AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Gustaw Ziegenhagen

Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
Fot. Jakub Wittchen  

Obwód głowy Zbigniewa Brzozy chwyta za serce i ściska za gardło. Nie są to jednak oznaki prostego wzruszenia, o które zawsze łatwo, kiedy mówi się o tragicznym losie dzieci. Ten spektakl obezwładnia nieprawdopodobnym ładunkiem pozytywnej energii, która pojawia się w nim mimo wszystkich strasznych rzeczy, o których mówi się na scenie. Ta historia opowiada o przerażających czasach, o okrucieństwie i cierpieniu, ale przede wszystkim o tym, jak nawet ze strasznych wydarzeń może narodzić coś pozytywnego.

Brzoza przygotował swój spektakl w oparciu o reportaż Włodzimierza Nowaka Obwód głowy oraz fragmenty autobiograficznej książki Alojzego Twardeckiego Szkoła janczarów. Listy do niemieckiego przyjaciela. Obie te pozycje łączą losy ich głównych bohaterów, Alodii Witaszek i Twardeckiego – dzieci odebranych w czasie wojny polskim rodzinom, zniemczonych w Lebensbornach, adoptowanych przez niemieckich rodziców, którzy ich pokochali i których oni pokochali, a kilka lat po wojnie odzyskanych przez państwo polskie i oddanych ich polskim rodzicom. Brzmi to wszystko jak tragiczna opowieść z happy endem. Lecz ten spektakl jest dużo bardziej niejednoznaczny, mądrzejszy i wielowarstwowy niż tylko prezentacja wojennych losów polskich rodzin. Mówiąc o trudnej historii, równocześnie wysyła bardzo ważne przesłanie naszemu teraz.

Miałam duży problem pisząc o Obwodzie głowy; próbowałam ważyć każde słowo, by nic z jego przesłania nie uronić, nie stracić, nie przeinaczyć, zawrzeć jak najwięcej, a równocześnie zachować profesjonalny recenzencki dystans. Było to trudne, ponieważ to, o czym mówi spektakl, porusza bardzo istotne i osobiste dla mnie sprawy – dotyka miejscami historii mojej własnej rodziny, dotyka losów ludzi z drugiej strony granicy, których poznałam i dla których są to też trudne sprawy. Obwód głowy to nie fikcja artystyczna, to teatr faktu. To, co widzimy na scenie, wcale nie jest „nierzeczywistością”, kreacją artystyczną, to „naprawdę” – to realność ludzi, którzy wciąż niedaleko mieszkają. Dlatego tak trudno zachować mi równowagę między osobistym zaangażowaniem, szacunkiem dla bohaterów spektaklu (jaki okazali zarówno Nowak, jak i Brzoza) a traktowaniem tego przedstawienia wyłącznie jako dzieła artystycznego. Jednego natomiast jestem pewna: to jeden z najważniejszych spektakli, jakie powstały w ciągu minionych kilku sezonów w Poznaniu, a także spośród tych, jakie widziałam ostatnio w polskich teatrach. Wszystko to razem czyni mnie nieco bezradną wobec prób zrecenzowania tego przedstawienia. A jednak próbuję.

Obwód głowy Zbigniewa Brzozy chwyta za serce i ściska za gardło.Obwód głowy znakomicie wpisuje się w linię programowej „lokalności”, jaką przyjął dyrektor Teatru Nowego Piotr Kruszczyński, przypomina bowiem historię, która stała się udziałem wielu dzieci z Wielkopolski (i nie tylko stąd), a także postacie z rodziny trochę już zapomnianego uczestnika ruchu oporu – Franciszka Witaszka. Witaszek był poznańskim lekarzem, który, wykorzystując swoją wiedzę medyczną, truł żołnierzy niemieckich w taki sposób, że umierali z dala od miejsca otrucia. Był bardzo skuteczny. Był też mężem i ojcem. Kiedy został aresztowany i stracony, karę poniosła cała jego rodzina – żona została wysłana do Auschwitz, dzieci – jako czyste rasowo – odebrano rodzinie. Krewnym udało się ukryć troje z nich, dwie dziewczynki trafiły do niemieckich rodzin. Dramaturg Wojtek Zrałek-Kossakowski wyjął z tekstu Nowaka wątek, który opowiada właśnie o losach uprowadzonych dzieci. Dzięki temu oraz spleceniu historii Alodii Witaszek z historią Alojzego Twardeckiego otrzymujemy z jednej strony kawał prawdziwej historii, a z drugiej niemal biblijną przypowieść o pozbawionej egoizmu miłości rodzicielskiej, w której dobro dziecka jest absolutnym i ostatecznym celem.

Historie przedstawione w spektaklu to odwrotność sądu króla Salomona – obie matki Alodii Witaszek, zarówno rodzona, jak i przysposobiona, gotowe są wyrzec się swoich praw do dziecka, byleby tylko dziecko było szczęśliwe. Najsilniejszą w wymowie była dla mnie właśnie scena, która jest parafrazą opowieści ze starotestamentowej Pierwszej Księgi Królewskiej – symbolicznego sądu, w którym to nas, widzów stawia się w pozycji sędziów. To my – opierając się na tym, co pokażą aktorki: Julia Rybakowska jako mama Halina Witaszek i Dorota Abbe jako Mutti Luise Dahl – mamy zdecydować, która z nich ma prawo do dziecka. Między nimi stoi Alodia/Alice (Daniela Popławska), do każdej z nich wyciąga rękę, jakby czekała, że to ich siła i determinacja za nią zdecydują, którą z nich ma kochać jak matkę. Lecz żadna z nich nie chce przeciągnąć dziecka na swoją stronę. Pierwsza zaczyna mówić mama. W interpretacji Rybakowskiej to kobieta pozbawiona już sił i pełna bezradnej rozpaczy. Ona zdążyła już tysiąc razy przeżyć swoją stratę na nowo – kiedy odebrano jej dzieci, kiedy wydawało się, że się znalazły, a okazywało się, że to zaledwie ślad po nich w dokumentach. Mutti Doroty Abbe jest pozornie inna – bardziej zdesperowana, a więc i bardziej ekspresyjna. Ale wielkie emocje są w ekspresji Abbe powstrzymywane, siłą tłumione, tak jakby nie chciała swoją rozpaczą powiększać traumy Alice. Kiedy mama zaczyna opowiadać swoją historię, Mutti-Abbe siedzi nieruchomo w fotelu i tylko coraz silniejsze drżenie rąk zdradza jej napięcie. A potem zaczyna mówić, tłumaczyć, że oczywiście wyśle dziecko do Polski, jeśli tylko będzie miała pewność, że matka tam na nie czeka. Rozpacz, o której opowiada Abbe, jest równie autentyczna, jak ta, którą przedstawia Rybakowska, dlatego nie sposób zdecydować, która z nich jest tą „prawdziwszą” matką. Nie potrafi o tym zdecydować także ich wspólna już córka. Popławska w tej scenie nie gra dziecka, jest dorosłą, starszą już kobietą, lecz jej zagubienie nie jest przez to mniejsze. Jest równocześnie i kilkudziesięcioletnią osobą, i dzieckiem, które na nowo przeżywa swoją traumę. W niektórych scenach, opowiadających o zdarzeniach z przeszłości bardziej niż o emocjach głównych bohaterów, pojawiają się na scenie dzieci. One jednak „nie grają”, stanowią raczej projekcję swoich już dorosłych postaci, są nieme i bezwolne; sterowane przez dorosłych wykonują to, co im się mówi czy o czym oni sami jako dorośli mówią we wspomnieniach. Nakładanie na siebie różnych sposobów prowadzenia narracji jest formą wydobywania ładu z chaosu, jest próbą porządkowania tego, co przynależy do faktów, a co jest komentarzem od postaci.

Spektakl Brzozy autentycznie wzrusza, choć skonstruowany jest tak, by prezentowaną historię wsadzić w ramę, dodać jej sztafaż, w którym wzruszeniu czy przejęciu się trudniej się obudzić, by – mówiąc po Brechtowsku – patrzeć na nią z dystansem. Ten dystans, który wcale nie ocala przed wzruszeniem, pozwala równocześnie pobudzić intelekt, rozum i krytyczne myślenie, co jest w teatrze równie istotną sprawą. Brzoza konstruuje swoją sceniczną narrację tak, jakby chciał nam powiedzieć: to tylko rekonstrukcja historii, która wydarzyła się dawno temu. Nie ma tu łopatologicznych wykładni reżyserskich zamiarów. To, co ważne dla wymowy spektaklu, rzucają w pojedynczych zdaniach sami bohaterowie: o tym, że dla małych dzieci narodowość jest abstrakcją, że niezłomność postawy rodziców dla dzieci nierzadko oznacza cierpienie, czy historie o Polakach, którzy wobec małych Witaszków okazywali się okrutni, najpierw wspierając grabież majątku rodziny, a potem, po wojnie, wyśmiewając się z ich sytuacji spowodowanej brakiem „rozsądku” rodziców, którzy nie podpisali volkslisty.

Na scenie pojawia się czysta opowieść przywołująca fakty, toteż inscenizacja ma charakter „rekonstrukcyjny” – na ciemnych zastawkach, które służą za ekrany, wyświetlane są nazwiska bohaterów, nazwy miejsc, czasem potrzebne Spektakl Brzozy autentycznie wzrusza.„prawdziwe” tło, jak brama, ulica, dworzec czy droga przez las. Chwilami te czarno-białe projekcje przybierają niemal groteskowy charakter, kiedy wizyta gestapo to obraz twarzy dwóch tajniaków przedstawionych jak w estetyce filmu z lat 30. Projekcje, hojnie wykorzystywane w tym spektaklu, pełnią rolę kronik wizualnych, „autentycznych dokumentów”, które przybliżają do tamtych czasów i równocześnie pozwalają powstać kolejnej ramie tej opowieści.

Aktorzy opowiadają o swoich bohaterach, choć cały czas mówią o nich w pierwszej osobie. Na plan pierwszy wysuwa się w spektaklu reporter (Tomasz Nosinski) – porte-parole autora Obwodu głowy. To on wprawia w ruch całą rekonstrukcyjną maszynę pamięci. Reporter Nosinskiego to ktoś wyciągający fakty, wspomnienia, zdarzenia; kogo bardziej interesuje historia, jaką ma przedstawić, niż to, co z niej wyniknie. On też jest jednym z elementów budowania dystansu – cały czas w historii, ale jakby bez emocji, będący kwintesencją uważnej ciekawości – takiej, która szanując rozmówcę, próbuje zbliżyć się do prawdy. Nosinski na scenie jest skupiony, ale równocześnie żywiołowy, podążający za swoją fascynacją, tak jakby jego postać była cały czas na tropie, cały czas zajmowała się czymś, co w tej konkretnej chwili jest najważniejsze na świecie. Dzięki temu przekonuje nas, widzów, że to, co się przed nami odgrywa, jest w tym momencie najistotniejsze, że świat w całym swoim skomplikowaniu jest tu i teraz przed nami. Reportera zdaje się przede wszystkim interesować to, w co trudno uwierzyć ludziom z pokoleń wychowywanych w przekonaniu (które przecież miało swoje całkiem realne podstawy), że Niemcy to samo zło. Dlatego drąży, jak to możliwe, że dzieci takie jak Alodia i Alojzy pokochały swoich niemieckich rodziców. Pierwsza odpowiedź, jaka wydaje się oczywista w kontekście wydarzeń scenicznych – były zbyt małe, by pamiętać „rodzonych rodziców”, staje się niewystarczająca, kiedy okazuje się, że nawet po odkryciu prawdy nadal kochają ludzi, którzy się nimi przez lata opiekowali. Janusz Grenda jako Twardecki raczej prezentuje żal, że jego niemiecki ojciec jednak się poddał w walce o niego i pozwolił mu wyjechać do Polski. Jego historia to seria porwań: najpierw z Rogoźna, potem z Koblencji, gdzie żył w przekonaniu, że jest Niemcem i do której uniemożliwiono mu powrót. On też, podobnie jak dorosła już Alodia, utrzymywał kontakt ze swoją niemiecką rodziną, która przez pewien czas ukrywała go przed przedstawicielami polskich władz. Alojzy opowiada reporterowi, że jego niemiecki ojciec był wprost zauroczony jego polską matką i żałował, że to nie z nią po śmierci żony założył ponownie rodzinę.

Ostatnie kwestie w Obwodzie głowy wypowiada reporter, pokazując zdjęcie uśmiechających się do siebie, serdecznie objętych dwóch starszych pań – to obie mamy Alodii Witaszek. Nosinski mówi tekstem z reportażu: „To moja mama, a to Mutti. Przyjechała do nas w roku 1969. Jak one się z mamą pokochały. Pisały do siebie serdeczne listy. I wtedy mama powiedziała, że kto wie, gdyby wcześniej znała panią Dahl, wiedziała, jak ona szukała Darii [młodszej siostry Alodii], żebyśmy były razem, to niewykluczone, że bym tam została”.

W tle tych pozytywnych historii głównych bohaterów znajdują się losy setek polskich dzieci, które powtórnie wyrwano rodzinom – odebrano niemieckim rodzicom, po to by wróciły do Polski. Tyle że tu już nie było nikogo, do kogo mogłyby wrócić, więc dorastały w sierocińcach. Gdzieś w przedstawianiu tych faktów przez postacie ze spektaklu dźwięczy pytanie: czy rzeczywiście zadośćuczynienie Narodowi jest większą wartością niż osobiste szczęście, poczucie bezpieczeństwa, jakich pozbawia się małego i bezbronnego człowieka? W tekście Nowaka takich pytań i spraw, na które nie sposób udzielić jednoznacznej odpowiedzi, jest więcej niż w spektaklu Brzozy. Nie jest to jednak zarzut – dzięki wybraniu z reportażu i książki Twardeckiego tych historii, których niejednoznaczność niesie duży pozytywny potencjał, Brzoza stworzył przypowieść o tym, jak ludzie mogą próbować wymykać się kategoryzacjom, jakie nakładają na nich los i historia. Nie sposób bowiem nie patrzeć na ten spektakl w kontekście pogmatwanych polsko-niemieckich relacji, które na terenach całych „kresów zachodnich” są jeszcze bardziej pogmatwane niż generalnie w Polsce. Spektakl Brzozy jest jednoznacznym opowiedzeniem się za przebaczeniem krzywd, budowanym właśnie na takich indywidualnych historiach tworzących wyrwy w długo dominujących monolitycznych narracjach. Jest głosem pokazującym bardzo wyraźnie przez pryzmat losów konkretnych, autentycznych ludzi, do czego prowadzić może postrzeganie świata przede wszystkim w kategoriach narodowych. Zarówno Alodii Witaszek, jak i Alojzemu Twardeckiemu było strasznie trudno odnaleźć się w powojennej Polsce, ponieważ rówieśnicy – przez język, którego echa słychać było w ich polszczyźnie – uznawali ich za obcych i wrogich. W ten sposób oboje przestawali przynależeć gdziekolwiek. Podsumowując to, postać grana przez Małgorzatę Łodej-Stachowiak mówi: „Dla nas wojna nie skończyła się nigdy”. A jednak rodziny, które zostały połączone przez osoby Witaszek i Twardeckiego, potrafiły w pewnym momencie przezwyciężyć swoje bycie przede wszystkim członkiem narodowej wspólnoty. Brzoza pokazuje pozytywne przykłady, jak nie dawać się zarażać nienawiścią, nie przenosić jej w kolejne pokolenia, tylko jak umieć zbudować zupełnie wbrew niej coś bardzo ludzkiego i pięknego. To niezwykle cenne przypomnienie.

Kiedy po spektaklu czekałam w kolejce do szatni, stojąca za mną dziewczyna powiedziała do swojego towarzysza: „Moja babcia opowiedziała mi też taką pokręconą historię”. Ta „pokręcona historia” jest jej własnością, mam jednak podejrzenie, że wiele takich „pokręconych” opowieści funkcjonuje w polskich (i nie tylko) rodzinach. Ja mam kilka swoich własnych. Tytuł tej recenzji to imię i nazwisko Niemca, który w czasie wojny ocalił moją bydgoską rodzinę przed gestapo. Donieśli na nią jej polscy sąsiedzi. Kiedy ją pierwszy raz usłyszałam, musiałam mieć kilka lat. W mojej rodzinie, która nie wyszła z wojny bez szwanku, zachowano w pamięci nazwisko dobrego człowieka, który – tak się złożyło – był Niemcem. Ale jakie to tak naprawdę miało znaczenie? Choć pewnie jako Niemiec mógł sobie na więcej pozwolić, to przecież i tak ryzykował – ryzykował dla swoich sąsiadów, którzy – tak się złożyło – byli Polakami. W wypowiedzi Włodzimierza Nowaka zamieszczonej na stronie poświęconej historii Witaszków można znaleźć zdanie: „Świat jest zbyt bogaty, żeby go upraszczać”. Trzeba o tym pamiętać, szczególnie w czasach, kiedy tylu ludzi zdaje się nie mieć żadnych wątpliwości i wykazuje dużą determinację w upowszechnianiu swojej bardzo prostej wizji świata. Dobrze pamiętać o tym w Poznaniu, gdzie nadal wiele osób nosi niemiecko brzmiące nazwiska. Dobrze, że teatr przypomina takie historie, które pokazują, że kiedy się myśli, a nie tylko kalkuluje, można się nie dać zarażać nienawiścią i ocalić w strasznym świecie to, co naprawdę ważne – dobro; że pamiętać – nawet o krzywdach – nie musi znaczyć nienawidzić.

5-12-2014

galeria zdjęć Obwód głowy, reż Zbigniew Brzoza, Teatr Nowy w Poznaniu Obwód głowy, reż Zbigniew Brzoza, Teatr Nowy w Poznaniu Obwód głowy, reż Zbigniew Brzoza, Teatr Nowy w Poznaniu Obwód głowy, reż Zbigniew Brzoza, Teatr Nowy w Poznaniu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Nowy w Poznaniu
Zbigniew Brzoza, Wojtek Zrałek-Kossakowski
Obwód głowy
reżyseria teatralna i wideo: Zbigniew Brzoza
dramaturgia: Wojtek Zrałek-Kossakowski
scenografia oraz kostiumy teatralne i wideo: Justyna Elminowska
reżyseria świateł, zdjęcia, realizacja projekcji wideo: Prot Jarnuszkiewicz
muzyka: Jacek Grudzień
obsada: Dorota Abbe, Małgorzata Łodej-Stachowiak, Daniela Popławska, Julia Rybakowska, Janusz Grenda, Nikodem Kasprowicz, Szymon Mysłakowski, Tomasz Nosinski
premiera: 24.10.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany
    2014-12-08   10:35:19
    Cytuj

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-12-07   14:40:27
    Cytuj

    uważam,?że nie należy wierzyć Ostrowskiej. Bo kłamała wcześniej, zawsze z powodów ideologicznych

  • Użytkownik niezalogowany Joanna Puzyna
    Joanna Puzyna 2014-12-05   11:00:08
    Cytuj

    Sama wzruszyłam się, czytając tę recenzję. Aż boję się teraz konfrontacji z teatrem.