AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Niech żyje wojna!

Fot. Magda Hueckel  

Dyrektor Paweł Łysak za motto swojej działalności w warszawskim Teatrze Powszechnym wybrał słowa patrona tej sceny, Zygmunta Hübnera: „Teatr, który się wtrąca”. Chcąc na bieżąco komentować to, co dzieje się w Polsce i w Europie, swoją uwagę skoncentrował na ukraińskim kryzysie, któremu poświęcona była nie tylko pierwsza premiera tego sezonu, ale również cały cykl wydarzeń zatytułowany O co się zabijać? Wojna. Pokój. Ukraina. Jego finalnym etapem jest premiera Wojny i pokoju przygotowana przez tandem Paweł Sztarbowski–Marcin Liber, mający ambicję wyspecjalizowania się w dekonstrukcji klasyki (zeszłoroczna premiera Wesela w Teatrze Polskim w Bydgoszczy).

W tamtej inscenizacji, której bliższa niż Wyspiańskiego była filmowa twórczość Wojciecha Smarzowskiego, wykazano, że podstawowym problemem Polaków z ich własną polskością jest antysemityzm. Idąc za ciosem, panowie głęboko wzięli sobie do serca hasło Hübnera i nie tyle wtrącili się do powieści hrabiego Tołstoja, ile wleźli w nią buciorami, rozepchali na wszystkie strony i wygodnie się w niej rozsiedli.

Sceniczna Wojna i pokój rozpoczyna się uroczystym ni to obiadem, ni to balem, na którym obecni są niemal wszyscy bohaterowie spektaklu. Jest on okazją do natychmiastowego wygłoszenia głównych tez i postulatów przedstawienia, które niezmordowanie powtarzane będą przez kolejne trzy godziny. Kraj stoi u progu wojny z Francuzami, ale Rosja jest potężna i car ją obroni, dlatego nie warto sobie zawracać tą sprawą głowy. Skoro jest ona tak oczywista, bohaterowie wolą zajmować się salonowymi plotkami, tanecznymi umizgami i zapasami z niedźwiedziem. Abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, w jakim kraju toczy się akcja, twórcy zadbali o zbudowanie stosownego anturażu. Oprócz wyżej wspomnianych, na scenie znajdują się więc olbrzymie słomiane bele (wszak wszyscy Rosjanie to swołocz, słoma im z butów nawet na salonach wychodzi), długi, zastawiony wódką i zakąskami stół, obowiązkowe od kilku miesięcy jabłka oraz wymownie podwieszona w tle przezroczysta pleksi, którą wkrótce przysłoni okazała carska flaga. Całości dopełnia melodia Walca nr 2 Szostakowicza.

W tak skonstruowanym świecie królują chaos i tautologia. Rytm spektaklu zakłócają niewłaściwie rozłożone akcenty. Podczas gdy dialogujący  bohaterowie po raz kolejny powtarzają wiernopoddańcze frazesy na cześć carskiego imperium, pozostali snują się bez celu po scenie lub wykonują nic nieznaczące gesty. Pustota i hipokryzja tego środowiska, mimo znaczących uproszczeń, wypływa częściowo z ducha powieści Tołstoja, jednak w ujęciu Libera i Sztarbowskiego brakuje tej ironii, z jaką patrzył na nie autor. Twórcy spektaklu traktują bohaterów-arystokratów z wyraźną złością i niechęcią, która sprowadza ich do karykatury. Kiedy przykładowo książę Bołkoński w obecności Lizy mówi Pierre’owi, aby ten się nigdy nie żenił, jest po prostu idiotyczny. Podobnie hrabia Kuragin, którego każda bez wyjątku kwestia wprost obnaża jego pazerność.

Te uproszczenia wynikają w dużym stopniu ze skrótowego potraktowania tekstu. Oczywiście trudno mieć pretensje do dramaturga, który próbuje zamknąć czterotomową powieść w trzygodzinnym spektaklu. Wiadomo, że jest to nie lada wyzwanie, wymagające ofiar w postaci odrzuconych tekstów, postaci i wydarzeń. Co więcej, jak pokazał chociażby film Siergieja Bondarczuka, jest to operacja wręcz konieczna dla ocalenia wytrzymałości widzów, święte prawo dramaturga, z którym nie zamierzam polemizować. Nie sposób jednak darować Sztarbowskiemu tej beztroskiej ignorancji, z którą potraktował z jednej strony konstrukcję psychologiczną bohaterów, z drugiej zwyczajną logikę zdarzeń. Nataszę fascynuje wojna, polowania i krew, po czym z niezrozumiałych powodów rzuca się na Bołkońskiego, próbując powstrzymać go przed wyjazdem na front. Mikołaj Rostow pluje pod nogi matce, która próbuje nakłonić go do małżeństwa z bogatą dziewczyną (notabene w spektaklu nie występuje Sonia, dlatego cały opór Mikołaja traci motywację). Podobnych niekonsekwencji w przedstawieniu jest znacznie więcej. Rażą one tym bardziej, że są jakby skutkiem ubocznym całego przedsięwzięcia, z założenia skupionego na obnażaniu prawdy o współczesnej duszy rosyjskiej.

W praktyce jednak spektaklowi znacznie bliżej do plakatowej agitki ukazującej ślepe posłuszeństwo Rosjan wobec cara i jego polityki niż do metafizycznych rozważań. Niekończące się toasty wznoszone za zdrowie władcy i potęgę kraju oraz padające zewsząd deklaracje polityczne, które podsumować można słowami Mikołaja Rostowa: „Rosjanie mogą albo umrzeć, albo zwyciężyć. Za cara!”, zagłuszają głos rozsądku i szczerości Ilji Rostowa i Pierre’a Bezuchowa. Fascynacją wojną i śmiercią młodego Rostowa autorzy spektaklu postanowili hojnie obdarować wszystkie postaci, nie pomijają przy tym kobiet. Natasza uwielbia polować, ma dosłownie krew na rękach, Helena z kolei zabawia się z kochankiem, żądając od niego zamordowania chłopa dla własnej perwersyjnej przyjemności. Z kolejnych scen jasno wynika, że w rosyjskiej duszy jest miejsce jedynie dla wojny w imię nieomylnego cara. Widzowie jednak i na tego cara nie dadzą się nabrać, bowiem autorzy spektaklu ani przez chwilę nie pozwalają wątpić, że skoro mówimy o Rosji współczesnej, to i rolę hospodara zastępuje Władimir Putin.

Zaprzepaszczeniu ulega także szansa na stworzenie ciekawych i wyrazistych kreacji aktorskich. Dosyć bezbarwnie przedstawione zostało pokolenie młodych (Joanna Drozda, Dobromir Dymecki, Piotr Ligienza, Michał Napiątek), z dwoma wyjątkami w osobach skrytej i zdominowanej przez ojca Marii Bołkońskiej (Aleksandra Bożek) oraz dzikiego i wulgarnego Dołochowa (Jacek Beler). Początkowo śmieszyła tępa zachłanność Kuragina (Sławomir Pacek), szybko jednak zaczęła irytować swoją jednowymiarowością – aktor nie przeciwstawił jej żadnej innej cechy, choćby na przykład ojcowskiej miłości do dzieci. Pewną siłę Nie sposób potraktować tego jako poważnego głosu w dyskusji nad polsko-rosyjskimi relacjami. miały natomiast kreacje dwóch innych ojców rodów: Rostowa i Bołkońskiego. Wcielający się w nich odpowiednio Andrzej Mastalerz i Mariusz Benoit dysponowali wyjątkowo mocnym materiałem literackim, który pozwalał nadać ich postaciom wyrazisty charakter. Niestety to się nie powiodło. Mastalerz nie znalazł w sobie wystarczająco dużej siły, aby przebić się przez wszechogarniający bełkot pozostałych postaci i jego słowa przelatywały bez echa, a on sam usuwał się w cień przy każdej nadarzającej się okazji, jakby całym sobą nie chciał brać udziału w tym, co dzieje się na scenie. Odwrotnie niż Benoit, którego potężny głos i swego rodzaju sceniczna nonszalancja zamieniły Bołkońskiego w gburowatego i ograniczonego satrapę, który własne dzieci traktuje gorzej niż służbę. Nie ma w nim choćby cienia mądrości czy miłości do własnych potomków – jest tylko czyste uosobienie rosyjskiego samodzierżawia.

W spektaklu nie zabrakło również motywu społecznej rewolucji. Twórcy wyeksponowali wątek słuszności wywłaszczenia chłopów, który hrabia Tołstoj wprowadził do historii Andrzeja Bołkońskiego i Bezuchowa. W trakcie ich rozmowy odbywającej się gdzieś na prowincji obydwaj dochodzą do wniosku, że „potrzebna jest nowa Rosja”. Jak ją jednak stworzyć, skoro książę Andrzej stawia drewniany krzyż prawosławny niczym symbol dawnego porządku, a za chwilę szykuje się do wyjazdu na kolejną wojnę? Marcin Liber błyskawicznie udziela odpowiedzi na to pytanie poprzez pompatyczną scenę zbiorowej opowieści o starciu z Napoleonem, wygłaszanej na tle carskiej flagi. Rozmach godny filmów Leni Riefenstahl.

Wygląda na to, że Sztarbowskiemu i Liberowi tylko po to potrzebne były opasłe tomy Wojny i pokoju. W ramach swoistej apoteozy pod koniec pierwszej części naga i pokryta krwawiącymi ranami Natasza mówi wprost do widowni: „Nie ma wojny i pokoju. Jest tylko wojna”. Autorzy spektaklu najwyraźniej nie mają zbyt dobrego mniemania o swoich widzach, skoro uważają, że po niemal dwóch godzinach odmieniania słów „car” i „wojna” przez wszystkie przypadki potrzebna jest jeszcze ta cielesna i zmysłowa eksplikacja. Tym bardziej że dla zwiększenia pewności, że przekaz dotarł, prezentują jeszcze drugą część widowiska, w której bohaterowie z czasów wojen napoleońskich przenoszą się w cudowny sposób do Moskwy 2021 roku, pogrążonej w kolejnej (a może wciąż tej samej, bo czemu i Napoleon nie miałby przeżyć?) wojnie. Popękaną glinianą podłogę zasypują spadające z góry książki, co ma być zapewne przejawem największego barbarzyństwa i jednocześnie symbolem destrukcji totalnej. Wśród obdrapanych ścian, w szarych i zgniłozielonych, obszarpanych ubraniach siedzą ci, którzy w pierwszej części zajęci byli zabawą i sławieniem rosyjskiej potęgi. Wśród nich przechadza się kilku żołnierzy w kominiarkach, z karabinami w każdej chwili gotowymi do wystrzału. Mikołaj Rostow przekazuje komendy o tzw. ładunkach 200 (termin, choć wciąż stosowany w rosyjskiej armii, kojarzy się przede wszystkim z okresem najcięższych walk w Afganistanie w latach osiemdziesiątych). Z tyłu na ekranie pojawia się twarz Bezuchowa wyliczającego matematycznie liczbę Napoleona – 666. W pewnym momencie zdesperowany wpada na scenę, odsłaniając tors obklejony ładunkami wybuchowymi. No tak, mason zamienił się w terrorystę.

Pokusa opowiadania o współczesnej Rosji za pośrednictwem Wojny i pokoju Tołstoja wydaje się zrozumiała. Co więcej, może być nawet skuteczna, o ile zachowane zostaną odpowiednie proporcje. Twórcy spektaklu Teatru Powszechnego najwyraźniej o tym zapomnieli, powołując do życia tego hałaśliwego dramaturgicznego potwora, który krzyczy o złych Rosjanach głośniej niż nasze politycznie zaangażowane media. W komunikacie prasowym autorzy zapowiadali, że chcą pokazać nasze polskie wyobrażenia o sąsiadach zza wschodniej granicy – to, co zaprezentowali na scenie, jest raczej jakąś ich kompilacją i wyolbrzymieniem, które można albo odrzucić, albo wyśmiać. Nie sposób bowiem potraktować tego jako poważnego głosu w dyskusji nad polsko-rosyjskimi relacjami.

W finale spektaklu wszystkie postaci schodzą się do ustawionego na środku sceny drewnianego pudła bez czwartej ściany i, zastygając niczym na zdjęciu, śpiewają rosyjską dziecięca piosenkę Pust’ wsiegda budiet sonce. Aż prosi się o cytat z klasyka teatrologicznej anegdoty: „Całość zakończyła się wesołym oberkiem”. 

31-12-2014

galeria zdjęć Wojna i pokój, reż. Marcin Liber, Teatr Powszechny im. Z. Hübnera w Warszawie Wojna i pokój, reż. Marcin Liber, Teatr Powszechny im. Z. Hübnera w Warszawie Wojna i pokój, reż. Marcin Liber, Teatr Powszechny im. Z. Hübnera w Warszawie Wojna i pokój, reż. Marcin Liber, Teatr Powszechny im. Z. Hübnera w Warszawie ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie
Lew Tołstoj
Wojna i pokój
przekład: Andrzej Stawar
adaptacja i dramaturgia: Paweł Sztarbowski
reżyseria: Marcin Liber
scenografia: Mirek Kaczmarek
kostiumy: Grupa Mixer
muzyka: Krzysztof Kaliski, Filip Kaniecki
obsada: Aleksandra Bożek, Paulina Chruściel, Joanna Drozda, Anna Moskal, Katarzyna Maria Zielińska, Jacek Beler, Mariusz Benoit, Dobromir Dymecki, Grzegorz Falkowski, Piotr Ligienza, Andrzej Mastalerz, Michał Napiątek, Sławomir Pacek, Piotr Stramowski
premiera: 13.12.2014 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany zdziwiony
    zdziwiony 2015-01-03   11:02:18
    Cytuj

    Czy p. Matuszewska nie jest przypadkiem pracownikiem Teatru Studio ?

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-01-01   20:04:24
    Cytuj

    www.jacekrzysztof.blog.onet.pl