Grot ist tot?
„Grotowski to trickster, któremu udaje się kręcić całym światem, no, może nie światem, ale teatrem na pewno” – pisze Tadeusz Słobodzianek we wstępie do Kwartetów otwockich. To zbiór dramatów, z których dwa złożyły się na spektakl Sztuka intonacji (tytułowy oraz Powrót Orfeusza). Takiego właśnie Grotowskiego oglądamy na deskach stołecznego Dramatycznego w przedstawieniu reżyserowanym przez Annę Wieczur. Ale Słobodzianek pisze jeszcze: „Nie był wielkim aktorem, ani wielkim reżyserem, a jednak zawładnął teatrem i postawił światu wiele fundamentalnych pytań, tak istotnych do dziś”. Nie był wielkim reżyserem, a jednak zawładnął… Jak to możliwe? Zdaje się pytać Słobodzianek. I jakie były tego konsekwencje?
Trudno Grotowskiego w Sztuce intonacji polubić, choć Łukasz Lewandowski gra go kąśliwie i życzliwie zarazem. Może tu leży pies pogrzebany? Leży i cuchnie słodkawo. Grotowski w Dramatycznym bywa nieporadny, ale nie rozczulająco, inaczej – ślisko. Ambitny przegryw. Inteligentny cwaniak, co usłyszy, to przywłaszczy i powtórzy. Skorzysta. Sprytny, trochę szuja. Gdy trzeba służalczy, gdy trzeba bezwzględny. Mnie z tej układanki wychodzi jako żywo portret wielkiego reżysera, ale nie będę się kłócił. Rzecz trochę się zmienia w ostatnim akcie, gdzie oglądamy trzecie wcielenie głównego bohatera. W pierwszym poznajemy go jako studenta w Moskwie, w drugim jako zaczynającego karierę reżysera (w Krakowie) a w ostatnim jako guru światowego teatru, który właśnie teatr porzucił (znów w Moskwie). Znamy wszyscy te wcielenia, zwłaszcza drugie i trzecie. Pulchny urzędnik, cały na czarno (łącznie z okularami) versus brodaty hipis w ponczo. W ostatnim wcieleniu odznacza się jeszcze jedna cecha wielkiego reżysera, wcześniej umiejętnie maskowana – arogancja. Z kolei w fazie przejściowej dominuje przebiegłość. Młody artysta bez sukcesów umiejętnie rozgrywa głośnego krytyka i literata Ludwika (Flaszena gra Sławomir Grzymkowski). W efekcie ten proponuje mu dyrekcję Teatru 13 Rzędów w Opolu. U Słobodzianka historią nie rządzą żadne tajemnicze siły, lecz autorzy sprawnie aktualizowanych strategii. Historia jest tu reżyserowana. Jest też zabawna. Jak Tadeusz (Kantora gra Modest Ruciński), który dobywa z kieszeni pogniecione wycinki francuskich gazet i z emfazą odczytuje pozytywne recenzje własnej wystawy. Na komiczny efekt obliczono także postaci kobiece: partnerkę Mistrza (Jurija Zawadskiego gra Adam Ferency) i moskiewską nauczycielkę Grotowskiego – Irinę (Anna Moskal); kelnerkę w krakowskiej kawiarni oraz pielęgniarkę opiekującą się schorowanym już Mistrzem (w obu rolach Barbara Garstka). Reżyserka wszystkie bohaterki traktuje farsowo. Męskim protagonistom akompaniują więc rozwrzeszczane alkoholiczki lub głupie gęsi (nawet jeśli wykształcone i zdolne – jak Kelnerka). Wszystko to w bardzo prostej scenografii umownie acz realistycznie szkicującej wnętrza. Bywa, że aktorzy, schodząc z jasnej przestrzeni gry, pozostają na scenie – schowani w cieniu obserwują kolegów i koleżanki.
Centralną figurą Sztuki… jest postać mistrza. W pierwszym akcie jest nim Zawadski, nauczyciel Grotowskiego w moskiewskim GITIS-ie, legendarny aktor i reżyser. Żywy łącznik między polskim prorokiem teatru a rosyjskimi reformatorami: Stanisławskim, Meyerholdem i Wachtangowem. W ostatnim akcie umierający Zawadski mistrzem już być nie może, nie ma więc wątpliwości, że został nim Grotowski. Obiekcje co do tego, kto jest mistrzem, można mieć za to w akcie środkowym, gdzie siłują się przyszli twórcy Apocalypsis cum figuris i Umarłej klasy. Słobodzianek, sięgając do relacji mistrz-uczeń, prowokuje pytanie o jej żywotność. Ostatnimi czasy nie brakowało głośnych odpowiedzi: to koniec, obciach, dziadostwo i dziaderstwo, żenujący anachronizm. Kto ma oczy, ten widzi, że mistrzowie tego świata upadają. I to nie z hukiem, a skomleniem. Jeśli tak jest w rzeczywistości, to dla Sztuki intonacji niedobrze. Spektakl miał premierę tuż przed rozstrzygnięciem konkursu na dyrekcję Dramatycznego. Pomimo sukcesu przedstawienia Słobodzianek musiał ustąpić miejsca Monice Strzępce, która deklaruje w wywiadach, że w jej Dramatycznym nie będzie miejsca dla arcydzieł ani geniuszy. Dla mistrzów i mistrzyń pewnie też nie, bowiem dobra zmiana uruchamia naturalne dla kobiet podejście kolektywne. A zatem rzecz jest przesądzona? Nie byłbym taki pewien, stąd znak zapytania w tytule tekstu. Sztuka intonacji przypomina, że z jakiegoś powodu o mistrzach pamiętamy, nawet jeśli nie jesteśmy zainteresowani terminowaniem. Może dlatego, że to często niezwykli ludzie, o których warto opowiadać. Warto, ponieważ nie brakuje chętnych do słuchania.
Wróćmy jeszcze do metamorfoz. Lewandowski upodabnia się do Grotowskiego w sposób zasługujący na uznanie. Zresztą nie tylko on na nie zasługuje, Grzymkowski jako Flaszen również. Zanim zobaczyłem spektakl, usłyszałem w radiu, że to właśnie te wybitne przykłady aktorstwa transformacyjnego czynią Sztukę intonacji arcydziełem teatru dramatycznego, któremu to teatrowi przeciwstawiał się przecież Grotowski. No i co, na czyje wyszło? – pytał w domyśle zadowolony krytyk. A ja wcale nie jestem pewien, czy fakt, że zachwycona publiczność Dramatycznego śmieje się do rozpuku z szarżujących aktorów, którzy nierzadko zbliżają się do parodii szalonych awangardzistów (zwłaszcza Ruciński jako Kantor), uprawnia do tezy, że owa awangarda przegrała w teatrze z kretesem, a ten broni się i pozostaje żywy jedynie wtedy, gdy dba o tytułową sztukę intonacji. Demonstruje tę cywilizacyjną zdobycz (symbol wolnych ludzi), tego św. Graala sceny, Adam Ferency. Przez chwilę myślałem, że robi to ironicznie, co chyba nie świadczy dobrze o mnie, albo o nim, ewentualnie o sztuce intonacji. Moja nieufność bierze się także stąd, że na Placu Defilad to właśnie ten rodzaj teatru przegrał bitwę i zaraz z centrum Warszawy zniknie. Tak, wiem – w jego miejsce nie przyjdą żadni awangardziści. Przyjdzie Strzępka, znana ostatnio choćby z wystawiania bestsellerowych powieści w stołecznym Polskim. Być może teatr miejski pozostanie więc teatrem miejskim, tylko takim, w którym gorzej się intonuje?
Porzućmy jednak ten rzemieślniczy fetysz. Wszak nie tylko o spór formalny tu chodzi. Nie o to, jaki teatr należy robić, ale – bagatela – czy w ogóle go robić, a jeśli tak to po co? Słobodzianek we wstępie do Kwartetów… pisze, że jego nowe dramaty są „wbiciem w ciało” bogów młodości. W ciało aktorów, bo „tylko dla nich warto przecież pisać, skoro się pisze dla teatru”. „Jerzy, wolni jesteśmy tylko w teatrze” – mówi umierający Zawadski do snującego wizję odnowy świata Grotowskiego. Rosjanin swoje wie, żył długo, na dodatek w totalitarnym systemie, gdzie wszystkiego pilnują i wszystko mogą „krasnoludki” służb specjalnych. W takim świecie wolność możliwa jest jedynie w kostiumie, na scenie. Aktor staje się więc kimś wyjątkowym, może nawet kapłanem – choć innym od tego, którego proklamował Grotowski, dążący do rzeczywistości bez masek, do gombrowiczowskiego „kościoła międzyludzkiego”. Skoro w teatrze gra idzie o tak wysoką stawkę, nic dziwnego, że zapamiętale i z emocjami wspominamy jego współtwórców, a oni sami chętnie i z podziwem wracają do tego, co w teatrze widzieli. Gdy Zawadski wspomina Dybuka Wachtangowa i scenę, w której Hanah Rowina grająca Leę jednym spojrzeniem roztaczała teatralne czary i wprawiała publiczność w zachwyt, to wyczuwam w tym prawdziwą do teatru miłość. Ale dalibóg nie będę tak wspominał Ferencego, który próbuje zademonstrować owo spojrzenie. Prędzej dowolną scenę z nagrania Umarłej klasy albo Wielopola, Wielopola. Może i dlatego Der Meister ist nicht tot, nawet jeśli nie żyje? Sztuka wszak przetrwała – istnieje. Widmowo, oczywiście, ale to żaden argument – przetrąceni przez romantyzm wiemy, jaka w takim widmowym istnieniu tkwi siła.
Sztuka intonacji to spektakl wciągający. Cztery godziny bez nudy (za to z dwiema przerwami). Co prawda gładki odbiór może wynikać z faktu, że bohaterów znam z niekiedy gorączkowych i entuzjastycznych lektur, innymi słowy – wpisuję się w target. Odnoszę jednak wrażenie, że Słobodzianek napisał, a Wieczur wystawiła dramat nie tylko o artystach i teatrze, a o rzeczywistości jako takiej. Czy to nie warunek sine qua non, jeśli mówimy o sztuce? Niekoniecznie, w jej performatywnych obszarach od dawna nikt się takimi kategoriami jak uniwersalność specjalnie nie przejmuje. Zresztą, bywają one zdradliwe. Słobodzianek wpisuje Grotowskiego w figurę Polaka, a to znaczy człowieka dotkniętego tym, co w Polsce najgorsze (przynajmniej na dziś), a to z kolei znaczy – antysemityzmem i molestowaniem ze strony kleru. To pierwsze reżyserka pomija, drugiego już nie. Nieżywi mistrzowie i dlatego bywają ciekawi, że można ich namalować jak się chce, co często oznacza aktualizację biografii do formy, która daje nadzieję na żywe żywych zainteresowanie.
30-03-2022
Teatr Dramatyczny w Warszawie
Tadeusz Słobodzianek
Sztuka intonacji
reżyseria: Anna Wieczur
scenografia, kostiumy: Marta Śniosek-Masacz
muzyka: Ignacy Zalewski
reżyseria świateł: Paulina Góral
ruch sceniczny: Anna Iberszer
obsada: Adam Ferency, Łukasz Lewandowski, Modest Ruciński, Sławomir Grzymkowski, Anna Moskal, Barbara Garstka.
premiera: 05.11.2021
galeria zdjęć Sztuka intonacji, reż. Anna Wieczur, Teatr Dramatyczny w Warszawie ZOBACZ WIĘCEJ
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노 사이트.com
... spektakl bardzo mi się podobał, tom dramatów w lekturze - mniej, a to dlatego, że Słobodzianek z m y ś l a prezentując dobry warsztat i własne kompleksy (kiepskiego, choć z ambicjami, reżysera). Recenzent coś bredzi o tym, "co w Polsce najgorsze"... Jest wprost przeciwnie! Lektura nie biograficzna właśnie pokazuje postawy ludzi ciekawych i ciekawie stawiających problemy - w zniewolonym PRL-u, co świadczy, prawdziwie, że i wtedy można było być niezależnym. Tak bywało