże się, że to wszystko nevrati...

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-11-05   16:58:12
    Cytuj

    Przepraszam, chciałem napisać: "robi Pan postępy". A reszty moich słów sam nie rozumiem. Pisałem jadąc rowerem po brukowanej uliczce na Woli. Pięknej uliczce, w piękną pogodę, pełen pięknych myśli.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-11-05   16:26:38
    Cytuj

    robisz postępy. Jeszcze nie "Jezu", tylko nie TKM (twa) i już. Okaże się, że to wszystko nevrati...