Lupa i długo, długo nic
Organizatorzy 35. Warszawskich Spotkań Teatralnych mają powody do radości. Niemal na wszystkich spektaklach wyselekcjonowanych przez Zdzisława Pietrasika były nadkomplety – bilety rozeszły się jak świeże bułeczki, sprzedano setki wejściówek, a niektóre przedstawienia zdecydowano się zagrać dwukrotnie (Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu! oraz poznańskie Dziady), a nawet trzykrotnie (Wycinka).
Zaproponowany program był jednak tyle atrakcyjny, co przewidywalny. Bo i przewidywalny jest polski teatr w obliczu jubileuszu. Nie sposób zaprzeczyć, że głównym inspiratorem zbiorowego zwrotu w stronę klasyków było 250-lecie teatru publicznego – bez niego daremnie by wypatrywać pojedynku na Dziady (wrocławski spektakl Michała Zadary i poznańska, choć chciałoby się rzec hollywoodzka inscenizacja Radosława Rychcika), próby scalenia dramatów Wyspiańskiego w czterogodzinny tryptyk (Wędrowanie Krzysztofa Jasińskiego), wyraźnych inspiracji Krasińskim w spektaklu Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego (wspomniana Nie-boska…), czy w mniejszym może stopniu powrotu do Gombrowicza (Iwona, księżniczka Burgunda w reżyserii Agaty Dudy-Gracz). Pozostałe spektakle zaproponowane przez Pietrasika również (przynajmniej pod względem wykorzystanego materiału literackiego) nie wykraczały poza polski obszar kulturowy. Pokazano adaptację niejednokrotnie nagradzanej powieści Szczepana Twardocha (Morfina Eweliny Marciniak), sztukę Artura Pałygi, jednego z najciekawszych obecnie dramatopisarzy (Tato w scenicznej interpretacji Małgorzaty Bogajewskiej) oraz spektakl Koń, kobieta i kanarek w reżyserii Remigiusza Brzyka, czyli bolesną opowieść o żonach górników tłamszonych przez katolicko-patriarchalną społeczność. Jedynie Wycinka Krystiana Lupy nie była odpowiedzią na jubileusz. A jednocześnie już od chwili ogłoszenia programu Spotkań było pewne, że to właśnie wrocławski spektakl stanie się wydarzeniem festiwalu.
I faktycznie, Lupa zdeklasował rywali. Nie chciałabym nazywać Wycinki „arcydziełem” czy spektaklem „genialnym” – chociaż takie określenia jak dotąd najczęściej pojawiały się w branżowej prasie. Jest to przede wszystkim teatr, który poraża pięknem prostoty, wyróżnia się na tle pozostałych spektakli swą nienachalnością i brakiem efekciarstwa. Dlaczego to takie ważne? Choćby dlatego, że tani efekt króluje we współczesnym teatrze. A przynajmniej ma przewagę liczebną.
Świadczą o tym chociażby dwie inscenizacje Dziadów. Radosław Rychcik, tegoroczny laureat Paszportu Polityki, postanowił przetransponować najbardziej polski dramat na grunt amerykańskiego świata popkultury. Dlatego w jego inscenizacji Guślarza zastąpił Joker otwierający wieczór piosenką Blue Room, wiatr podwiewał sukienkę Marylin Monroe, Rózia i Józio zostali wystylizowani na bliźniaczki ze Lśnienia, zaś Ksiądz Piotr siedział unieruchomiony na wózku inwalidzkim niczym Stephen Hawking. W tyle wydziarani mężczyźni grali w koszykówkę, a bliżej widowni, zaraz przy automacie z coca-colą, trzy kobiety wciśnięte w brokatowe suknie malowały paznokcie, czytały gazety, a czasami także podawały kwestie Chóru. W tak pojętym świecie Gustaw też już nie musi być Gustawem – spokojnie mógł go zastąpić półnagi i zarośnięty muzyk, rozpaczający po utracie ukochanej. Ogląda się to wszystko całkiem przyjemnie – ale najlepiej w ogóle zapomnieć, że kupiło się bilet na Dziady. Warszawska publiczność przyjęła spektakl raczej chłodno – rozgrzało ją dopiero spotkanie z reżyserem. Podczas przedstawienia można było jeszcze się łudzić, że Rychcik celowo Mickiewicza uniwersalizuje, czyni bardziej czytelnym, wyciąga z odmętów hermetyczności. Jednak podczas rozmowy z twórcą pogłębił się niepokój widowni, że więcej w tym wszystkim luźnych skojarzeń i przypadku, niż wnikliwej lektury.
Zupełnie inne reakcje, mimo wszystko, wzbudził spektakl Michała Zadary. Zadara należy do tych ambitnych strzelców, którzy, nawet jeśli zdarzy im się spudłować, to tylko do grubszej zwierzyny. Postanowił zatem wystawić Dziady w całości, nie roniąc przy tym ani słówka. Na ponad czterogodzinne przedstawienie złożyły się I, II i IV część Mickiewiczowskiego arcydramatu oraz wiersz Upiór (premiera części III odbyła się niedługo po zakończeniu Spotkań). Dbałość o słowo tym razem jednak nadto przechyliła się w stronę dosłowności i ilustracyjności. Było zatem „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”, Zosia w kraśnym wianku na głowie, jako że za życia „nie dotknęła ziemi ni razu”, została podwieszona do liny i wymachiwała w górze nogami, zaś Złego Pana przez całą scenę podjadało zręcznie animowane ptaszysko. Reżyser wyczytał z III części dramatu, że Konrad nazywa siebie śpiewakiem – więc śpiewakiem uczynił Gustawa. Bartosz Porczyk, nominowany za tę rolę do Paszportu Polityki, nie ratuje tego spektaklu. Spektaklu, który nie jest w gruncie rzeczy niczym więcej, jak długim i żmudnym wypracowaniem na temat.
Ale jak głosi stara festiwalowa zasada – wszystko jest względne. Nie umiem sobie wyobrazić, co mogło podkusić Zdzisława Pietrasika, żeby zaprosić na festiwal Wędrowanie z Teatru STU. Spektakl Krzysztofa Jasińskiego jest długim (choć prowadzonym w zawrotnym tempie) i nudnym (choć efektów nie brakuje) przykładem złego gustu i zupełnie dowolnego mieszania konwencji. Trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia, żeby dotrwać chociaż do końca Wesela, a przecież to dopiero pierwsza część tryptyku. Spory odsetek warszawskiej publiczności takiego samozaparcia nie miał i opuszczał widownię w trakcie przerw. Żaden ze spektakli zaprezentowanych na WST tak wyraźnie nie odstawał od pozostałych. W przedstawieniu Jasińskiego zabrakło tylko waty cukrowej i pana dmuchającego balony. Wszystko inne było: monologi Wyspiańskiego śpiewane pod muzykę Turnaua, hity disco polo, przy których bawili się weselnicy ubrani w kostiumy z epoki, efekty świetlne jak z Matrixa, ekrany wyświetlające obrazy Matejki albo tekst piosenek/monologów, albo gwiazdy… Beata Rybotycka śpiewająca kolędę w tle monologu Konrada oraz finałowy popis wokalny całego zespołu do muzyki Jana Kantego Pawluśkiewicza z Papuszy tylko wzmacniają ogólny niesmak.
Jasną stroną tego festiwalu było jednak aktorstwo. Wpadkę Teatru STU przysłoniły świetnie występy dwóch innych krakowskich teatrów: Starego i Bagateli. Bolesna konfrontacja Strzępki i Demirskiego z romantycznym dramatem Krasińskiego, choć niewolna od dłużyzn, zaowocowała przede wszystkim znakomitymi rolami Doroty Segdy (grającej Barbarę Niechcic) oraz Juliusza Chrząstowskiego (Orcio). Wysiłek wyrównanego zespołu warszawska publiczność oklaskiwała na stojąco. Wysoki poziom zaprezentowali także twórcy spektaklu Tato. Małgorzata Bogajewska postanowiła przepleść tę retrospektywną opowieść o uwierającej relacji synowsko-ojcowskiej recitalowymi numerami w wykonaniu Eweliny Starejki, a także wykorzystać szeroki wachlarz umiejętności muzycznych całego zespołu (w tak powstałej aktorskiej orkiestrze nie zabrakło wiolonczeli i kontrabasu, a także perkusji, akordeonu czy przeszkadzajek).
Aktorskim koncertem najwyższej miary była – zgodnie z oczekiwaniami – wrocławska Wycinka. Widzowie zostali zaproszeni do wiedeńskiego salonu państwa Auersbergerów, w którym odbywała się „kolacja wybitnie artystyczna”. Spotkanie to z jednej strony było czymś na kształt stypy wydanej na cześć Joanny Thul, tancerki i aktorki, która powiesiła się w swoim rodzinnym domu. Z drugiej zaś strony stanowiło dla zgromadzonych artystów okazję, by poznać Aktora Teatru Narodowego, tryumfującego w Ibsenowskiej Dzikiej kaczce. Wspaniały jest Jan Frycz w swych kabotyńskich, nadętych monologach, a jednocześnie to on obnaża małość, obłudę i pretensjonalność artystycznego światka. Pięknie wtórował mu Piotr Skiba w roli Thomasa Bernharda, nie bez ironii komentującego ze swojego uszatego fotela wydarzenia tego artystycznego wieczoru. Wiele kwestii padających podczas spektaklu – bolesnych, ale i autoironicznych – można odczytać także jako prztyczki wymierzone przez Lupę polskiemu środowisku. Festiwal aluzji nie czyni jednak spektaklu hermetycznym ani publicystycznym – to wciąż teatr inteligentny i wysmakowany. Wycinka zachwyca także prostą, ale wysokiej urody scenografią oraz muzyką. Lupa jak zwykle sięga po klasyków: zapętla przejmującą The Cold Song Purcella, wspaniale wykorzystuje Bolero, jak nikt inny ogrywa ciszę.
Warszawska publiczność nigdy nie była publicznością łatwą. Niechętnie przyłącza się do ogólnych zachwytów, ale chętnie takie oceny rewiduje, czego kolejnym przykładem była jubileuszowa edycja Warszawskich Spotkań Teatralnych - festiwalu niewolnego od wpadek (także organizacyjnych), ale w gruncie rzeczy mogącego zaliczać się do udanych.
20-04-2015
35. Warszawskie Spotkania Teatralne, 21.03 - 2.04.2015.
Zbiór komunałów i nieuzasadnionych opinii. "Jest to przede wszystkim teatr, który poraża pięknem prostoty, wyróżnia się na tle pozostałych spektakli swą nienachalnością i brakiem efekciarstwa."
Trafna i rzeczowa analiza!
Nudzi pani.
www.jacekrzysztof.blog.onet.pl
Nigdy dość wazeliny, ale jeśli "na wszystkich spektaklach [...] bilety rozeszły się jak świeże bułeczki" warto zapytać: kto sprzedawał bilety i na co (może na jakiś koncert)? kto ma z tego zyski? i czy organizator WST odprowadził podatek do dodatkowej działalności handlowej.