Nie w obronie przegranych spraw
Doskonale pamiętam Wiśniowy sad Agnieszki Glińskiej sprzed dziesięciu lat, ten z Akademii Teatralnej. I jeśli od wspomnienia tamtego dobrego spektaklu zaczynam ten tekst to nie po to, by sugerować, że Wiśniowy sad z Teatru Studio jest zły. Nie, na pewno nie. A jednak obie inscenizacje dzieli przepaść.
Dziesięć lat temu widziałem Czechowa, który na długo pozostawał dla mnie synonimem „Czechowa klasycznego” – tego z czwartą ścianą i tzw. wiarygodną psychologią. Z aktorami, co grają, jakby nie grali i zachowują się, jakby nie wiedzieli, że patrzą na nich widzowie. Z wszystkim tym, co karykaturalnie wręcz łączy się z Czechowem, ale co u Glińskiej było pełne lekkiego wdzięku. W Teatrze Studio jest dokładnie na odwrót.
Tym razem Agnieszka Glińska zrobiła przedstawienie ostentacyjnie otwarte na publiczność oraz jej doświadczenia teatralne – potraktowała Wiśniowy sad, trochę jakby chodziło o Mewę i zamiast ograniczać się do zamkniętej sytuacji wpisanej w opowieść o losach Raniewskiej, jej bliskich i jej majątku, postanowiła wpisać fabułę w dodatkowy, teatralny kontekst. Bo gra się tu nieustannie chwytem teatru w teatrze, burząc sceniczne iluzje i co chwile wybudzając widza z prób zapomnienia o całym bożym świecie otaczającym Wiśniowy sad odgrywany na scenie Studia.
Tym razem Agnieszka Glińska zrobiła przedstawienie ostentacyjnie otwarte na publiczność oraz jej doświadczenia teatralne.Wszystko przypomina trochę matrioszkę: po otwarciu jednej lalki-szkatułki pojawia się kolejna i kolejna. Pierwszą matrioszkę otwiera jeden z aktorów – zanim jeszcze zacznie się spektakl, spogląda co chwilę z kąta sceny na widownię, jakby upewniając się, że ma kto na sztukę patrzeć. Druga matrioszka otwiera się wraz ze zgaszeniem światła na widowni, które następuje dość późno, dopiero wówczas, gdy na scenę wkracza – po przyjeździe z Paryża – Raniewska (Monika Krzywkowska), by wraz z towarzyszami odgrywać spektakl nieustannego, jakże sztucznego śmiechu. Ten śmiech chwilowo przerwie Szarlotta (Joanna Szczepkowska), mówiąc o pukającym do drzwi narzeczonym i rozpoczynając odgrywanie kolejnego teatru… Bo tu wszyscy będą grali, rozbijając strukturę przedstawienia na ciąg numerów – monologów mówionych jakby trochę obok wypowiedzi pozostałych bohaterów. Niemal cała część, która u Czechowa stanowi II akt, tu mówiona jest frontem do publiczności: bohaterowie siadają na proscenium i wgapieni w widzów ogrywają swoje numery, dialogując tak, że rzadko kiedy raczą rzucić okiem na rozmówców. Tańce (akt III) będą tańcami dla widzów, jak w kabarecie czy rewii i nawet sama Raniewska pojawi się na scenie w ludowym stroju i w warkoczowej koronie, by uśmiechać się znów bardziej do widzów niż do pozostałych aktorów. Więcej, gdy Trofimow (Wojciech Żołądkowicz) odważy się zasugerować Raniewskiej, że kochanek ją ograbił, ona zgani go, ale nie tyle za harde słowa, ile – jak się wydaje – za ich złe wypowiedzenie przed publicznością. Patrzymy na nieustający karnawał, ale w nim nie uczestniczymy. Te wszystkie metateatralne rozwiązania budują tak duży dystans między nami a bohaterami Czechowa, że nie ma szans na empatię czy tym bardziej na jakieś magiczne odurzenie atmosferą i zapachem kwitnących w sadzie wiśni. Oglądając spektakl sprzed dziesięciu lat, miało się wrażenie podglądania przez dziurę w płocie ludzi zajętych swoimi problemami, skrywających wielką tajemnicę zakodowaną gdzieś w niezrozumiałych słowach nuconego w finale ronda Droppen Dripp och Droppen Drapp. Bohaterowie z Wiśniowego sadu z Teatru Studio tańczą do piosenki, której jedyne słowa to „hi, hi – ha, ha” i wydaje się, że jest to ich jedyna odpowiedź na wszelkie pomysły ratowania sytuacji.
Pozbawiając swoje postaci wyrafinowanej psychologii, a narrację większych emocji, Glińska robi coś na kształt paraboli – chłodnej opowieści z kluczem o kończącym się ustroju społecznym. Przy czym nie chodzi tu o lament po społeczeństwie klasowym (wiele takich Wiśniowych sadów już stworzono) czy dekadencką opowieść o carskiej Rosji (takich Wiśniowych sadów było jeszcze więcej). To raczej spektakl o bankructwie społeczeństwa, które żyje, od lat niczego nie produkując, a swoją wysoką stopę życiową zawdzięcza już tylko kredytom. Napisać, że Glińska zrobiła spektakl o kończącej się Europie, byłoby patetyczne, a jednak nie byłoby pozbawione podstaw. Gdy patrzy się na II akt, ową część mówioną niemal w całości frontem do widzów, do głowy przychodzą te wszystkie spektakle teatru polskiego ostatnich lat, które przemieniały się w zaangażowane protest-songi z aktorami deklamującymi twarzą do widzów, jak na szkolnych akademiach, chwytliwe teksty o tematyce społecznej. Czechowowskie myśli o naprawianiu świata, o jego ewolucji i o misji człowieka brzmią jak interpretacje Foucaultów, Deleuze’ów, Sloterdijków.
Napisać, że Glińska zrobiła spektakl o kończącej się Europie, byłoby patetyczne, a jednak nie byłoby pozbawione podstaw.Nie dziwi zatem, że czekając na wyjazd, córka Raniewskiej (Agnieszka Pawełkiewicz) usiądzie na walizce, kartkując czerwoną rozprawę Žižka. Bo co niby ma czytać dziewczyna ze straconego pokolenia, które nie załapało się na prosperity z pokolenia dziadków i odcinanie kuponów praktykowane przez pokolenie rodziców? Czyta o niesprawiedliwości świata i o potrzebie buntu wobec neoliberalnego systemu. Tylko czy w jakikolwiek sposób się zbuntuje? Czy będzie jak Trofimow, od którego pewno dostała zresztą tę książkę, a który więcej zapału wykazuje w opowiadaniu o potrzebie idealnego świata (a jak mówi, to jakby recytował Broniewskiego), mniej zaś w pracy i nauce, które zapewniłyby mu wreszcie ukończenie studiów? Bo każdy by chciał, by było jak wówczas, gdy Raniewska szastała pieniędzmi. Chciałaby tego zagubiona Szarlotta, bo umie poza cyrkowymi sztuczkami niewiele. Chciałby tego Jasza (Marcin Januszkiewicz) – hipster, któremu spodobało się życie w wielkim świecie… Nowy ład, który wnosi Łopachin, nie jest jakiś diabelsko zły – to nie jest żaden karykaturalny nuworysz. W wykonaniu Łukasza Lewandowskiego jest to raczej cichy, pracowity człowiek, trochę oszołomiony własnym sukcesem, trochę zagubiony w nowej sytuacji… Glińska nie straszy zresztą światem, który nadchodzi – dość ozięble obchodzi się raczej z rzeczywistością Raniewskiej: jej pasywnością, spazmatycznym śmiechem, jako jedyną reakcją na trudne pytania, jej dziecinnością, gdy wchodzi pod stół w oczekiwaniu na wieści z licytacji… I gdy Raniewska wymiotuje, dowiedziawszy się, że posiadłość sprzedano, nie do końca wiemy, czy robi to, bo za dużo wypiła czy dlatego, że posiadłość kupił Łopachin.
Wiśniowy sad ze Studia to Czechow uwspółcześniony, ale nie przez łatwe przeniesienie historii sprzed stu lat do dzisiejszej scenografii (Žižek to wyjątek, zaś nowy przekład Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej nie epatuje swoją współczesnością). Glińska – dość krytycznie (i nie wiem, czy czasem nie na prawach parodii) – sięga po formalne rozwiązania kojarzące się ze współczesnym teatrem angażującym: frontalne ustawianie aktorów, mówienie z mętnym wzrokiem w widownię (a w tle oniryczne mgły), unikanie realistycznego dialogu, mechaniczne włączanie się w rozmowy… Efekt, który uzyskuje, rodzi pytanie: czy za pomocą tych chwytów można by powiedzieć coś innego? Czy może przyzwyczailiśmy się, że aktor, który mówi do drugiego aktora, jakby go nie widział, służy ideom teatru społecznego? Glińska nie robi tu manifestu: nie jest radykalna ani agresywna. Znajduje miejsce i dla melancholii, i dla samotności, i dla zadumy. Ale zrobiwszy całą serię inscenizacji Czechowa, w tym Wiśniowym sadzie próbuje po prostu otworzyć go narzędziami, których wcześniej w nadmiarze nie używała.
27-12-2013
Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie
Antoni Czechow
Wiśniowy sad
przekład: Agnieszka Lubomira Piotrowska
reżyseria: Agnieszka Glińska
scenografia: Agnieszka Zawadowska
kostiumy: Justyna Łagowska
muzyka: Janek Duszyński
obsada: Agata Góral, Irena Jun, Monika Krzywkowska, Agnieszka Pawełkiewicz, Natalia Rybicka, Joanna Szczepkowska, Stanisław Brudny, Marcin Januszkiewicz, Łukasz Lewandowski, Modest Ruciński, Krzysztof Stelmaszyk, Krzysztof Stroiński, Wojciech Żołądkowicz, Michał Żerucha, Przemysław Kaczyński
premiera: 16.12.2013
Frontalne ustawienie aktorów i mówienie do widowni to cytat reżyserki z samej siebie/Sztuka bez tytułu, Teatr Współczesny w Warszawie, 2009/.Także takie rozwiązanie było zastosowane w Wujaszeku Wanii w reżyserii Rimasa Tuminasa Teatru im. J. Wachtangowa z Moskwy /maj 2010 r., gościnnie na Kontakcie w Toruniu i Teatrze Studio/. Nie sądzę, by było to "formalne rozwiązania kojarzące się ze współczesnym teatrem angażującym". Raczej brak pomysłu.