AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Festiwal Szkół Teatralnych (część I): Nazwiska i eksperymenty

38. Festiwal Szkół Teatralnych
Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
Przybysz, fot. Andrzej Wencel  

Duda-Gracz, Kościelniak, Strzępka, Miśkiewicz, Rychcik… tak się złożyło, że wśród trzech wielkich festiwali, które w ostatnim tygodniu listopada zapraszały do uczestnictwa w nich dzięki możliwościom Internetu, czyli Interpretacje, Szekspirowski i Szkół Teatralnych, najwięcej znanych nazwisk zebrał akurat ten ostatni. Podejrzewam wszelako, że jemu akurat przypadło najmniej widzowskiej i medialnej uwagi. Jeżeli mam rację, to szkoda. I nie chodzi tu, rzecz jasna, o listę reżyserów. Przywołałem ją jako kolejny argument za tym, że w ostatnich latach spektakle dyplomowe stały się przedsięwzięciami na wielką skalę. Ważnymi wydarzeniami artystycznymi czy intrygującymi eksperymentami, w których powodzenie zaangażowani są najlepsi twórcy teatralni w kraju. Dlatego teatry przy uczelniach w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu potrafią niekiedy konkurować z uznanymi placówkami repertuarowymi.

Wymownym tego dowodem jest Przybysz w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. „Poemat muzyczny”, jak ochrzcili go twórcy, przygotowany wraz ze studentami kierunku Aktorstwo Teatru Muzycznego na warszawskiej Akademii Teatralnej. Zainspirowany nowelą graficzną Shauna Tana The Arrival i utrzymany w jej stonowanej kolorystyce wyblakłych czarno-białych zdjęć i rysunków ołówkowych spektakl opowiada przejmującą, na styku magicznego realizmu, bajki i przypowieści, historię tytułowych przybyszy. Tych nieszczęśników zmuszonych uciekać przed Smokami, Czarnymi rękawami i innymi Gigantami, w które, niestety, zawsze obfitowały dzieje ludzkości. Z walizkami, stanowiącymi główny i prawie że jedyny budulec scenografii, płyną oni statkiem ku dalekim lądom i nowej przyszłości. Nie wszyscy z nich mają bilety, a tym bardziej jakąkolwiek pewność co do tego, co ich czeka w kraju wielkich możliwości. Tam, gdzie – jak przestrzega jedna z piosenek – wolno być szczęśliwym… o ile masz obywatelstwo w trzecim pokoleniu, i robić wszystko… tylko że jedynie w swojej dzielnicy.

Formułę musicalową Kościelniak opanował i doszlifował w sposób iście mistrzowski. Tym razem, dzięki kompozycjom Mariusza Obijalskiego, zapewnia nam unikatową podróż emocjonalną w klimatach retro. Główne nastroje przedstawienia to wzruszenie, trwoga, melancholia, nadzieja i niezłomna wiara w siłę ludzkiego ducha. Nie zabrakło też ironii i fragmentów humorystycznych godnych najlepszych wzorców kabaretowych. Wszystko wymieszane, splecione i sprzężone ze sobą tak, żeby utrzymywać widzowską uwagę i zainteresowanie, bawić, fascynować i dawać do myślenia. Dlatego dwugodzinny spektakl, sprawnie łączący sekwencje mówione ze śpiewanymi, ani przez moment się nie dłuży. Dzięki świetnemu przygotowaniu wokalnemu i choreograficznemu (za to ostatnie osobne podziękowania dla Eweliny Adamskiej-Porczyk), niektóre z grupowych i solowych popisów na długo zapadają w pamięć. Inne są po prostu dobre. Wszystkie trzymają poziom co się zowie. Świetna jest Patrycja Grzywińska, aktorka, o którą, mam nadzieję, zechce powalczyć niejedna polska scena. Wyróżniłbym też Michała Juraszka. Zresztą nie będę ukrywał, przesiąkłem sympatią do całej siódemki.

Szczególnie po Hymnach duetu Anny Smolar i Natalii Fiedorczuk-Cieślak, największego bodajże eksperymentu festiwalowego. Oglądając go, przypomniałem sobie pewien wywiad z Romeo Castelluccim. Nie bez powodu. Odszukałem artykuł w sieci i okazało się, że już pierwsza odpowiedź legendarnego prowokatora wprost się prosi, aby zacytować ją w danym kontekście. Zapytany przez Dorotę Semenowicz, dlaczego tak często w swoich spektaklach wyprowadza na scenę zwierzęta, miał powiedzieć: „Ponieważ redukują scenę do poziomu zero. Zwierzę nie wie nic o teatrze, nie wie nic o przedstawieniu. Wchodzi na scenę jako ciało, czyste ciało, czysty byt, funkcjonuje poza fikcją. […] Jest wspaniałym operatorem sprzeczności. A jak jest sprzeczność, jest napięcie. Jak jest napięcie, jest dramat. Jak jest dramat, jest dramaturgia”. Na zbliżonych zasadach, co potwierdzają znane teatralne powiedzenia, funkcjonują na scenie dzieci. Szczególnie te najmłodsze. Funkcjonują podobnie jak w życiu własnych rodziców – są wspaniałym operatorem sprzeczności i generatorem napięć. I to dokładnie z tych samych powodów, bowiem znajdują się poza fikcją. W tym wypadku poza umownym charakterem kultury jako takiej. Nic jeszcze nie wiedzą o tym teatrze życia codziennego, którego sprawnymi „aktorami” mają niedługo zostać.

Tym sposobem Smolar, która zdążyła wyspecjalizować się w empatycznym spojrzeniu na marginalizowane z reguły zagadnienia, znowu skupiła się na temacie, który rzadko staje się przedmiotem refleksji na deskach teatralnych. Mogę jej za to tylko podziękować. Uznania godna jest też postawa studentów, którzy zgodzili się na takie ryzyko, a przede wszystkim za wsparcie, jakie okazali swojej koleżance Weronice Bochat-Piotrowskiej, próbującej łączyć opiekę nad ośmiomiesięczną córką Stefanią z przygotowaniem spektaklu dyplomowego. Koledzy i koleżanki natomiast próbowali, zarówno w życiu, jak i na scenie, oswoić się z tą nietypową, a jednocześnie przecież jak najbardziej naturalną sytuacją. Na tyle, na ile starczało im sił, wiedzy i wyrozumiałości. Wychodziło im różnie. Gotowe scenariusze, inspiracją była tu książka Fiedorczuk-Cieślak Jak pokochać centra handlowe, musiały przejść próbę żywiołu improwizacyjnego. Niemniej jednak, jak podejrzewam, wynieśli z tej pracy cenne doświadczenie zespołowości, która nie kończy się na wspólnych interesach artystycznych.

Eksperymentem na miarę, wymogi i ograniczenia swoich czasów jest PandemiJa studentów białostockiej filii Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Jak nietrudno się domyślić, tematem przedstawienia stała się rzeczywistość pandemiczna Anno Domini 2020. Temat, który z jednej strony, sądząc po raportach zakażeń, długo jeszcze nie straci na swej aktualności, z drugiej zaś, zdążył już większość z nas zmęczyć. Przez to między innymi, że zamknął się w powtarzanych w kółko formułkach i rozpoznaniach, które mało kto stara się podważyć albo zasadniczo pogłębić. Spektaklowi, napisanemu i wyreżyserowanemu przez Agatę Biziuk, również nie udało się tego uniknąć. Od samego początku, po całkowitej rezygnacji z poprzednich planów, został pomyślany i zrealizowany jako rzecz do oglądania na ekranach. Sprawnie wykorzystuje możliwości kamery i montażu, lecz, jak pisałem wyżej, powtarza rzeczy znane, na dodatek przeskakuje od wątku do wątku. Od samopoczucia psychologicznego w trakcie izolacji, przez teorie wendetty ze strony biosfery, krytykę konsumpcjonizmu i pazerności, po narzekanie na wirtualizację rzeczywistości i niepewną sytuację ludzi sztuki.

Przedstawienie oddycha w tych chwilach, kiedy idzie, jak w scenie z jeleniami w bibliotece, w stronę skrótu, metafory i wieloznaczności. Pomaga mu autoironia, jak też kostiumy i praca z przestrzenią Mariki Wojciechowskiej. Nie pomagają natomiast przebłyski ukrywanej pretensjonalności, niekiedy infantylności – wytłumaczalnej nieco przy założeniu, że chodziło o osobistą wypowiedź młodszego pokolenia, oraz, jak wyżej, brak nieoczekiwanych wniosków. Jak różnie dało się potraktować temat, niech świadczy serial Homemade, będący almanachem krótkometrażówek nakręconych przez artystów z różnych krajów, uwięzionych we własnych mieszkaniach przez COVID-19. Jeżeli tego jeszcze nie uczyniliście, obejrzyjcie sobie siedmiominutowy majstersztyk od Paulo Sorrentino. Zamiast aktorów wykorzystał figurki papieża Franciszka i królowej Elżbiety II. Przypomnę przy okazji, że podopieczni Biziuk mają specjalizację lalkarską. Warto więc było skorzystać ze zdobytego warsztatu. Tym bardziej w dyplomie.

Zaczynając od znanych twórców, chciałbym też nimi skończyć. To znaczy jednym z nich, a dokładniej Radosławem Rychcikiem i Iwoną, księżniczką Burgunda, którą zrobił we wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych. Gdyby spróbować, nie bez odpowiedniej dawki ironii, streścić przedstawienie w jednym zdaniu: mamy przed sobą półtoragodzinną anegdotkę o tym, jak Iwona, czyli Greta Thunberg, albo Greta Thunberg, czyli Iwona, krzyżuje perfidne plany dworu, planującego jej udławienie się ością karasia, deklarując, że jest weganką. To znaczy, rzuca do zebranych po angielsku: I am vegan. Wszystko to w minimalistycznej, odhistorycznionej scenografii Sary Sulej.

Nie powiem, śmieszny to kawał i dość przewrotny zabieg interpretacyjny. Wychodzi, że współczesnym odpowiednikiem chorobliwie podporządkowanego konwenansom i utrzymaniu odpowiedniego status quo dworu, byłaby ta część globalnej społeczno-politycznej elity, która hejtuje w mediach nieletnią szwedzką aktywistkę. Rozpoznanie być może niesięgające ukrytych głębin filozoficznych oryginału, ale mimo wszystko wspaniale z nim współgrające. Podobnie jak legendarna piosenka Creep czy słynne przemówienie ze szczytu klimatycznego ONZ w Nowym Jorku. Poza tym, oglądając przedstawienie po raz drugi, poniekąd dzięki zbliżeniom, doceniłem talent aktorski Magdaleny Walkiewicz, która zabłysnęła w roli Królowej Małgorzaty. Nie śpiewała na koniec utworu Toma Yorka, ten przywilej przysługiwał wyłącznie Iwonie (godna pochwał Pola Dębkowska), jednak kilka scen wcześniej w jej błyszczących od łez oczach również odbijało się owo sakramentalne pytanie: What the hell am I doin' here?

06-01-2021

38. Festiwal Szkół Teatralnych, Łódź, 23-29 listopada 2020.


skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany Złośliwy troll
    Złośliwy troll 2021-01-08   12:58:53
    Cytuj

    Wiem, to tylko literówka, ale Greta jest Thunberg, a nie Thumberg :-)

  • Użytkownik niezalogowany HM
    HM 2021-01-07   12:47:04
    Cytuj

    Anonim napisał(a):

    Aktorka grająca w "Przybyszu" nazywa się Patrycja Grzywińska, a nie Patrycja Gliwińska
    Rzeczywiście. Już poprawione. Przepraszam i dziękuję za uważną lekturę :)

  • Użytkownik niezalogowany Anonim
    Anonim 2021-01-07   11:46:17
    Cytuj

    Aktorka grająca w "Przybyszu" nazywa się Patrycja Grzywińska, a nie Patrycja Gliwińska