Blask gwiazdy Grzegorzewski
Odwieczny problem teatru, sztuki swoją wielkość czerpiącej ze swej podstawowej słabości – ulotności i niemożności utrwalenia na zawsze tego, co naprawdę było wielkie. Literackie dzieła pozostają.
Kolejne pokolenia sytuują je w nowych kontekstach, często przydając im znaczeń, których autorzy nie przeczuwali, często nie przewidywali. Istnieją jednak przez cały czas i w każdej chwili można po nie sięgnąć, by poznać ich prawdziwy kształt. Podobnie rzecz ma się z dziełami sztuk plastycznych. Te także podlegają reinterpretacji, wkomponowywaniu ich w nowe konteksty niczym dawne rzeźby czy obrazy w nowoczesnych wnętrzach. Jednak nawet ikona, która miast w miejscu sobie przeznaczonym, a jest nim najczęściej przestrzeń sakralna (świątynia czy wydzielone specjalnie miejsce w domu), zawisa w zwyczajnym mieszkaniu, choć pozbawiona jakże często swojej sakralnej funkcji, sprowadzona do roli efektownego objet d’art – wciąż zachowuje swoje właściwości, jej zewnętrzny kształt, faktura, kolor, ciężar deski, na której ją namalowano – są niezmienne. Przeto obiektywnie mierzalne.
A teatr? Zbigniew Raszewski jakże słusznie twierdził, że urok badania jego historii polega na tym, że bada się byt, który już nie istnieje. Szczątkowe relacje, ułomna ludzka pamięć, czasem garść zdjęć muszą wystarczyć do odtworzenia czegoś, co urodziwszy się każdego wieczoru, gdy grane jest przedstawienie – umiera, pozostawiając w pamięci widzów „powidoki” – fantomy pamięci, jakże często złudne, czasem zestawione ze sobą zaprzeczające sobie wzajemnie. Jakże często przedstawienie wywoływane z otchłani czasu, obrośnięte legendą dla badacza, odkrywającego jego kształt po dziesiątkach lat, jest już czymś innym. Jakże często zmienia się jego interpretacja. Kolejne pokolenia zmieniają jej znaczenie. To jedna z najniebezpieczniejszych pułapek czekających na skrupulatnych nawet badaczy.
Dziś można mówić raczej o gwieździe Grzegorzewski. Gwieździe, która – choć zgasła – wciąż przypomina o sobie światłem, które dociera do nas z zamkniętej już przeszłości. Stąd i kłopot z rekonstruowaniem teatru. Można sobie także zadać pytanie, którego wielu historyków unika lub zwyczajnie nie lubi: a po cóż próbować rekonstrukcji, powoływania na nowo do życia bytu, który odszedł i nigdy już nie wróci? Jeden z wybitnych reżyserów i dyrektorów teatru wyznał mi kiedyś, że unika rejestracji wideo swoich przedstawień. Także tych najwybitniejszych. Stoi bowiem na stanowisku, że powinny pozostać jedynie we wspomnieniach ludzi, którzy je widzieli? Czy słusznie? Po części tak. Banał to, ale trzeba go przypominać: przedstawienie teatralne w całości należy do swojego czasu. Wskrzeszone po latach najczęściej nie ma już swej pierwotnej siły. Tak było z niegdysiejszą próbą odtworzenia Wesela w prapremierowym kształcie. Choć rzecz udała się z perspektywy stricte teatrologicznej, ta „reaktywacja” była martwa już w chwili powtórnych narodzin. Zmieniło się bowiem wszystko: melodia języka, pojęcie reżyserii inscenizacji, aktorstwo, nade wszystko jednak zmieniła się publiczność.
Takie refleksje towarzyszą czytelnikowi wydanego ostatnio zbiorowym wysiłkiem Instytutu im. Zbigniewa Raszewskiego, Teatrów Studio i Narodowego spaśnego boxu zawierającego pięć zrekonstruowanych przedstawień według autorskich scenariuszy Jerzego Grzegorzewskiego. Kilka lat temu, gdy w Teatrze Narodowym w repertuarze znajdowało się jeszcze kilka jego ostatnich przedstawień, zebrano je i grano jako festiwal „Planeta Grzegorzewski”. Dziś można mówić raczej o gwieździe Grzegorzewski. Gwieździe, która – choć zgasła – wciąż przypomina o sobie światłem, które dociera do nas z zamkniętej już przeszłości. Praca Ewy Bułhak i Mateusza Żurawskiego jest w pewnym sensie takim właśnie przypominaniem tego światła. Czekamy na następne boxy zawierające zapisy innych wielkich przedstawień Grzegorzewskiego. Na razie mamy pierwszy. W pięciu książkach, będących zarazem albumami, przypomniano Warjacje zagrane w 1978 roku w Teatrze Dramatycznym, Powolne ciemnienie malowideł, Tak zwaną ludzkość w obłędzie w dwóch wersjach: warszawskiej (1987) i późniejszej o pięć lat wersji krakowskiej, Miasto liczy psie nosy (1991), Usta milczą, dusza śpiewa (1988), a więc spektakle Grzegorzewskiego, które dziś należą na trwałe nie tylko do historii współczesnego polskiego teatru, ale są także przedstawieniami-legendami. Przypomniano literackie konteksty, w których funkcjonowały te spektakle, zamieszczono szczegółowe bibliografie. Opublikowano także scenariusze przedstawień Grzegorzewskiego, choć to określenie niewystarczające. Mamy bowiem do czynienia ze szczegółowymi „scenopisami” uwzględniającymi kolejność wejść, zejść, zapisy ruchu scenicznego. Próba ta przypomina swoja skrupulatnością i rzetelnością słynną rekonstrukcję Schillerowskich Dziadów dokonaną przed laty przez Jerzego Timoszewicza. Wiemy, jak grano te przedstawienia. Wiemy, jak Grzegorzewski lepił teatralną materię, jak ze scenograficznych szkiców narysowanych często kilkoma z pozoru niedbałymi kreskami, rękopiśmiennych notatek, rysunków na okrawkach papieru tworzył się ten niezwykły teatr. Takie rekonstrukcje – i nie wina to przecież zespołu badawczego, którego praca przyniosła te pięć niezwykłych książek – bywają jednak czymś bardzo złudnym. To tak jak z obcowaniem z piękną flaszą, w której niegdyś znajdowało się pachnidło o pięknym i rzadkim aromacie. Pozostała sama flasza, misternie rzeźbiona, wzbudzająca podziw kunsztem wykonania – lecz uleciało to, co tworzyło z nią całość: ów aromat. Tym aromatem jest dla teatru atmosfera przedstawienia, to coś nieuchwytne, tworzące się na krótki czas pomiędzy rzeczywistością sceny a reakcją widowni. To, czego z tych scenariuszy już się nie dowiemy (choć wciąż żyje wielu, którzy ten teatr widzieli) – to to, co dla Grzegorzewskiego było najważniejsze: sama atmosfera tych przedstawień, to, co w nich fascynowało, co czasem też potrafiło zirytować (a wzbudzał przecież Grzegorzewski emocje skrajne, od zachwytów po całkowitą negację, a i tworzone przez niego przedstawienia były jakości bardzo nierównej, czasem arcydzieło, czasem dotkliwa klęska). Czasem aż prosi się przytoczenie fragmentu co trafniejszej recenzji, fragmentu, w którym niczym w pojedynczym rozbłysku widać przeczucie całości, wrażenie, które budziły te przedstawienia. Czasem takie jedno zdanie mówi niemal wszystko o całości. Uczenie mówią na to pars pro toto. Im więcej wiemy o zewnętrznym kształcie tych przedstawień – pracowicie i z niesłychaną już dziś rzetelnością wskrzeszonych na kartkach tych albumów – tym większy smutek, że oglądamy je już z daleka, i że ich powtórne odtworzenie w teatrze byłoby dziś niemożliwe. Inne czasy, inny teatr. I choć żyje jeszcze spora część aktorów Grzegorzewskiego, nie ma już tamtych zespołów. Ani Studia, ani Starego teatru. A to w nich przecież tworzyły się te niezwykłe byty. Za sprawą Ewy Bułhak i Mateusza Żurawskiego widzimy blask gwiazdy Grzegorzewski, światło dociera do nas po latach, choć nie ma już jego źródła.
Być może siłę scenicznego świata Grzegorzewskiego stanowiły nie barwy, lecz właśnie światło.Jeśli mowa o świetle… co ciekawe – najwięcej mówią o tych przedstawieniach zamieszczone w albumach fotografie Wojciecha Plewińskiego. Bezlitośnie precyzyjne, pozornie zobiektywizowane, bezbłędne technicznie (dzięki użyciu aparatów szerokoformatowych) – przekazują w pełni somnambuliczną atmosferę scenicznych dzieł Grzegorzewskiego, nierealność tego świata, czystą kreacyjność. Co ciekawe, teatr Grzegorzewskiego mienił się często barwami, mieliśmy przecież do czynienia z malarzem. A jednak najwięcej mówią o scenicznym universum Grzegorzewskiego nie te fotografie barwne, pojawiające się w albumach poświęconym realizacjom od połowy lat 80., lecz wspaniałe kadry utrwalone na materiale czarno-białym. Widać jest losem teatru Grzegorzewskiego pozostanie w naszej pamięci w gamie szarości. Być może siłę scenicznego świata Grzegorzewskiego stanowiły nie barwy, lecz właśnie światło. To nie powolne ciemnienie tych swoistych „malowideł pamięci”, lecz ich szlachetne „szarzenie”. Ta monochromia przydaje wspomnieniom o Grzegorzewskim szczególnego uroku. Bez niweczenia faktograficznej prawdy Plewiński dokonał jego interpretacji. I może takim właśnie ten niezwykły teatr powinien pozostać w pamięci, która już w tej chwili staje się legendą.
Z całą pewnością Warjacje wydane w pięciu osobnych książkach nie zniweczą tej legendy, pomogą następnym pokoleniom miłośników historii teatru w konfrontacji jej z rzeczywistością. Zwłaszcza wtedy, gdy (a stanie się to przecież wkrótce, to kwestia dwóch najbliższych dekad) odległe światło nieistniejącej już gwiazdy Grzegorzewski ostatecznie zagaśnie.
13-12-2013
Jerzy Grzegorzewski, Warjacje. Tom 1. Scenariusze autorskie z lat 1978-1991, red. Ewa Bułhak, Mateusz Żurawski, wyd. Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, współpraca Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza, Teatr Narodowy, Warszawa 2012.
jak zwykle bardzo przemyślana recenzja