Idzie nowe
„Nowy teatr zaczyna wracać do wielkiej literatury. Przyjmuję to z radością i nadzieją, że oto po okresie dominacji dekonstrukcji jako metody, przy pomocy której teatr przedstawiał świat rozbity, z kryzysem wartości i tożsamości, młodzi twórcy zaczynają powracać do wielkich dzieł, żeby za ich pomocą rozmawiać głębiej o kondycji współczesnego człowieka”.
Tymi słowami zapraszał na tegoroczny Festiwal Nowego Teatru. Rzeszowskie Spotkania jego dyrektor, Jan Nowara. Dopowiadała do tego dyrektor artystyczna, Joanna Puzyna-Chojka: „Artyści chcą za pomocą starych tekstów rozmawiać ze swoją publicznością, pytać ją o naszą wspólną tożsamość, nasze – narodu – «duchowe jestestwo». (…) Na pierwszą pozycję w repertuarach teatrów wróciły wszelakie «sny o Polsce» i antytotalitarne parabole. Widać też coraz wyraźniej potrzebę przejścia od odprawiania «dziadów», czyli «żałobnych mszy za wolność narodu» (jak ujął to niegdyś Konrad Swinarski) do konstruowania nowych scenariuszy odnowy społecznej – nowych projektów życia zbiorowego”. Słowa obojga tworzących festiwal odebrać trzeba jako wskazówkę, czym kierowano się, konstruując jego program, który w tym roku odbywał się pod hasłem „Nowe mitologie”. Ponieważ tak to bywa z festiwalami, że prezentowane na nich przedstawienia z poprzedniego sezonu są już dość dobrze opisane, w mojej relacji z rzeszowskiego festiwalu skupię się raczej na kontekstach wytwarzanych przez ustawienie obok siebie tych konkretnych przedstawień oraz dialogu, jaki niektóre elementy programu prowadziły ze sobą.
Nie jestem pewna, czy ów „powrót do wielkiej literatury” jest rzeczywiście w ostatnim sezonie jakimś ogólniejszym trendem w polskim teatrze, czy może raczej wyborem tych konkretnych, wymienionych wyżej ludzi wynikającym z pomysłu, by pokazać, jak teatr przepracowuje mity (których nośnikiem może być literatura), jak tworzy własne mitologie stanowiące coś na kształt „mitu założycielskiego” nowego teatru czy też jak sam uprawia mitotwórczość. Wszystkie te konteksty można było odnaleźć na tegorocznym festiwalu, tym bardziej iż był on – tradycyjnie już – nie tylko przeglądem przedstawień, a raczej pewnym „projektem intelektualnym” zbudowanym wokół idei „nowych mitologii”. Tak więc bardziej w tym kontekście postrzegałabym obecność owej „wielkiej literatury” reprezentowanej przez inscenizacje Idioty Dostojewskiego (Św. Idiota, reż. Janusz Opryński), Ślubu Gombrowicza (reż. Anna Augustynowicz), Chłopów Reymonta (reż. Krzysztof Garbaczewski) czy też dalece przepracowanego Bzika tropikalnego Witkiewicza (Bzik. Ostatnia minuta Jana Czaplińskiego, reż. Ewelina Marciniak). Tym bardziej, że obok tych „wielkich dzieł literackich” pojawiły się inscenizacje całkiem współczesnych utworów dramatycznych jak: Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk Agaty Dudy-Gracz w jej reżyserii, Gdyby Pina nie paliła, to by żyła Aldony Kopkiewicz w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego oraz Sekretne życie Friedmanów Daniela Sołtysińskiego i Marcina Wierzchowskiego w reżyserii tego ostatniego. Prezentacjom towarzyszyły wieczorne Rozmowy o teatrze, panele dyskusyjne, Forum Młodych Krytyków i DramaLaby – czytania performatywne, konwersatoria, koncerty oraz projekcja performatywna filmu Dybuk wyreżyserowana oraz wykonana przez Pawła Passiniego. Jeśli więc ktoś miałby czas i ochotę, mógłby spędzić na festiwalu 10 dni od rana do nocy. Na szczęście festiwal to nie obligatoryjne zajęcia uniwersyteckie, więc każdy miał szansę wybrać sobie pośród tego gąszczu własną festiwalową ścieżkę, świadomie wybierając te elementy, które go/ją bardziej interesowały i które złożyły się później na prywatny obraz „Nowych Mitologii”.
Tradycyjnie już (bardzo dużo tej tradycji jak na Nowy Teatr) preludium do właściwego konkursowego programu były dwa dni, z których każdy poświęcony był trochę innemu tematowi, wchodzącemu jednakże jakoś w dialog z pozostałymi częściami. Toteż pierwszy festiwalowy dzień to „nowy teatr/Europa”, a drugi „multimedia/ Konteksty”. Oba łączyło to, że spięte były podtematem „Dybuki. Przepisywanie pamięci”, dzięki czemu poświęcone były w przeważającej części temu, co zwykło się nazywać tematyką żydowską. Momentami było to raczej wydobywanie z niepamięci, jak w przypadku postaci Gisi Flajszman – słowackiej Żydówki, której w czasie drugiej wojny udało się uratować wielu pobratymców, organizując im przerzut do Palestyny, a która sama nie uchroniła się przed śmiercią w Auschwitz. O tym, jak bardzo nieznana jest to postać, świadczy to, iż w Muzeum Auschwitz w pawilonie słowackim, gdzie ekspozycja jest dziełem samego państwa, którego obywateli ona dotyczy, nie ma o Flajszman ani słowa. W Rzeszowie jej postać pojawiła się za sprawą Anny Gruskovej – reżyserki filmu dokumentalnego Rabinka oraz autorki dramatu pod tym samym tytułem, którego czytanie razem z aktorami z Teatru im. Siemaszkowej przygotował Tomasz Węgorzewski. Skoro pojawił się temat Zagłady w kontekście „przepisywania pamięci” nie mogło w programie zabraknąć jednej z najbardziej emblematycznych dla zachowania pamięci o losie Żydów postaci – Anny Frank. Jej Dziennik… w reżyserii Ondreja Sotha zaprezentował Państwowy Teatr w Koszycach (reprezentant festiwalowego nurtu „nowy teatr/Europa”). Muszę przyznać, iż „przepisanie” pamięci zawartej w Dzienniku na język tańca i ruchu nie do końca się sprawdziło. Bieganie aktorów po widowni mające pokazać beztroskę przedwojennych lat czy późniejsze taneczne wstawki były dla mnie niepotrzebną estetyzacją tego, o czym mówią słowa z dziennika nastolatki. Natomiast ostatnia scena zagłady pozbawiona zarówno słów, jak i owej estetyzacji, była prawdziwie wstrząsająca.
Ten wątek żydowski uzupełniły działania Pawła Passiniego w starej synagodze, w której obecnie mieści się rzeszowskie Biuro Wystaw Artystycznych. Koncert Obecni był połączeniem żydowskiej muzyki z prezentacją w formie projekcji żywych liter hebrajskiego alfabetu wykonywanych przez młodych ludzi w różnych miejscach Rzeszowa (co na finał zostało powtórzone na żywo) z melorecytacjami. Po uczestniczeniu w tej części festiwalu poświęconej może nie tyle przepisywaniu, co przywoływaniu pamięci, naszła mnie taka refleksja, że jeśli przyjąć, iż dybuk jest duszą, która nie zamknęła swoich spraw na tym padole (co zgodne jest na przykład z rabiniczną interpretacją fenomenu dybuka zamieszczoną w książce pod takim tytułem zredagowanej przez Mieczysława Abramowicza), to kultura żydowska stała się dla nas takim właśnie dybukiem – duszą, która z powodu unicestwienia własnego ciała żyje w ciałach tych, co pozostali, choć nie zawsze są oni Żydami. Pytanie tylko, czy to ciało przyjmie owego dybuka w gościnę, czy będzie raczej próbowało go egzorcyzmować?
Uzupełnieniem owego wątku „przepisywania pamięci” był spektakl zagrany przez gospodarzy – Beze mnie Michaela Mullera w reżyserii Tomasza Cymermana. Przedstawienie dotyczy problematyki, na którą w teatrze jestem bardzo uwrażliwiona – młodych ludzi i ich odnajdywania się w świecie, a raczej tego, jak my, dorośli, próbujemy dla nich analizować naszą rzeczywistość. Od tego właśnie wychodzą, niby półprywatnie, aktorzy: z czym nam – widzom – kojarzy się spektakl edukacyjny. Pytają nas, a z naszych odpowiedzi próbują zbudować przejście do właściwego spektaklu, gdzie nie będziemy już „współuczestnikami”, a tylko świadkami ich opowieści. Spektakl ten znalazł się w bezpośredniej bliskości opowieści o Rabince-Flajszmanowej – kobiecie, która ratowała życie innych, natomiast Beze mnie dotyczy dwojga nielubianych w szkole nastolatków, którzy postanawiają dokonać masakry na nauczycielach i kolegach. Tu też pojawia się problem pamięci, która nie pozwala żyć, nie pozwala nawiązywać zdrowych relacji z innymi. Powodem ma być to, co w zamierzchłych czasach znane było pod nazwą „wyrzutów sumienia”. Otóż jeden bohater nie może uporać się z tym, że nie pojawił się na umówionej masakrze i jego osamotniony kolega, zamiast zabijać innych, popełnił samobójstwo. Po latach właśnie to dręczy głównego bohatera. Nie to, że planował jako wygłup zabicie kolegów, ale to, że ten, który był bliski wykonania tego planu, pozbawiony jego wsparcia, sam się zabił i teraz on po latach nie może się uwolnić od jego „dybuka”. Naprawdę do takiej wiedzy teatr chce edukować młodzież? Trzymaj się kumpli, a to, co poza waszym światem, jest nieistotne, nawet jeśli to śmierć innych ludzi? Idzie nowe w nowym teatrze skierowanym do młodzieży?
Beze mnie było równocześnie pierwszym spektaklem konkursowym. W tegorocznym konkursie wprowadzono pewne novum. Obok dotychczas istniejącej Nagrody Jury pojawiły się dwie inne: publiczności oraz dziennikarzy. Nie wiem, czy miało to związek z tym, iż tegorocznymi jurorami byli studenci teatrologii z różnych uniwersytetów, którzy pod wodzą Tomasza Domagały brali udział w warsztatach dla młodych krytyków. Czy wprowadzenie innych nagród miało być próbą zbalansowania ich młodzieńczych wyborów? Okazało się bowiem, że werdykty trzech gremiów niemal w żaden sposób się nie pokrywały. Publiczność nagrodziła Sekretne życie Friedmanów, spektakl, który mógł robić wrażenie swoim „nowatorstwem”, ponieważ poszczególne jego sceny grane były w różnych miejscach Teatru im. Siemaszkowej. Czemu to miało służyć, nie mam bladego pojęcia, ponieważ z tych zmian miejsc nic, poza koniecznością przemieszczania się i wydłużeniem spektaklu w czasie, nie wynikało. Nadal bardzo konsekwentnie przestrzegany był podział na widzów i aktorów, nawet tam, gdzie widzowie siedzieli przemieszani z aktorami, jak w mieszkaniu Friedmanów, żółtymi karteczkami zaznaczone były miejsca, gdzie siadać nie wolno, o czym przypominał nasz przewodnik po tym świecie. Zabraniano także stania w drzwiach, bo z nich także korzystali aktorzy. Druga scena odbywała się w czymś na kształt muzeum, gdzie wystawione były rozmaite artefakty. Kiedy jednak próbowałam im się przyjrzeć i przeczytać towarzyszące im objaśnienia, zostałam pogoniona, żeby wchodzić do kolejnej sali. Po co wychodzić w nietypową przestrzeń, skoro nie wie się jak i nie umie się jej wykorzystać? Po co wpuszczać widzów do „mieszkania” skoro aktor boi się z nimi kontaktu, który polegać miałby jedynie na powiedzeniu „przepraszam”, by zrobiono mu przejście? Jest jedna scena, w której aktorzy oczekują współdziałania – to przeszukiwanie mieszkania Friedmanów. Widzowie zaproszeni są do roli przeszukujących policjantów. Zachętą do wzięcia udziału w przetrząsaniu zawartości szaf i łóżek ma być informacja, że gdzieś ukryte jest 50 złotych i jeśli ktoś je znajdzie, będzie mógł zachować (oczywiście nikt nie znajduje). Naprawdę teatr musi się uciekać do takich prostackich chwytów? Czy może właśnie obserwujemy tworzenie „nowej mitologii teatru uczestnictwa”?
Dziennikarze natomiast nagrodzili spektakl Agaty Dudy-Gracz, która została też uznana przez młode jury za „osobowość artystyczną” dzięki „stworzeniu totalnej wizji scenicznej świata, w którym sądy, z pozoru słuszne, zwracają się przeciw nam samym”. To samo jury nagrodziło w kategorii „młody twórca” Magdalenę Koleśnik za rolę Jagny w Chłopach. Najlepszym spektaklem natomiast został Bzik. Ostatnia minuta w reżyserii Eweliny Marciniak. Niestety zupełnie w werdykcie nie został uwzględniony Ślub Anny Augustynowicz, moim zdaniem najlepsze, najprecyzyjniejsze i znakomicie zagrane przedstawienie nie tylko tego festiwalu, ale i minionego sezonu. Nowy teatr w festiwalowym wydaniu przyniósł pewne paradoksalne odkrycia jak na przykład to, że najbardziej tradycyjny teatr inscenizacji literatury w tym konkretnym zestawieniu robi niegdysiejszy twórca „młodego teatru” – Janusz Opryński. Przyniósł także wzruszające chwile, kiedy można się było przekonać, co naprawdę znaczy uwrażliwienie na partnera i odpowiedzialność za spektakl. W bardzo ważnej scenie Chłopów popsuł się mikroport Koleśnik, która w ten sposób dosłownie została pozbawiona głosu. Wtedy do akcji wkroczyła Ewa Skibińska, która przekazała swój mikroport koleżance, czym sobie z kolei bardzo utrudniła granie. To raczej przykład starej, zespołowej tradycji teatru, która zawsze była w polskim teatrze ogromną wartością i która, mam nadzieję, będzie także mocnym elementem nowego teatru. Bo ”(S)tary teatr” w Polsce taki zły nie był i nie ma chyba potrzeby przeprowadzania w nim jakiejś dowolnie przymiotnikowej zmiany.
Można jednak na próbę przyjąć, że i w teatrze idzie nowe. A czy puenta tego marszu będzie jak na rysunku Andrzeja Mleczki „...stare jedzie”, czy jak z Olewicza z płyty I Ching (Księga przemian) „całe we krwi” – zobaczymy; mam nadzieję, że wyłącznie na rzeszowskim festiwalu w przyszłym roku.
15-12-2017
56. Rzeszowskie Spotkania Teatralne. Festiwal Nowego Teatru, Rzeszów 17-26.11.2017
Bardzo dobry festiwal, nowa jakoś i marka dla miasta Rzeszów.