Potęga scenicznego istnienia
Na białej, pustej podłodze tanecznej Janusz Orlik heroicznie walczy ze swym ciałem. Gdy po pierwszej, gwałtownej, rwanej sekwencji swojego występu zbliża się do nas i z wolna przechodzi wzdłuż ustawionych w podkowę krzeseł, widzimy pot na jego czole i mokry na piersi czerwony T-shirt. Ociera sobie pot z brody, pochyla się, prostuje, wykonuje jakieś gesty rękami. Czy są znaczące? Czy Orlik chce się z nami jakoś bezpośrednio komunikować? Chyba nie – jego gesty są neutralne emocjonalnie, a omiatający nas wzrok – raczej bezosobowy. Zresztą przecież cały czas performer komunikuje nam coś bardzo istotnego, a my doskonale wiemy, że to ważne. Czujemy powagę chwili.
Zaczęło się wszystko w mroku, z którego w rytm świetnie zakomponowanych przez Alexa Catonę industrialnych dźwięków dobiegały nas fioletowe błyski z lampek na głośnikach. Potem rozbłysło światło i Orlik rzucił się do walki, reagując gwałtownymi ruchami całego ciała na „ciosy” zadawane mu przez muzykę. Jego nieposkromiona ekspresja nasuwała skojarzenia z kimś, kto przed chwilą oderwał się od ogarniętej taneczną manią gromady późnośredniowiecznych nawiedzonych i miotał się przed nami w jakiejś indywidualnej odmianie tańca świętego Wita. Usiłowałem wychwycić z tej nawałnicy ruchów znamiona jakiejś konwencji, ale nic z tego – nie było w niej najmniejszego śladu pantomimy, baletu klasycznego, klownady, butō... Momentami jedynie coś mi się kojarzyło z rozgrzewką sportową i z rozgrzewką oraz ćwiczeniami plastycznymi Teatru Laboratorium Grotowskiego. Ale są to przecież techniki na tyle wszechstronne, że niemal każdy ruch może być z nimi jakoś tam skojarzony.
A więc Janusz Orlik zaproponował nam coś oryginalnego i „samoswojego”, coś, co w dodatku nas ciekawiło, wciągało, wręcz pochłaniało, choć – ujmując to w kategoriach racjonalnych i dyskursywnych – nic nie znaczyło. Czemu wobec tego wpatrywaliśmy się w performera skupionym do granic wytrzymałości wzrokiem, usiłując nie uronić ani jednego z jego rwanych, wybuchowych ruchów – ciosów, obrotów, tupnięć, wygięć, kiwnięć, przykucnięć itp.? Cóż, nic nie poradzę na to, że ten „spis działań” brzmi uderzająco banalnie, ale proszę mi wierzyć: w połączeniu z dobywającymi się z głośników szumami, zgrzytami oraz basowym dudnieniem, wszystkie te najzwyklejsze ruchy Orlika nabierały znaczenia, które wykraczało poza obecne w nich nasze codzienne nawyki opanowywania świata ruchem i ujmowania go w kategorie, ba – nawet ponad nasze dzisiejsze uroczyste, jakże usprawiedliwione oczekiwanie Nadzwyczajnego Występu Wybitnego Artysty. „Heroiczna walka z własnym ciałem” to dość oczywiste wstępne określenie tego, co działo się na białej tanecznej podłodze sali Słodowni w poznańskim Starym Browarze. Bo tak naprawdę była to wręcz walka ostateczna, walka o zaistnienie, a może nawet o samo istnienie – o przeżycie. Jej intensywność, fizyczna gęstość, a zarazem przedziwna w jej pozadyskursywnym kształcie komunikatywność porażała. „Intensywna obecność sceniczna” – tak się określa w teatrze podstawowy aktorski poziom „jeszcze nie ekspresji” charakteryzujący wybitnych przedstawicieli oraz przedstawicielki tego zawodu i tego powołania. I Orlik to ma!
Gdy szumy i dudnienia zniknęły, przechodząc w łagodny, lekko przetworzony dźwięk elektronicznych klawiszy, zmęczony performer zaczął swój powolny spacer wzdłuż widowni, jakby sprawdzając efekt swojego wysiłku, a może testując możliwość wciąż intensywnego, bezsłownego porozumienia z nami? Bo przecież nadał swemu solowemu spektaklowi wielce znaczący w tym kontekście tytuł Mute (Niemy). Ale napięcie pozostało, bo nadal wpatrywaliśmy się w niego bardzo uważnie, spodziewając się być może jakichś prób bezpośredniego kontaktu. Ta bliskość, która zgodnie z odwieczną teatralną regułą powodowała emocjonalny dystans, była połączona z ulgą – gwałtowna walka już się skończyła, teraz przyszedł czas na „obchód włości” – nie triumfalny, ale jakby sprawdzający efekty poprzedzającej go walki o sceniczne przeżycie.
Gdy ten powolny obchód się skończył, zabrzmiały łagodne dźwięki fortepianu, w akompaniamencie których Orlik znów podjął walkę, tym razem z grawitacją. Jego kilkakrotne upadki na taneczną podłogę niosły w sobie sporą dozę ryzyka – performer padał najpierw całym ciężarem ciała na oba kolana, dopiero za tym ruchem podążały w dół uda i korpus. Ten fragment niemej walki zakończył pad na plecy, po czym Orlik zamarł na dłuższą chwilę w niewygodnej pozycji naznaczonej wygięciem bioder w górę, coś jakby w niepełnym, idącym od stóp do ramion łuku histerycznym.
Kolejne sekwencje występu Orlika to między innymi znów szybkie i gwałtowne wygięcia i obroty, potem coś jakby badanie możliwości rozwinięcia ruchu kończyny w ruch całego ciała, przystanięcie w bezruchu w miejscu, z którego zaczął całe swe solo, a na koniec szybki marsz wokół tanecznej podłogi – dalekie nawiązanie do intensywnego kontaktu z widzami w drugiej części spektaklu.
Gdzieś pomiędzy tymi sekwencjami opartymi tylko i wyłącznie na ekspresji ciała, Orlik zabrał spod głośnika mikrofon. Czyżby jednak chciał przerwać swoje milczenie, przestać być niemy? Okazało się jednak, że mikrofon posłużył mu tylko do tego, byśmy usłyszeli jego oddech. Po krótkiej chwili mikrofon został odrzucony, wydając z siebie głuchy dudniący odgłos, gdy ostatecznie zderzył się z miękką powierzchnią tanecznej podłogi.
Janusz Orlik jest absolwentem szkoły baletowej, opanował tam z pewnością technikę tańca klasycznego, po której nie pozostał w jego solowym występie nawet najmniejszy ślad. Partytura tegoż występu za punkt wyjścia miała podstawowy, codzienny kanon ludzkich ruchów, przetworzonych przez Orlika w skomplikowany, kunsztowny, bardzo intensywny komunikat, którego działanie wywołało u nas, widzów, żywy emocjonalny oddźwięk. Sprawność i wytrzymałość niemłodego już przecież performera onieśmielała. Zastanawiałem się przy tym, ile jest w jego występie improwizacji, a ile wiernego co do centymetra odtwarzania wypracowanej na próbach partytury. A może Janusz Orlik, wzorem japońskich mistrzów butō, szedł w swym występie śladem bardzo osobistych skojarzeń zapisanych w poetyckiej formie „prawie haiku”?
Owo teoretyzowanie, analizowanie i „odmyśliwanie” występu Orlika w poznańskiej Słodowni nie jest jednak aż tak znowu istotne wobec potęgi jego scenicznego istnienia. Istotne za to jest pytanie, czy ten wybitny artysta, wzorem wielkich Japończyków, zechce cieszyć nas swymi performansami do późnej starości? Bardzo bym tego jemu i sobie życzył.
16-02-2018
Janusz Orlik
Mute
reżyseria, choreografia, wykonanie, scenografia: Janusz Orlik
muzyka: Alex Catona
realizacja techniczna: Łukasz Kędzierski
premiera: 2.02.2018