Remember me!
Rozpaczliwe, wysoko intonowane zaklęcie Remember me! (pamiętaj mnie!) stanowi kulminację jednej z najlepiej rozpoznawalnych arii w całej literaturze operowej. Śpiewa ją królowa Kartaginy, Dydona, na pożegnanie ze światem, życiem i miłością Eneasza. Skomponowana jest w formie kunsztownej chaconny: kobiecy głos rozwija długą lamentacyjną frazę, a nisko brzmiące instrumenty jedenaście razy powtarzają tę samą krótką melodię o opadających dźwiękach westchnienia. Twórcą arii, i całej opery Dydona i Eneasz, jest Anglik Henry Purcell (1659?–1695). Zmarł młodo i niewiele o nim wiemy. O samej operze też mało wiadomo, a przekazy nut nie są spójne. Potwierdzone wykonanie miało miejsce w 1689 roku w Szkole dla Młodych Dam w Chelsea – lecz jeśli tak, to któż grał i śpiewał męską rolę Eneasza? Sam Purcell? Śpiewać bez wątpienia umiał, dojrzewał muzycznie w Chórze Dziecięcym Kapeli Królewskiej. Potem był organistą w opactwie Westminsteru i tworzył dla dworu.
Oglądając spektakl Polskiej Opery Królewskiej w dawnym Teatrze Stanisławowskim, można odnieść wrażenie, że właśnie dworskie uroczystości, jakie Purcell opatrywał muzyką, legły u podstaw reżyserskiej koncepcji Natalii Kozłowskiej. Zapowiedział to już Prolog – o niejasnej proweniencji, lecz już na stałe przypisany dziełu Purcella. Utrzymany został tu w formie maski, typowo dworskiej i typowo angielskiej formy, łączącej w sobie pantomimę, taniec, śpiew i słowo, otwartej na udział w niej, obok artystów, osób z otoczenia króla. Zgodnie z tą konwencją uczestniczyli w Prologu razem z nimfami i pasterzami Dydona i Eneasz jako alegoryczne postaci Wenus i Febusa; zbliżali złote maski do swych twarzy. Z maską Wiosny i koszem kwiatów przechadzała się też między ruchliwymi chórzystami siostra królowej, Belinda. Wdzięcznie ubarwiało te sceny trio tancerzy z grupy Varsavia Galante. Dotychczas takie zadania powierzano zapraszanemu z Krakowa zespołowi Cracovia Danza Romany Agnel – świetnie, że podobny, specjalizujący się w krokach, gestach i pozach z dawnych wieków powstał wreszcie w Warszawie, a jego założycielem jest Edgar Lewandowski, autor choreografii w Dydonie i Eneaszu i jej wykonawca.
Kiedy Prolog przeszedł w Uwerturę, a ta w operę właściwą, na scenie kolorystycznie nic się nie zmieniło. Od dominującej bieli ubiorów odcinał się tylko pąsowy kostium rycerski Eneasza, ostra zieleń sukni Belindy, no i czerń sylwetek Czarownicy i Wiedźm, które już w Prologu – zwiastunki zła – przemknęły wśród śpiewających. Akcja później toczyła się szybko. Opera w sumie trwa zaledwie pięćdziesiąt minut, choć są w niej trzy akty, tańce dworzan, marynarzy i furii, polowanie, miłość, rozstanie i śmierć. Dramatyczne zdarzenia reżyserka rozegrała w aurze jawnej teatralności. Choć niezbędne (skromne) elementy dekoracji wnosili i wynosili aktorzy, to naczelną funkcję spełniała srebrzystoszara materia, rozpościerana, składana, zawieszana. Otulała tonącą w miłosnym smutku Dydonę, była morzem, ścianą horyzontu itp. Nie brakło innych znaków dawnego teatru. Gdy na zew Czarownicy nadciągnęła burza, załomotała blacha i migotały błyski, w przeraźliwym śmiechu złych duchów brzmiały płaskie tony, po łowieckiej melodii oboju Eneasz wniósł na drągu prawdziwie szkaradną głowę zabitej bestii.
Ale im silniej docierała do widza umowność tych działań, tym głębsze rodziły wzruszenia wyśpiewywane i wygrywane emocje. Cóż z tego, że słowno-muzyczny kształt zyskały trzy z okładem wieki temu? Historia jest uniwersalna. Kobieta z pozycją (królowa), znużona władzą, spotyka dzielnego młodzieńca. Z lękiem decyduje się na spełnienie ich miłości. Bezinteresowna intryga odsuwa od niej kochanka. Porzucona, nie potrafi znieść upokorzenia i umiera. Upokorzenie dokonało się publicznie, gdyż scenę, z racji chórów i tańców, nieustannie zapełniało wiele osób. Lecz ramy spektaklu wyznaczyło osamotnienie. Jeszcze przed Prologiem tytułowi kochankowie stanęli w pustce, patrząc sobie w oczy. Pod koniec, przed słynną arią, przed rampą Dydona znajdowała się sama. Nie było przy niej siostry, chociaż swój śpiew zaczyna od słów: Thy hand, Belinda… (Podaj mi dłoń, Belindo). Powtórzyła zaklęcie: Remember me!, i odeszła w głąb, w falującą przestrzeń horyzontu. Po chwili rozległy się delikatne dźwięki jasnych głosów. Stopniowo stawały się coraz cichsze, aż zamarły. Tym bardziej było to przejmujące, że dotychczas dawne instrumenty w Capella Regia Polona pod wodzą klawesynisty Krzysztofa Garstki grały mocno. Miały powody – kroczyły orszaki, weselili się pasterze, jędze groziły zgubą Kartaginie, tupali żeglarze, odzywał się grom. Więc to nagłe piano orkiestry wydawało się wejściem w inny muzyczny świat – „tamten świat”? Ten, w który weszła Dydona?
Charakterystyczną dla Natalii Kozłowskiej, piękną czystość tego przekazu zmąciły dwa (świadomie wprowadzone?) drobiazgi: rozkudłane, za przeproszeniem, peruki Dydony, Belindy i Drugiej Damy oraz szklana butelka (piwa?), z której piły zmęczone jazgotem Wiedźmy. Zgodnie z reżyserskim zamierzeniem Dydona miała być dojrzałą kobietą. Aneta Łukaszewicz (w dniu 27 października) aż nazbyt taką była, ale władcza postawa, głos o ciemniejszej barwie (artystka zwykle śpiewa niższe partie) i wokalna ekspresja fraz sprostały wymogom wielkiej roli Dydony. Baryton Michała Janickiego brzmiał swobodnie i mężnie, jak przystało na herosa Troi. Małgorzata Bartkowska urzekała gładkim mezzosopranem i urodą jako Czarownica w kwietnym wianku we włosach (zło bywa uwodzicielskie), a dwie Wiedźmy: Małgorzata Grzegorzewicz-Rodek i Iwona Lubowicz, doskonale zestroiły swoje soprany. Zaimponował werwą, a także dobrym tenorem Marynarz Jakuba A. Grabowskiego. A najlepszą w całej obsadzie była Marta Boberska, z właściwą sobie naturalnością wcielona swym ślicznym głosem, spojrzeniem, subtelną mimiką w postać Belindy. Właśnie mija dwadzieścia pięć lat kariery tej śpiewaczki, tym bardziej więc zasługuje na podziw.
Artyści Polskiej Opery Królewskiej, zgromadzeni przed krytykami i dziennikarzami na przedpremierowej konferencji, mówili zgodnie, że w tej dawnej, tak krótkiej operze tkwi prawda emocji. W operze w ogóle prawda przejawia się w śpiewie, lecz wtedy, gdy jest też piękny. W przedstawieniu Dydony i Eneasza w mym przekonaniu to się udało. Olga Pasiecznik, odtwórczyni roli Dydony, dodała jeszcze, że zobaczymy „teatr prawdziwy, tradycyjny”. Czy wszyscy artyści, młodzi też, „tradycyjny teatr” uważają za „prawdziwy”? Oglądając spektakle operowe na polskich scenach oraz transmisje telewizyjne i kinowe ze scen świata, trudno nie mieć wątpliwości. Jednocześnie można zdobyć pewność, że teatr tradycyjny, obdarzony tajemnym pięknem muzyki, wciąż zachowuje siłę oddziaływania na emocje słuchacza. I widza.
06-11-2019
galeria zdjęć Dido and Aeneas, reż. Natalia Kozłowska, Polska Opera Królewska ZOBACZ WIĘCEJ
Polska Opera Królewska
Henry Purcell
Dido and Aeneas
libretto: Nahum Tate
kierownictwo muzyczne: Krzysztof Garstka
reżyseria, reżyseria świateł: Natalia Kozłowska
scenografia: Marlena Skoneczko
choreografia: Edgar Lewandowski
przygotowanie zespołu wokalnego: Lilianna Krych
wykonanie muzyki: Capella Regia Polona i Zespół Wokalny Polskiej Opery Królewskiej
obsada: Olga Pasiecznik / Aneta Łukaszewicz, Michał Janicki, Marta Boberska, Dorota Lachowicz, Małgorzata Bartkowska, Agnieszka Kozłowska, Joanna Talarkiewicz, Małgorzata Grzegorzewicz-Rodek, Iwona Lubowicz, Jakub A. Grabowski, Krzysztof Łazicki, Marta Schnura
tancerze: Zespół Varsavia Galante (Edgar Lewandowski, Aleksandra Andruszkiewicz, Zuzanna Grzegorzewska)
premiera: 26-27.10.2019