Dyplomy i laury
Na 35. Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi było co oglądać.
Zaprezentowano szesnaście przedstawień, a do tego jeszcze filmowy dyplom, przygotowany przez Państwową Wyższą Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną im. Leona Schillera. Projekcja filmu Soyer, wyreżyserowanego przez Łukasza Barczyka, otworzyła festiwal.
Jury w składzie Anna Augustynowicz, Kinga Preis, Wioletta Laszczka (Ministerstwo Edukacji Narodowej) i Adam Orzechowski oceniało dwanaście konkursowych dyplomów. Nie bez powodu Grand Prix oraz nagroda zespołowa (ufundowana przez Santander Universidades) przypadły w udziale wykonawcom spektaklu Do DNA wyreżyserowanego przez Ewę Kaim (Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego w Krakowie). Scenariusz tego widowiska stworzono z tradycyjnych ludowych pieśni, a sprawna dramaturgia to dzieło Włodzimierza Szturca. Na scenie mogliśmy podziwiać pięcioro fenomenalnie radzących sobie dyplomantów (Dominika Guzek, Agnieszka Kościelniak, Weronika Kowalska, Jan Marczewski i Łukasz Szczepanowski), którym akompaniował Dawid Sulej Rudnicki. Piątka studentów oczarowała nas wykonaniem wokalnym zdradzającym i wyczucie tradycji, i inwencję, i poczucie humoru. Z przyjemnością patrzyliśmy również na ich działania aktorskie. Dodajmy, że uzdolnieni dyplomanci popisywali się przed nami również jako instrumentaliści. Spektakl oczarował widownię, która nagrodziła artystów euforyczną owacją na stojąco. I nic w tym dziwnego. Fantastyczne wykonanie szło w parze z przejmującą tematyką przedstawienia. W ludowych pieśniach zapisane są nadzieje, radości, smutki i cierpienia, czyli cały obraz ludzkiego żywota.
Dość interesujący okazał się drugi z dyplomów przywiezionych z Krakowa. Wspomnienia polskie na podstawie Witolda Gombrowicza wyreżyserował Mikołaj Grabowski. Jego formuła narracyjnego teatru, mimo że wypracowana całe lata temu, okazuje się ciągle nośna i pozwalająca na bardzo efektowne inscenizowanie prozy. Rozczarował mnie natomiast trzeci dyplom. Opowieści Lasku Wiedeńskiego w reżyserii Marka Kotańskiego okazały się zaskakująco nudne. Reżyseria sprawiała wrażenie nieporadnej, a w konsekwencji brakowało łączności pomiędzy aktorami i widownią. Z całego spektaklu spodobała mi się jedynie zaprojektowana przez Barbarę Hanicką scenografia, której główny element stanowi karuzela wykorzystywana jako obrotowa scena.
Najciekawszym z teatralnych dyplomów, przedstawionych przez łódzką Filmówkę, wydała mi się Beczka prochu Dejana Dukowskiego sprawnie wyreżyserowana przez Małgorzatę Bogajewską. Spektakl zainteresował mnie ze względu na tematykę, ukazującą skomplikowane relacje na Bałkanach. Jednocześnie oczarowało mnie brawurowe tempo gry i sceniczny temperament wykonawców. Z ich grona jury nagrodziło Kamila Wodkę i Mariannę Zydek.
W spektaklu Lovercraft, stanowiącym inscenizację tekstu Roberta Bolesty (reżyseria: Łukasz Kos), zaintrygowała mnie atmosfera grozy. Co jednak zaskakujące, przedstawienie to, inspirowane twórczością tytułowego amerykańskiego pisarza, okazało się dość nużące. Nie przypadło mi także do gustu wystawienie sztuki Johna Osborna Diabeł, który… przygotowane przez rektora Filmówki, Mariusza Grzegorzka. W sztuce ukazano niezwykle przejmujący temat: prześladowanie chorego psychicznie chłopca przez purytańską społeczność, która uważa go za opętanego (w tej roli Maciej Musiałowski, laureat jednej z aktorskich nagród). Uwagę wszystkich zwracały zaprojektowane przez Matyldę Leśnikowską kostiumy z szarej, nieco sztywnej materii, krępującej w pewnym stopniu ciała aktorów. Niedobry wszakże wydał mi się pomysł związany z przestrzenią. Zamiast w konkretnych (i najlepiej klaustrofobicznych) realiach Grzegorzek postanowił umieścić aktorów na pustej a głębokiej scenie Teatru Studyjnego. W spowijającym ją mroku rozstawiono liczne świece, kojarzące się z estetyką Gardzienic (podobnie jak i wprowadzona do spektaklu pieśń Dusza z ciała uleciała). Zastosowana poetyka wydawała się niespójna. Mimo iż aktorzy grali aż nazbyt emocjonalnie, ze sceny wiało jednak jakąś pustką.
Z dyplomów wrocławskich najciekawsza wydała mi się Miłość Cezarego Ibera, który nie tylko napisał ów tekst, ale również go wyreżyserował i opatrzył choreografią. Spektakl porusza kwestie związane z ludzką seksualnością, ukazując jej różne odcienie, z homoseksualnym czy masochistycznym włącznie. Oczywiście tematyka ta jest już na tyle wyeksploatowana, że trudno byłoby się spodziewać szczególnej inwencji w jej ukazaniu, a jednak przedstawienie miało swój wdzięk. Z przyjemnością oglądało się też etiudy choreograficzne, a dyplomanci stworzyli bardzo przekonujące postaci. Jury słusznie przyznało nagrody Malwinie Brych i Magdalenie Lamży, pozytywnie oceniając ich role także w drugim z wrocławskich dyplomów, czyli w Poczekalni.
Ową Poczekalnię sześć – dwa – zero Marty Guśniowskiej oceniam znacznie gorzej. Temu słabemu tekstowi niewiele pomogła reżyseria Marka Fiedora, niestety również nieporywająca. Poszczególne sceny przypominały chwilami średnio zabawne skecze. Fatalne wrażenie wywarł na mnie Szantaż Marcina Cecki. Tekst wydaje się nie tylko grafomański, ale i nieznośnie pretensjonalny. W przeszłości zdarzało mi się oglądać realizacje sztuk tego autora w inscenizacji takich twórców, jak Piotr Borowski czy Tomasz Rodowicz. Ich wrażliwość i wyczucie sceny powodowały, że potrafili przemienić słabe teksty w interesujące spektakle. Reżyserka Szantażu, Ewelina Marciniak, najwyraźniej takowego talentu nie posiada. Pomiędzy słabym scenariuszem a nieciekawą reżyserią pozostało niewiele przestrzeni dla ukazania talentu aktorów. Miło, że jury dostrzegło aktorską kreację Magdaleny Gorzelańczyk.
Moja macierzysta warszawska uczelnia zdecydowała się w tym roku na przywiezienie przedstawień zrealizowanych w skrajnie odmiennych stylistykach, dzięki czemu dyplomanci mogli zaprezentować rozmaite zdolności. Pelikan. Zabawa z ogniem to spektakl zrealizowany przez Jana Englerta na podstawie sztuk Augusta Strindberga. Szlachetna i nieco staroświecka forma okazała się trudna w odbiorze dla młodszych widzów. Bez wątpienia konflikty stanowiące mechanizm Strindbergowskich sztuk nie trafiają do ich wrażliwości. Atutem spektaklu była jednak możliwość pokazania aktorskiego warsztatu. Jury słusznie przyznało nagrody Lidii Pronobis (biorąc pod uwagę także jej udział w spektaklu Pibloktoq) oraz Bartoszowi Mikulakowi (również za rolę w Icoidi).
Na entuzjastyczną reakcję publiczności mogły za to liczyć dwa pozostałe dyplomy. Pibloktoq to okazja do popisu wokalnego. Spektakl wyreżyserował Wojciech Kościelniak na podstawie piosenek Marii Peszek, a studenci wykonali go zaiste brawurowo. Świetny odbiór miały na poły improwizowane partie Marty Wągrockiej wcielającej się w rozhisteryzowaną i sfrustrowaną aktorkę. Wrażenie zrobiło wykonanie Ciała przez Lidię Pronobis. Dużą zaletą przedstawienia była również jego widowiskowość. Biała przestrzeń, w której pojawiały się efektowne projekcje, ukazywała świat arktycznego szaleństwa, spowijającego – wedle sugestii reżysera – nasze społeczeństwo.
Interesujący okazał się również spektakl Icoidi, który wyreżyserowała Maja Kleczewska na podstawie filmów Larsa von Triera (główny materiał stanowili Idioci). Przedstawienie przygotowane zostało z dużą wrażliwością – pozwalało studentom na wypowiedź w ich języku, pozostawiało duże pole do improwizacji. W moim odczuciu szczególnie przejmująca okazała się rola Karen, za którą Marta Wągrocka otrzymała aktorską nagrodę (wzięto pod uwagę także jej udział w spektaklu Pibloktoq).
Jeżeli w przypadku łódzkiego festiwalu dostrzegam jakiś kłopot, to jest nim najprawdziwszy embarras de richesse. Oto bowiem zobaczyliśmy na scenie tyle ciekawych osobowości, że wszystkich nie sposób tu chociażby przywołać. Powyżej wymieniłem jedynie laureatów głównych nagród, nie wspominając o tych dyplomantach, którzy otrzymali wyróżnienia bądź nagrody specjalne. A cóż począć z nazwiskami tych, których nie dostrzegło jury, chociaż też pokazali niezwykłe umiejętności?
Spektakli było tak wiele, że widzowie częstokroć musieli dokonywać wyboru, na zobaczeniu których bardziej im zależy. Przypomnijmy, że prezentowano także spektakle pozakonkursowe. Studenci Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu (PWST w Krakowie) pokazali Bezdech w reżyserii i choreografii Sylwii Hefczyńskiej-Lewandowskiej. Rafał Domagała z Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku (AT w Warszawie) wystąpił w wyreżyserowanym przez Jacka Dojlidkę monodramie Amor omnia vincit, za który otrzymał nagrodę im. Pawlickiego. Wydział Lalkarski we Wrocławiu (PWST w Krakowie) przyjechał z Alicją w Krainie Czarów w reżyserii Jerzego Bielunasa. Z kolei w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza pokazano Czarownice z Salem Arthura Millera w reżyserii, adaptacji i scenografii Mariusza Grzegorzka. W spektaklu występowali razem profesorowie i uczniowie Filmówki.
Warto podkreślić, że wydarzenie w ogóle stało się okazją do integracji pomiędzy studentami i wykładowcami z różnych ośrodków, do wymieniania doświadczeń przez dydaktyków i twórców, do poznania kolegów z innych wydziałów, wreszcie do rozmów z zagranicznymi gośćmi, między innymi z Gruzji, Hiszpanii czy Serbii. Za to wszystko organizatorom festiwalu i wszystkim wykonawcom chciałbym jak najserdeczniej podziękować!
24-05-2017
galeria zdjęć 35. Festiwal Szkół Teatralnych w Łodzi ZOBACZ WIĘCEJ
35. Festiwal Szkół Teatralnych w Łodzi
8–14.05.2017
Anna Paliga napisała na facebooku: Szanowni Państwo, na wczorajszej Małej Radzie Programowej Łódzkiej Szkoły Filmowej przedstawiłam swoje stanowisko wobec nadużyć skierowanych wobec studentów, a panujących od lat w strukturach tejże szkoły. List: Przykro mi, że muszę poruszać ten temat – najchętniej opowiadałabym o wymarzonych warsztatach castingowych, które chciałabym prowadzić albo o wątpliwej jakości zajęciach aktorstwa filmowego, o które należałoby zadbać. Tymczasem mam potrzebę opowiadania o strachu. W moim odczuciu to, czego uczelnia nie daje nam najbardziej, to zwykłe poczucie bezpieczeństwa i zasady etyki. Absolwenci nie wiedzą, jakie są ich prawa jako aktorów, jak można bronić się przed mobbingiem, wykorzystaniem seksualnym na planie, a przemocowe przekraczanie swoich granic psychicznych i fizycznych uważają za niezbywalną część zawodu. Na wydziale aktorskim panuje absurdalne i niszczące przekonanie, że młodych należy „łamać” i „przyzwyczajać do zaciskania zębów”, a także że doświadczanie przemocy pomoże im w zostaniu lepszymi aktorami. Studenci, wychodząc do świata profesjonalnych planów filmowych, nie są przygotowani na stawianie oporu manipulacjom i zastraszaniu. To prowadzi do kontuzji, frustracji, zaburzeń odżywiania, załamań nerwowych... Garść faktów - garść sytuacji, do których doszło podczas mojej nauki na wydziale aktorskim. Większość z tych zdarzeń z pewnością dotarła do władz wydziału, bądź uczelni i z premedytacją zostały zamiecione pod dywan. - Elementarne zadania aktorskie I rok, dr hab. Mariusz Jakus widząc studenta stojącego poza pozycją, wpadł w furię i rzucił w grającą grupę krzesłem, które wybiło dziurę w suficie, po czym z pięściami ruszył na rzeczonego studenta. Przed uderzeniem powstrzymał się w ostatnim momencie, widząc grupę chowającą się w kątach sali. Później Jakus wielokrotnie deprecjonował jego pracę wmawiając mu, że do niczego się nie nadaje i nigdy nie zostanie aktorem. - Rola współczesna III rok, próby odbywające się w szkole do 5 rano. Dr Grzegorz Wiśniewski uderzył studentkę w twarz tak mocno, że z nosa trysnęła jej krew. Do przerażonego partnera scenicznego dziewczyny powiedział „tak to powinieneś grać, ucz się”. Kiedy Jagoda Szelc opowiedziała o tym zdarzeniu w wywiadzie po premierze „Monumentu”, sprawa została skrzętnie przemilczana zarówno przez władze uczelni, jak i władze wydziału. - Proza rok III, prof. Bronisław Wrocławski wyciągnął studentkę na środek sceny, po czym pogryzł ją od dłoni do szyi na oczach całej grupy, po to żeby pokazać drugiemu studentowi, jak gra się pożądanie. - Sceny współczesne II rok, dr Grażyna Kania zmusiła studentkę do rozebrania się w trakcie egzaminu. Przed samym pokazem, kiedy moja koleżanka wciąż stawiała opór padło sformułowanie „Albo zdejmiesz stanik, albo wyrzucę cię z uczelni”. Pani ta nie przestała pracować na wydziale. Została zaproszona do pracy z innym rokiem na warsztatach prowadzonych w trakcie ich wolnych weekendów. Warsztaty były obowiązkowe. - Ćwiczenia aktorskie I rok, dyrektor Teatru Jaracza Waldemar Zawodziński przeprowadził zajęcia z pierwszym rokiem, na których nakazał studentom stanąć w parach w samych cielistych majtkach naprzeciwko siebie i mówić o tym, co nie podoba się im w ciele swojego partnera. Miało to ich nauczyć, że aktor musi konfrontować się ze swoimi kompleksami. Studenci nie zostali zapytani o zgodę na takie ćwiczenie podług zasady „jeśli chcesz zostać aktorem, to musisz cierpieć”. Była to dla nich na tyle duża trauma, że fuksowany przez nich rok (mój rok) musiał nosić przy tabliczkach z imieniem i nazwiskiem cieliste majtki na znak protestu. - Dyplom, rok IV, prof. dr hab. Mariusz Grzegorzek, rektor naszej szkoły w trakcie prac nad dyplomem wielokrotnie, niemalże codziennie przez okres trwania prób wpadał w furię i nazywał mnie „pierdoloną szmatą, kurwą”. Poniżał zarówno mnie, jak i moich kolegów w obecności całej grupy i pracowników technicznych. Najmniejszy błąd wprowadzał go w stan niepowstrzymanej agresji słownej potęgowanej przedpremierowym stresem. O wszystkim szczegółowo dowiedział się ode mnie prorektor Michał Staszczak. Usłyszałam, że „nie umiem zaciskać zębów, a powinnam” i że „jestem zbyt miękka na ten zawód”. Skończyło się to dla mnie załamaniem nerwowym, tabletkami przeciwlękowymi i długotrwałą terapią. Te sytuacje to tylko kropla w morzu nadużyć, mających miejsce na naszym wydziale. To tylko kropla, do której umiem się przyznać, nie obarczając obowiązkiem opowiadania swoich często zastraszonych kolegów. Ale jest to temat rzeka – wystarczy kuluarowo zacząć ten temat w gronie studentów, a historie płyną lawinowo. Nieograniczona władza, którą profesorowie mają nad nami – wybrańcami, którzy długo przygotowywali się, by dostać się do Szkoły Marzeń i którzy w każdym momencie mogą zostać z niej wydaleni za sprawą kaprysu wykładowcy – ta władza powoduje, że przemoc nie jest zgłaszana, a sprawcy nie zostają ukarani. Od pierwszych dni na uczelni wyższe lata opowiadają o takich zachowaniach jak o normie, z którą należy się pogodzić, bo „tak było, tak będzie. I tak kiedyś było jeszcze gorzej”. To sprawia, że przemocowi wykładowcy są bezkarni. Pośród studentów innych szkół, nasz łódzki wydział jest uważany za ewenement – nie dość, że przemocowcy znani wszystkim od lat wciąż u nas uczą, to jeszcze przyjmuje się do grona pedagogów wykładowców z innych szkół mających złą prasę, którzy oficjalnie lub nieoficjalnie zostali wydaleni ze swoich Alma Mater za przemoc wobec studentów właśnie. Dopóki nasza uczelnia nie zacznie budować w aktorach szacunku do samych siebie i swojej pracy, nasi absolwenci wychodząc ze szkoły, będą walczyć nie z kapryśnym polskim rynkiem filmowym, a z sobą. Uważam, że przeprowadzenie poważnej rozmowy na temat przemocy i kadr ze studentami i absolwentami naszego wydziału jest niezbędne dla dalszego funkcjonowania tej uczelni. Anna Paliga