AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Nowy i młody

Doktor nauk humanistycznych, krytyk teatralny, członek redakcji portalu „Teatralny.pl”. Pisze dla „Teatru”, kwartalnika „nietak!t”, internetowego czasopisma „Performer” i „Dialogu”. Współautor e-booka Offologia dla opornych. Współorganizuje Festiwal Niezależnej Kultury Białoruskiej we Wrocławiu.
A A A
Akropolis, reż. Łukasz Twarkowski,
Narodowy Stary Teatr w Krakowie, fot. Maciej Mikulski  

Każdy festiwal teatralny, mający na karku ponad pół wieku historii, nieuchronnie boryka się z problemem aktualności swojej formuły. 53. Rzeszowskie Spotkania Teatralne nie są tu żadnym wyjątkiem. Tak już jest, że wcześniej czy później widzowie zaczynają powątpiewać: czy ich impreza nadąża jeszcze za krajowymi konkurentami? Czy wciąż zaspokaja ich teatralne oczekiwania? Czy nadal warto poświęcać jej tyle uwagi? Nieproste to są pytania i na pewno niezbyt przyjemnie dla organizatorów. Jednak bez odpowiedzi pozostać nie mogą.

Teatr im. Wandy Siemaszkowej postanowił podjąć działania prewencyjne i pośpieszył przedstawić rzeszowianom zupełnie nową formułę festiwalu. Zresztą to już nie pierwsza tego rodzaju korekta. Znaczących zmian zaczęto dokonywać jeszcze za czasów dyrekcji Bogdana Cioska (lata 1987–1998). Wtedy oprócz zmian repertuarowych Rzeszowskie Spotkania wzbogacono o rozmowy z artystami i wernisaże. Jednak najbardziej radykalnych przesunięć dokonano dwa lata temu, kiedy Rzeszowskie Spotkania przekształcono w festiwal VizuArt, który skupiał się na pracy scenografów i kostiumografów. Był to jeden z nielicznych festiwali w Europie, który tak intensywnie zajmował się wizualną stroną spektakli.

Ideą tegorocznej edycji, czyli 1. Festiwalu Nowego Teatru, jest „prezentacja i promocja młodego teatru, który tworzą spektakle wykorzystujące multimedia w konstruowaniu rzeczywistości scenicznej oraz wszelkiego typu formy sceniczne położone na styku teatru, performansu, koncertu i filmu”. W tym krótkim opisie odnajduję kilka kluczowych haseł, za pomocą których spróbuję odczytać całość nowej koncepcji festiwalu. Pierwszym z tych słów-kluczy tworzących coś w rodzaju sieci luźnych powiązań jest „młodość”. Od razu powstaje szereg zasadniczych pytań: Jakich artystów możemy nazwać młodymi? Czy decyduje o tym wiek, czy może dorobek artystyczny? Kiedy artysta przekracza tę granicę? Mam na ten temat tylko pewne intuicje. Na szczęście wystarczy mi to do opisu festiwalowych zdarzeń, jednak nie wiem, czy wystarczyło pięciu jurorom, którzy musieli przyznać Nagrodę Specjalną dla Młodego Artysty.

Należy powiedzieć, że jury składało się ze studentów oraz doktorantów kilku polskich uczelni, czyli, jak się domyślacie, były to osoby dość młode. Wśród dziesięciu konkursowych spektakli z całej Polski musieli wybrać jeden najlepszy. Oprócz tego wręczyć Nagrodę dla Osobowości Artystycznej. Nie było to zadanie łatwe, ale, jak uważam, zbyt trudne też nie. Jedynym prawdziwym kłopotem mogła się stać dla nich wspomniana wyżej Nagroda Specjalna dla Młodego Artysty. Najlepiej do tego opisu pasowało dwóch reżyserów – Jakub Falkowski (premierowy spektakl Stara kobieta wysiaduje) oraz Łukasz Twarkowski (Akropolis). Z jednej strony Różewicz i Teatr im. Wandy Siemaszkowej, z drugiej zaś Wyspiański i Narodowy Teatr w Krakowie. Nagrodę dostał ten drugi za być może najbardziej radykalne odczytanie czwartego polskiego wieszcza. Był to też spektakl, który najlepiej pasował do innego słowa-klucza festiwalu, czyli „multimedialności”. Jak twierdzi Twarkowski, jego Akropolis zostało „zbudowane z pikseli i krzemu”. I tak w rzeczy samej jest. Nad sceną, niczym rozwinięty żagiel, wisi ogromny biały ekran, który nieustannie przykuwa naszą uwagę. Czasami jest jedynym łączem z tymi zakamarkami sceny, do których nie mamy innego dostępu, jak tylko za pomocą kamery. A kamery są tu wszędzie, w tym wirtualnym świecie wypełnionym białym szumem, pociętym tekstem oraz rozpadającym się na poszczególne klatki obrazem. Jest zimno i pusto. Czas jak gdyby przestał istnieć. Poruszamy się w przestrzeni hiperlinków, gdzie nie ma żadnej wyraźnej hierarchii. Na takim tle z biblijnych przypowieści zostaje tylko sam szkielet. Każdy z nas musi zadbać o sens we własnym zakresie. I tak widz staje się graczem, a spektakl interfejsem.

Rozumiem, skąd ten pomysł i jak ma działać, lecz nie zmienia to faktu, że spektakl strasznie mnie wynudził. Przede wszystkim swoją nieuzasadnioną pretensjonalnością, brakiem dystansu do wykreowanego świata. Wolę przestarzałą metaforykę ekologiczną Starej kobiety… (choć temu spektaklowi nie mogę wybaczyć braku chociażby jednej dowcipnej riposty na temat tego, że odgrywany jest w największej w mieście galerii handlowej, na tak zwanej Scenie Industria) niż semantyczny chaos Akropolis. Rzecz jasna, mogę wypełniać długie pauzy w tym przedstawieniu własnymi, czasami nawet dość ciekawymi myślami, ale wątpię, żeby w tym była zasługa reżysera. Zapewne zgodziliby się ze mną ci widzowie, którzy już w połowie spektaklu postanowili opuścić salę. W ogóle pod koniec festiwalu widziałem coraz więcej pustych krzeseł. Zaczęło też brakować studentów i młodych osób. Zresztą jaki polski student może pozwolić sobie wydać stówę na wieńczący festiwal Akropolis?

Skoro już jesteśmy przy chaosie, panowaniu nad teatralnym materiałem oraz radykalnym odczytaniu klasyki, mogę spokojnie przejść do Dziadów Radosława Rychcika, które dostały Nagrodę za Najlepszy Spektakl. Jak ujęło to jury: „za odwagę w odczytaniu tekstu romantycznego poza kluczem martyrologicznym i otwarcie na nowe konteksty”. Odwaga polegała na zderzeniu tekstu Mickiewicza z amerykańską popkulturą oraz problemami segregacji rasowej. W ten sposób reżyser spróbował spojrzeć na dzieło wieszcza z globalnej perspektywy. W sumie cały ten pomysł mieści się w dedykacji do spektaklu, która została uzupełniona o takie nazwiska jak John Lennon, Malcolm X, Martin Luther King oraz John F. Kennedy. To dlatego drzwi teatru, z wyraźnym uniżonym ukłonem, otwierają nam czarnoskóre statystki. W szatni też jesteśmy obsługiwani przez czarnoskórych lokajów, w foyer spotkać można hotelowego boya z popcornem. A dalej będzie tylko ostrzej, gdyż zamiast Guślarza na scenie widzimy Jokera z filmu Mroczny rycerz Christophera Nolana: „Co to będzie, co to będzie?”. A będzie, co następuje: Happy Birthday, Mr. President w wykonaniu Marylin Monroe, wieszanie chłopca o wiadomym kolorze skóry, dwie dziewczynki ze Lśnienia Kubricka, karzeł z Miasteczka Twin Peaks Lyncha, tegoż reżysera kadry z Zagubionej autostrady, Zosia w stroju czirliderki, Ku Klux Klan… no i zupełnie tarantinowska końcówka ze strzelaniną: Bang Bang… My baby shot me down. Tyle że rozegraną na amerykańskim południu w scenerii filmu Django. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Jakaś bez wątpienia jest. Chociaż pod koniec spektaklu nagromadzone skojarzenia, tropy i znaczenia wyraźnie wymykają się reżyserowi spod kontroli. Robi się zbyt kiczowato i surrealistycznie.

Zupełnie inny trick wykorzystany został w Chopinie bez fortepianu Michała Zadary. W spektaklu tym instrument został zastąpiony przez głos Barbary Wysockiej. Niektórzy całkiem niesłusznie nazywają to przedstawienie monodramem, lecz określenie takie redukuje obecny na scenie kwintet Sinfonietty Cracovii do muzycznego tła czy zwykłej ruchomej dekoracji. A przecież aktorka cały czas zmaga się z tą muzyką, walczy, wycofuje się, nadąża, dominuje. To wszystko, żeby udowodnić, że „ten facet, który oprócz fryzjera wszystko robił bez planu”, był wielkim buntownikiem, tymczasem my uwięziliśmy go w bogoojczyźnianych i sentymentalnych kliszach. Dosłownie i metaforycznie. Za ten głośny apel o nowe odczytanie Chopina Barbara Wysocka oraz Michał Zadara dostali Nagrodę dla Osobowości Artystycznej. Ja też dorzuciłbym Nagrodę za Najlepsze Spotkanie po Spektaklu. Szkoda, że takiej nie było. Podczas tej rozmowy padło bardzo trafne określenie  – „intelektualna zbrodnia”. Jej ofiarą był sam Chopin, a zresztą nie tylko on jeden. A sprawcą – wszyscy Polacy, intelektualiści, muzykolodzy, brązownicy. Szczerze mówiąc, ja też poczułem się nieco winny, bo poniekąd w tej zbrodni uczestniczyłem, chociażby w zakresie własnych wyobrażeń na temat tego artysty. Słuchajmy więc klasyki… uważniej słuchajmy.

Forma koncertu łączy Chopina bez fortepianu ze spektaklem Terenem badań: Jeżycjada, w którym Weronika Szczawińska mierzy się z twórczością Małgorzaty Musierowicz. Każda piosenka w tym przedstawieniu jest streszczeniem kolejnego tomu najdłuższej sagi polskiej literatury. Fikcyjny świat przy ulicy Roosevelta w Poznaniu pęka pod naciskiem świetnej rockowej muzyki Krzysztofa Kaliskiego oraz tekstów Agnieszki Jakimiak. Młodzi aktorzy popisują się grą na różnych instrumentach oraz niezłym wokalem. Chętnie bym posłuchał tego jeszcze raz. Nie dziwię się, że teraz zespół Szczawińskiej szuka sponsorów do wydania płyty.   

Świetna gra Ireny Jun nie uszła uwadze jurorów.Chopin bez fortepianu burzył mit Chopina jako wielkiego patrioty, który pisał przyjemne, sentymentalne utwory, pełne tęsknoty za domem i Ojczyzną. Zupełnie inny mit, znów nie bez pomocy multimediów, zwalczany jest w Utworze o Matce i ojczyźnie w reżyserii Marcina Libera. Jest nim mocno zakorzeniony w polskiej świadomości mit Matki, która poświęca wszystko dla swoich dzieci. Jednak czy można mówić o czymś takim w wypadku Meter (Irena Jun), która, przeżywszy Holokaust, urodziła córkę tylko dlatego, „żeby nie być sama”, żeby mieć komu opowiadać swoją niekończącą się historię bólu i upokorzeń? Oglądamy wyświetlane na ścianach fragmenty performansu Mateusza Felsmanna Portrety ojców, pojawia się ubrany w stroje ludowe chór, który wykonuje pełne pogardy i nienawiści antysemickie piosenki. Świetna gra Ireny Jun nie uszła uwadze jurorów i aktorka została wyróżniona za „mistrzowskie połączenie odmiennych sposobów ekspresji aktorskiej”.

Wyróżnienie otrzymał spektakl W samo południe Wojtka Ziemilskiego. Przedstawienie świetnie wpisuje się w konwencję teatru międzygatunkowego i multimedialnego. Spektakl składa się z trzech wyraźnych części. Najpierw na rozciągniętej brezentowej płachcie oglądamy fragmenty Dziennika telewizyjnego o czerwcowych wyborach 1989 roku. Następnie przychodzi kolej na osobiste wspomnienia każdego z aktorów. Robią to, wynosząc na scenę pamiątki z ubiegłych lat. Mogą to być okulary, walizki, książeczka honorowego dawcy krwi czy nawet przeterminowana prezerwatywa („Rok 2005 – kupuję sobie prezerwatywę, w 2007 – traci ważność”). Ostatnia część jest swego rodzaju performatywnym wykładem z zakresu socjologii polityki. Aktorzy spróbowali prześledzić dalsze losy kandydatów z okręgu wałbrzyskiego. Dowiadujemy się więc, który z kandydatów obecnie prowadzi rancho, kto został profesorem, a kto zajmuje się kosmetykami. Cały spektakl jest przepełniony dystansem, ironią i świetnym, lekkim poczuciem humoru.  

Czegoś takiego nie znajdziemy w przedstawieniu Umwuka Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu. Z jednej strony nie pozwala na to historia opowiadająca o wstrząsającej rzezi w Rwandzie, kiedy wciągu trzech miesięcy zamordowano ponad milion osób. Z drugiej zaś Jan Naturski, scenarzysta i reżyser, wpadł w pułapkę nieuzasadnionego patosu i nie pokazał prawie nic oprócz ciągłych prób epatowania przemocą i cudzym cierpieniem. Ciągle miałem wrażenie, że masakra z 1994 roku jest tylko materiałem wykorzystanym w podejrzanym celu i niczym więcej. Takich rzeczy się nie robi. Nie zaprasza się też aktora z Togo, żeby snuł opowieść o odległej o dwa tysiące kilometrów Rwandzie, tylko dlatego że też jest z Afryki. Czyż to nie jest swego rodzaju rasizm? Nie zrozumiałem również, dlaczego został pominięty tak ważny dla Wojciecha Tochmana (a przecież to na podstawie jego książki Dzisiaj namalujemy śmierć powstał spektakl) wątek stosunku Kościoła do tych wszystkich makabrycznych wydarzeń. Wydaje się, że reżyser po prostu zignorował ten drażliwy temat, a przecież mógł wzbogacić przedstawienie o jeszcze jeden znaczący wymiar. Jednak tego nie zrobił. Uważam więc Umwukę za najbardziej manipulacyjny spektakl całego festiwalu. Jakiż to był kontrast w porównaniu z wyświetlaną tegoż dnia Walizką w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego!  

Lecz to nic w porównaniu z tym, co zrobił Markus Öhrn w swoich Bohaterach przyszłości. Opiszę cały spektakl, bo zajmie to ze cztery zdania. A więc na scenie stoi zbite z dykty pudło. O tym, co dzieje się w środku, dowiadujemy się z kinowego ekranu. Wnętrze pudła wypełnione zostało białymi i czerwonymi balonami oraz tajemniczymi postaciami w maskach. Z balonów spuszcza się powietrze, postaci wykrzykują ksenofobiczne, seksistowskie i faszystowskie hasła. Na jednej ze ścian, nie bez pomocy prowadzonej przez Markusa kamery, przez pół godziny oglądamy te działania bez żadnego komentarza. Następnie aktorzy odsłaniają twarze (okazuje się, że poza nielicznymi wyjątkami są to osoby niepełnoletnie) i wychodzą z tego pudełka. Tylko po to, żeby przez kolejne piętnaście minut tańczyć w parach męsko-damskich, damsko-damskich i męsko-męskich do piosenek typu True colours Cyndi Lauper. Gdyby chociaż jedna świeża metafora, jedna przenikliwa uwaga, anegdotka czy historia… – nic z tych rzeczy. Same tylko rymowane „sentencje” ze złotej kolekcji jakiegoś kibola-nacjonalisty. Żadnej diagnozy, trafnej czy nietrafnej, tylko wskazanie paluchem na wszystkim znane zjawisko. I co najgorsze, młodzi artyści chyba nie do końca wiedzieli, w czym tak naprawdę uczestniczą. Czy reżyser mógł im to wyjaśnić, skoro nie potrafił tego zrobić dla dorosłych widzów? Wątpię.

Kiedy w gazetce festiwalowej przeczytałem, że ów szwedzki artysta w pokazany wyżej sposób „chirurgicznie drąży najbardziej wstydliwe zakamarki polskiej rzeczywistości”, to prawie spadłem z krzesła. Wielki prowokator? Czyżby? Uważam, że jedyne, do czego mógł sprowokować – to do opuszczenia sali. Przede wszystkim z nudy. Ten spektakl nie jest ani bulwersujący, ani wstrząsający. Po prostu jest marny i tyle. Bulwersuje natomiast to, że nie możemy tego tak wprost powiedzieć. Ani podczas spektaklu, ani podczas rozmowy z twórcami. Bo młodzi ludzie, bo słynny zagraniczny reżyser… Na spotkaniu z widzami w Rzeszowie autor Bohaterów przyszłości wyznał: „Najprościej mówiąc, używam kamery, bo nie potrafię robić niczego innego”. W takim razie słusznie przestrzegał Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej: „Nasz Festiwal nie jest hołdem dla nowych mediów. On jest raczej diagnozą i ostrzeżeniem, czym one mogą w naszym życiu być i często bywają”.

1-12-2014

Festiwal Nowego Teatru w ramach 53. Rzeszowskich Spotkań Teatralnych, 15-21 listopada 2014 r.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: