Paulo Coelho
No, dobra – tak naprawdę to Peter Turrini, ale w najnowszym spektaklu łódzkiego Teatru Jaracza Turriniego jest tak niewiele, a pretensjonalnego patosu tak dużo, że mam prawo tytułować tekst nazwiskiem pisarza od fałszywej i taniej tkliwości. Sztuka Austriaka to kolejna w jego dorobku wiedeńska operetka w molowej tonacji i z dreszczem w finale. Spektakl Waldemara Zawodzińskiego to kolejne psychologiczne serio. Serio, serio, serio. Serio.
„Musimy porozmawiać. / Daj spokój, o czym? / Koniecznie muszę z tobą porozmawiać! / Kiedy? Jak wrócę! / Jak zwykle” itd. Czy ktokolwiek wierzy, że autor, który dekadami kpił z Austriaków próbujących za stołem rozwiązywać swoje problemy i obśmiewał uładzoną i cywilizowaną dramaturgię, napisałby ten ciągnący się dialog na serio? W Jaraczu wierzą. Zresztą postacie mówiące w łódzkim spektaklu te słowa siedzą nawet przy stole i patrzą sobie głęboko w załzawione, kryjące tajemnicę oczy. Nikt tu nie czuje gry z konwencją, nikt tu nie dostrzega, że Turrini raz jeszcze sięga po zblazowaną formę, by kpić z jej efektywności i by obrażać wszystkich marzących o teatrze, w którym siada się przy stole, bo „trzeba porozmawiać”. Z miłości to dziejąca się ze wskazaniem miejsca i godziny jednodniowa kronika z życia Wiednia i jego mieszkańców, ukazywanych przez Turriniego naraz z groteską, sentymentem, przerażeniem i niedowierzaniem. To kolejna opowieść o spotkaniu Austriaków z nie-Austriakami, rozgrywająca się tym razem nie pośród gromów nienawiści, ale w atmosferze sielanki. Turrini pyta o polityczną poprawność i o jej fundamenty. Pyta, czy można robić „teatr jakby-nic-się-nie-stało” chroniący się za psychologizmem czy bulwarowym schematem w rzeczywistości, która uległa daleko idącej transformacji? Nawet jeśli nie jest już buntownikiem z okresu Świniobicia, to wciąż nie jest psychologiem od tkliwych powiastek.
Tymczasem w Jaraczu… W Jaraczu „pachnie formaliną” – i to akurat cytat ze sztuki. Słowa Inspektora rzucane do słuchaczy jego wykładu o morderstwach w Wiedniu zyskują jednak kolejne znaczenie: na pewno niezamierzone i na pewno niezauważone przez twórców. Ella (Dorota Kiełkowicz) chodzi do kawiarni Aida podkradać czekoladowy torcik i zwierzać się nierozumiejącemu jej Syryjczykowi (Nadim Suleiman), Policjant Herbert (Robert Latusek) kształci swojego podopiecznego z posterunku (Aleksander Rudziński), by ukryć jego daleko pozaaustriacki akcent, i tylko prostytutka Jacqueline (Grażyna Walasek) ma odwagę powiedzieć, że pracę pod latarnią zabierają jej młode dziewczyny z Europy Wschodniej, ale polityczna poprawność – rozbuchana u Turriniego do rozmiarów slapstickowej farsy – każe wszystkim nabrać wody w usta. Do tego jest dramat w rodzinie Weberów (Mariusz Słupiński i Ewa Wiśniewska-Audykowska) – znów sztampowej jak tylko się da: ona ma dobrą pracę, on ma dobrą pracę, do tego mają dobrą córkę z dobrym słuchem i dobrze grającą na skrzypcach, ale i tak poleje się krew…
Turrini zrobił kolaż tematów i stylów. Jest tu miejsce na zubożałą mieszczkę, która już nie ma pieniędzy na łakocie (i to nie u Sachera, a w popularnej sieciówce), ale wciąż wykupuje roczny abonament na pierwszy rząd w Musikverein, jest żebrak i bogacz, jest dziennikarz bez skrupułów. To wszystko znamy z niejednej sztuki, która swojego czasu wstrząsała publicznością Burgtheater. Ale tym razem Turrini nie musi już mazać grubą kreską – i skandal stracił dziś rację bytu, i publiczność stała się bardziej spostrzegawcza. Wystarczy sygnał. „Śmiesznej jak na Praterze” zabawy i tak jest tu pod dostatkiem, jak choćby scena w komisariacie, gdy Weber powtarza i powtarza, że zarąbał siekierą żonę, a wszyscy – jak w dobrej farsie – bardziej przejmują się złodziejką z cukierni, dziwką domagającą się poszanowania konstytucji i robiącym językowe błędy policjantem. To właśnie w tych momentach dramatu znów mamy przebłyski wielkiego Turriniego – ośmieszającego wiedeńczyków, ich obłudę, rozrywki, problemy. Ale i przypominającego o wiszącej w powietrzu zbrodni.
Tymczasem w Jaraczu wszyscy wszystko biorą na serio. Od pierwszej sceny, gdy pojawia się przebrany za włóczęgę Dobry Bóg (Bogusława Pawelec) mówiący zupełnie na poważnie o stworzeniu świata, nie mamy wątpliwości, że czeka nas poetycki dramat psychologiczny (każde z tych słów powinienem wziąć w cudzysłów). Wkrótce – mniej więcej od sceny zaczynającej się słowami „musimy porozmawiać” – będziemy już wiedzieć, że mamy do czynienia z tragedią rodzinną, zaś gdy z głośników popłynie Spiegel Im Spiegel Arvo Pärta, zorientujemy się, że reżyser liczy na nasze łzy. Wspólnym mianownikiem opowiadanych historii jest mglista narracja o samotności, która dotyka wszystkich. Samotny jest Bóg, samotny jest urzędnik, samotna jest jedna prostytutka i samotna jest druga prostytutka (tak, są dwie: jedna w futerku, druga w dresach z napisem „Kiss”), samotny jest policjant i drugi policjant, i trzeci policjant. Wszyscy są samotni. Spiegel Im Spiegel Arvo Pärt. Ale dlaczego – jak mówi sprzedawca z marketu – coraz więcej ludzi przychodzi kupować siekiery? Bo pewno są samotni. By – jak Weber – zabić „z miłości”. W spektaklu Zawodzińskiego odpowiedź mordercy własnej żony, wybita w tytule Turriniego, nie ma nic z groteski. Jest na poważnie.
Jest na poważnie i to – w zamierzeniu – powinno tłumaczyć wszystko. Niestety nie tłumaczy. Prawie każda z postaci spektaklu próbuje płakać, jakby wiedziała, że współczujący widz wybacza więcej. Ale po wyrozumiałości dla pierwszych łez rodzą się pytania: dlaczego bohaterowie slapsticku troszczą się o werystyczne łkanie? Dlaczego mamy wzruszać się czarną farsą? Nie, Turrini nie napisał komedyjki. Zapytał o konkretną kwestię: o wrażliwość i niewrażliwość dzisiejszych Austriaków, o łatwiejsze i trudniejsze tematy w powszechnym dyskursie, o realne, często prozaiczne problemy, ale wykorzystał w tym celu autoparodię. Nie stworzył scenariusza do naturalistycznego przedstawionka udającego, że naśladuje rzeczywistość.
Cztery lata temu Z miłości wyreżyserowała w Krakowie Iwona Kempa. Reżyserka, której żywiołem nie są zabawy z konwencjami, skonkretyzowała problemy swoich bohaterów, opowiadając o ubożeniu społeczeństwa. Bo faktycznie u Turriniego, jak u wielu innych autorów i reżyserów niemieckojęzycznych, którzy wcześniej biczowali sytych mieszczan Zachodu (z Marthalerem na czele), od pewnego już czasu pojawia się specyficzny rodzaj współczucia dla tych, którymi jeszcze niedawno gardzili. Powstała opowieść o ludziach, którzy umieli żyć jedynie w sytuacji finansowej stabilizacji, a teraz, gdy zostali pokąsani przez inflację i recesję, uczą się życia na nowo. To dotyczyło wszystkich bohaterów Z miłości, najbardziej Michaela Webera, który narobił trzydzieści tysięcy euro długów i nie ma pomysłu, jak je spłacić. Zabija więc rodzinę, by oszczędzić jej nie tyle finansowej ruiny (kwota jak na austriackie warunki nie jest oszałamiająca), ile utraty pozycji w zhierarchizowanym świecie wiedeńskich mieszczan. Bo i o tym jest sztuka Turriniego – każdy spada tu o jeden szczebel w społecznej hierarchii – zaledwie jeden szczebel, ale i tak boli. W spektaklu Jaracza finansowa degradacja bohaterów wydaje się raczej wynikową ich cierpień psychologicznych z nieznanych powodów, a nie przyczyną. Jedyny moment, w którym dowiadujemy się o długach Webera (scena z żebrakiem), czyni z tych trzydziestu tysięcy na minusie informację jak każdą inną, potrzebną raczej, by grać aktorską etiudę, której głównym elementem jest nie sens, ale – poza łzami Webera – nieświeży oddech włóczęgi, sztampowy żebraczy płaszcz i puder udający kurz i brud.
Patrzymy na ten smutny, dwugodzinny spektakl, siedząc pod zawieszonymi nad widownią i sceną torami metra tworzącymi krzyż. Krzyż szczególny, bo w miejscu łączenia się torów jest puste miejsce, jakby ktoś wyrwał stamtąd figurę Boga albo jakby sam Bóg, ten Dobry Bóg, zerwał się z krzyża i zszedł na ziemię. Przed nami wielkie miasto pełne samotnych i okrutnie nieszczęśliwych ludzi. Uśmiechnie się tylko mała dziewczynka, gdy Dobry Bóg wyciągnie z rękawa bukiecik bibułkowych kwiatów. Ot, mały cud na skrzyżowaniu torów i kolei życia… Nie, nie zmienię tytułu tej recenzji.
02-02-2018
galeria zdjęć Z miłości, Waldemar Zawodziński, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi
Peter Turrini
Z miłości
przekład: Jacek Lachowski
reżyseria, scenografia i opracowanie muzyczne: Waldemar Zawodziński
kostiumy: Maria Balcerek
obsada: Katarzyna Cynke, Mateusz Czwartosz, Iwona Dróżdż-Rybińska, Dorota Kiełkowicz, Robert Latusek, Oliwia Leńko, Radosław Osypiuk, Bogusława Pawelec, Aleksander Rudziński, Mariusz Siudziński, Mariusz Słupiński, Nadim Suleiman, Bogusław Suszka, Julia Szczepańska, Grażyna Walasek, Ewa Wiśniewska-Audykowska
premiera: 27.01.2018
Sztuka poruszajaca,wskuje degradacje spoleczenstwa,brak wartosci oraz poczucie osamotnienia wspolczesnego czlowieka.Obraz prawdziwy.Nie zmyslony niestety,ale nam znany,jakze lodzki,a teraz juz nawet europejski.Dokad zmierzamy bez Boga,a wlasciwie tylko dobry Bog moze nas odrodzic.Wspaniala gra aktorow wszystki h, najbardziej malej dziewczynki.
Olkusz jest piękny!
Piotr O to kolejny sfrustrowany teatrolog, który bardzo chciałby dostać teatr. No ale cóż wiemy wszyscy ze wielokrotnie działał na rzecz wyrzucania dyrektorów teatrów szczególnie łódzkich. Oprócz narcystycznej masturbacji samym sobą jest znany z marnych tłumaczeń i tyle. Do boju Piotrze dużo do przejęcia dużo. Tylko tym razem graj w otwarte karty:)
Jako kontrapunkt recenzja magazynu austriart.pl http://www.austriart.pl/2018/01/czemu-mi-nie-pomogles-z-milosci-recenzja/