Arcyfallus i kowboje
Po raz kolejny spektaklowi w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu towarzyszy obszerna lista filmowych inspiracji. Zeszłoroczny Good Night Cowboy Kuby Kowalskiego wyraźnie nawiązywał do Mojego własnego Idaho Gusa Van Santa oraz Transameryki Duncana Tuckera. Jednak Marcin Liber celuje wyżej i bierze na warsztat takiego kinematograficznego bożka jak Stanley Kubrick.
W notce programowej wyczytamy następujący zestaw: Być jak Stanley Kubrick, Dr Strangelove, albo jak przestałem się martwić i pokochałem bombę, 2001: Odyseja kosmiczna oraz Męskie fantazje. Wygląda kusząco, ale proszę uważać: dokładnie zdekonstruowany zostanie tylko ten najdłuższy tytuł. Zjadliwa satyra na masowe szaleństwo zimniej wojny i jedyna komedia w dorobku „filozofa od kamery”. Całkiem w duchu eksperymentów wałbrzyskiej sceny. Szkoda, że nie doczekałem się fragmentów z Odysei kosmicznej 2001. Myślałem o kostiumach małp ze spektaklu Dekalog: Volare Marcina Wierzchowskiego. Mogłyby się przydać. Podobnie jak i nawyki udawania tych naszych bliskich krewnych.
Zanim zacznie się teatralna wersja historii generała Rippera, której szczegóły muszą być szerszej publiczności dobrze znane, usłyszymy popularny dowcip o zmarłym Spielbergu i Bogu przekonanym, że jest Kubrickiem. Usłyszymy go z ust samego reżysera znajdującego się na planie (mrugnięcie do miłośników teorii spiskowych) największej mistyfikacji XX wieku, czyli filmiku pt. Lądowanie na Księżycu. Arcydzieło to powstaje w minimalistycznej scenografii Mirka Kaczmarka, przypominającej wnętrze blaszanego pudła czy laboratorium ze starych filmów science fiction. Obojętne lśnienie metalu. Prawie żadnych szczegółów. Może tylko stojące z tyłu szkolne stoliki, na których mieszczą się ciężkie maszyny do pisania. Pośrodku coś w rodzaju pustego szybu windowego, mającego symbolizować starą kopalnię węgla. W takich podziemnych bunkrach, zgodnie z planem tytułowego doktora, ukryją się wyznaczeni przez komputer wybrańcy. Większość z nich stanowić będą kobiety. Należy zachować proporcję 1 do 10. Żeby każdy samiec-alfa dostał blondynkę, brunetkę, rudą, wysoką, szczupłą, grubą i dalej zgodnie z prywatnym wishlistem. I oto właśnie chodzi w całej tej zabawie nuklearnej. Żeby, za przeproszeniem, bez wyrzutów sumienia „rżnąć kobitki” w imię szczytnego celu odbudowy gatunku.
Marcin Liber kreuje świat, w którym Derridiański fallologocentryzm został doprowadzony do swoich ostatecznych konsekwencji. Kiedy logos „nakazuje” użyć bomby atomowej, czyli „arcyfallusa”, w kazirodczym akcie penetracji Matki Ziemi. Na krok ten decyduje się wspomniany już generał. W wykonaniu Mirosławy Żak wygląda na eunucha z całym bagażem towarzyszących temu uwikłań w duchu nauk Freuda. Inne kobiety natomiast zostały zredukowane do obiektów pożądania i pociech seksualnych. Trójka młodych sekretarek wojennych wygląda jak z okładki filmu dla dorosłych. Namiętnie biją w klawisze, wzdychają i podziwiają. Podziwiają i… Do kogo wzdychają? No, do męskich mężczyzn swą męskością promieniujących. Do prawdziwych kowbojów. Nawet symboliczna postać śmierci, ostatnia kochanka każdego „chłopca od krów”, „uwodzi” i „flirtuje”.
Jedynym, który próbuje stawiać opór nadchodzącej totalnej wojnie, jest „małomęski” prezydent Stanów Zjednoczonych. I to on na sam koniec okazuje się tym tajemniczym doktorem o wymownym nazwisku Strangelove. Intrygujące rozwiązanie. Zresztą prawie w każdym facecie, nawet najbardziej „ucywilizowanym” i „kulturalnym”, siedzi samiec, który tylko wyczekuje na okazję, żeby… Pamiętacie końcówkę Nimfomanki Larsa von Triera? No to wiecie.
Śledzisz to wszystko na scenie. Ładnie w swojej główce układasz. Snujesz teorie, kreślisz piękne interpretacje, odczytujesz szyfry. Odczuwasz intelektualne i estetyczne zadowolenie wynikające z niejakiego intelektualnego i estetycznego sprytu. A tu nagle wszystko, co sobie wydedukowałeś i poukładałeś, zostaje wyłożone niemalże metodą „kawa na ławę”. Wprost i do widowni. Jakbyś siedział nad krzyżówką i zamierzał już wpisać kolejne słówko, aż tu nagle za twoimi plecami ktoś głośno je wypowiada i w tej samej chwili, nieproszony, wskazuje na odpowiednie miejsce palcem. Czujesz się po prostu okradziony.
Niestety, reżyser utrzymuje taki tempo-montaż prawie przez całe przedstawienie. Najpierw satyra, drwina, być może fragment nieco liryczny, kilka wieloznacznych symboli, mrugnięć, kawałów, anegdotek, a następnie „czas na wykład, bo przecież jesteśmy w teatrze”. Rozumiem, że Marcin Liber w towarzystwie autora tekstu i dramaturga Jarosława Murawskiego w tych momentach też nie są, że tak powiem, całkiem serio. Mam przynajmniej taką nadzieję. Jednak samo powtarzanie tego chwytu raczej zniechęca i nudzi.
Zaburzeń montażu było jeszcze kilka. Co jakiś czas na scenę wyjeżdża trójka odważnych amerykańskich pilotów, których samolot uzbrojony został w broń niosącą zagładę. Wyjeżdżają, albowiem są na wózkach inwalidzkich, znakomicie udających krzesła w kabinie samolotu. Świetne w swej prostocie i bogate w znaczenia rozwiązanie sceniczne. Tylko że tego wyjeżdżania jest zdecydowanie za dużo. Wydaje się, że wszystko, co można było wyciągnąć z tego „materiału”, czyli z ust i zachowań tej trójki, zostało wyeksploatowane w kilku pierwszych scenach. Każdy nowy taki wyjazd ma coraz mniejsze znaczenie.
Poza tym w spektaklu jest kilka końcówek. Kiedy dochodzi do tej ostatniej i prawdziwej, widzom trudno już wykrzesać z siebie odpowiednią emocję. Zwłaszcza że końcówka ta okazuje się najdłuższa i najbardziej patetyczna. Co najgorsze, jeszcze raz streszcza to, co już zostało tak czy inaczej powiedziane i co tak czy inaczej było już streszczone. W mroku i sztucznym dymie wałęsają się niefrasobliwi astronauci, ale nie widz. Dla niego reżyser przygotował jasne światło semantycznych reflektorów. Znowu deklaruje się potrzebę odnowy. Znowu ubolewa się nad „męską głupotą”, która doprowadziła do tego, do czego doprowadziła. Stajemy się świadkami przysięgi nowemu liderowi, nowemu początkowi, nowej zasadzie organizacyjnej. Rzez jasna, uosabia to wszystko kobieta. Dokładnie była Pierwsza Dama, która wcześniej otwierała usta, żeby odmienić przez wszystkie przypadki słowo „fundacja”. Teraz ma być inaczej. Niezbyt mądra i pyszałkowata małpa z szalonymi wyobrażeniami na swój temat dostała jeszcze jedną szansę. Życie zatoczyło koło. Super. Tylko że samemu mistrzowi – i tu mam na myśli Kubricka – dla uzyskania nieco podobnego, lecz, moim zdaniem, znacznie głębszego efektu wystarczyło kilka ostatnich kadrów z Odysei Kosmicznej 2001.
Chciałbym jednak skończyć na wymiarze nostalgicznym, który da się wyczuć w przedstawieniu Libera. To dopiero coś niesamowitego i wyjątkowego. Okres zimnej wojny jako belle époque. Kiedy życie było takie proste w swojej dwubiegunowości. Tu są czerwoni, a tu nieczerwoni. Tu samo dobro i wolność, tam samo zło i niewola. Gdzie tam jakiś terroryzm i składające się niczym domek z kart wieżowce? Żadnych też zdjęć z Guantanamo. Tortury? Nie! Przecież żołnierz wolnego świata nie skusi się nawet na drobne w automacie z coca-colą. Przecież to własność prywatna. Podstawa podstaw. Doprawdy piękny, wspaniały świat utraciliśmy…
3-08-2016
galeria zdjęć Być jak dr Strangelove..., reż. Marcin Liber, Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu
Być jak dr Strangelove (czyli jak przestałem się bać i pokochałem mundur)
reżyseria: Marcin Liber
tekst i dramaturgia: Jarosław Murawski
scenografia, kostiumy i światło: Mirek Kaczmarek
muzyka: Filip Kaniecki/MNSL
obsada: Sara Celler-Jezierska, Karolina Krawiec, Roksana Lewak, Joanna Łaganowska, Irena Sierakowska, Irena Wójcik, Mirosława Żak, Włodzimierz Dyła, Michał Kosela, Rafał Kosowski, Piotr Mokrzycki, Filip Perkowski, Dariusz Skowroński, Czesław Skwarek, Piotr Tokarz, Ryszard Węgrzyn
premiera: 18.06.2016
Dobrze pisze ten autor, zawsze czytam! Dziękuję! Gratulacje!