Retroperspektywy. Szczerze?
Tegoroczne Retroperspektywy (Łódź, 21-25 sierpnia 2014) były przede wszystkim festiwalem teatru niezmiernie różnorodnego: od teatru lalkowego po teatr bardzo cielesny, od teatru osadzonego w dużym realizmie po teatr wielkiej umowności, od teatru tańczonego po teatr słowa. Właściwie nie powinno to zaskakiwać, bo organizatorzy deklarowali, że interesuje ich duże bogactwo teatralnych estetyk. Ale na szczęście zaskakiwało. Tak samo, jak zaskakuje organizująca Festiwal Chorea.
Odbywające się po raz trzeci Retroperspektywy zbiegły się z dziesięcioleciem istnienia Chorei, teatru, który od 2006 roku ma swoją siedzibę w Łodzi. I choć zespół nie zrezygnował z prac silnie inspirowanych antykiem, będących twórczymi próbami rekonstrukcji greckich technik i estetyk, to – przepraszam za patos, ale rocznica pozwala na więcej – z dużą łatwością (i ciekawością) otwierał się na różne typy działań teatralnych, często o wymiarze społecznym. Pamiętam, jak w 2006 roku wykrzykiwali Kordiana na Pasażu Schillera (wówczas, mimo dużych tradycji miejskich performansów, teatr w przestrzeni publicznej kojarzył się u nas co najwyżej z paradami szczudlarzy). Nie boję się też nazwać jednymi z najważniejszych wydarzeń teatralnych ostatnich lat w Łodzi takich prac powstających dzięki Chorei, jak Oratorium Dance Project (2011), czy Szpera ’42 (2012). Wspólnym mianownikiem większości tych działań była próba otwierania się na miasto i jego historie. Wbrew częstym zarzutom skupiania się na sobie (formułowanym przeciwko zespołom stawiającym na pracę laboratoryjną, zafascynowanym rytualnymi źródłami widowisk), Chorea dała się poznać jako grupa zwrócona w stronę miasta i jego mieszkańców. Oczywiście, Chorea realizuje także spektakle bardziej hermetyczne, wymagające większego skupienia i określonego typu akceptacji na poziomie estetycznym, ale – to szczególne – mam wrażenie, że grupa nie waloryzuje tych prac, a już na pewno nie wprowadza dwóch kategorii widzów. Nie łudzę się – różne spektakle mają różne widownie, ale nie do końca wynika to z oczekiwań twórców.
I tegoroczne Retroperspektywy potwierdzały tę otwartość, często w sposób niespodziewany. Jednym z najcieplej wspominanych wydarzeń tegorocznego festiwalu będzie dla mnie koncert Pieśni antyczne, bo w zaskakujący sposób kontrastował z przypominanymi w trakcie przeglądu innymi, często wcześniej komplementowanymi, „muzycznym” działaniami Chorei (od Gilgamesza przez Rytm języka po Engi vengi vitelengi), realizowanymi i tym razem w pełnej koncentracji. Pieśni Antyczne były dla wykonawców podróżą przez wcześniejsze spektakle, powrotem do tych działań, które towarzyszyły narodzinom zespołu. Tylko że pretensjonalną wspominkowość, której groźba wisi nad takimi wydarzeniami, Chorea wymieniła na toczący się z dużą swobodą dialog z widzami. W wielkiej przestrzeni przeszklonego patio Łódź Art Center, przestrzeni, którą wybrano nie ze względu na akustykę (bo jest słaba), ale na duży rozmiar (choć i tak zabrakło miejsc dla wszystkich), komentarze wykrzykiwane na gorąco z widowni przeplatały się z zapowiedziami Tomasza Rodowicza i kolejnymi pieśniami. Z jednej strony był to taki wieczór dla przyjaciół, obecnych i dawnych współpracowników zespołu, z drugiej jednak pokazanie jego swojskiego i spontanicznego oblicza, umiejętności znajdywania się w różnych sytuacjach.
Był to festiwal bez efekciarstwa – bez reklamowego zadęcia, bez rocznicowej pompy. Dużym zaskoczeniem była norweska inscenizacja Heddy Gabler (reż. Tonje Gotscalksen), wystawiana dla niewielkiej, może czterdziestoosobowej widowni siedzącej w salonie drewnianej willi na terenie skansenu Centralnego Muzeum Włókiennictwa. Spektakl grany był bez specjalnie budowanych scenografii, w niby-historycznych, niby-naturalnych kostiumach, z aktorami na wyciągnięcie ręki. Chodziło o eksperyment na temat realizmu: czy arcydzieło „teatru bez konwencji” da się faktycznie zagrać bez teatralnego naddatku? Wrażenia były niecodzienne: przestrzeń przywodząca na myśl skandynawską, drewnianą zabudowę (a więc jesteśmy blisko Ibsena), akustyka budynku, w której słychać było kroki aktorów (również gdy wychodzili z przestrzeni gry), naturalne oświetlenie (jedynie światło wpadające przez okna)… Wydawało się, że oto tworzony jest teatr prawie bez konwencji. Barierą był język; aktorom zdarzało się szarżować z ekspresją, ale wydawało się, że Ibsenowskie marzenie jest blisko. A jednak – gdy tylko otwierano przeszklone drzwi, gdy akcja – choć na chwilę – przenosiła się do ogrodu i na parking, do przypadkowych przechodniów, spotkanie aktorów z tą nową rzeczywistością pokazywało, że to wszystko, cośmy oglądali wcześniej, też było jedynie konwencją. Paradoksalnie, zamiast składać hołd naturalizmowi, ta Hedda dowodziła, że nie ma teatru bez konwencji: pozornie realistyczna sytuacja, w której uczestniczyli widzowie, spoglądając na chodzących między nimi aktorów, okazywała się okrutnie nieprawdziwa, gdy tylko ci sami aktorzy wychodzili do przestrzeni, w której nikt nie chciał bawić się w teatr. Było to doświadczenie ważne zwłaszcza na festiwalu, na którym większość spektakli – również pytając o naturalność przeżycia teatralnego – operuje kodami nieznanymi z codzienności. Co jest prawdziwsze? Czy teatr (pozornie) nieprzetwarzający rzeczywistości, czy teatr bardzo umownie odtwarzający antyczne rytuały bądź też opierający się na nierealistycznej ekspresji?
To w gruncie rzeczy pytanie o szczerość gestu. O cel wyboru danej metody ekspresji, o konsekwencję w działaniach. Bo można łatwo znaleźć kontrapunkt dla norweskiej Heddy Gabler. Ciekawszym przykładem może być Wszystko to, z czym się (nie)urodziliśmy (Grupy KIJO). W tym krótkim, nawet nie półgodzinnym spektaklu z zapętloną Sonatą Księżycową w tle, troje tancerzy opierało komunikat właśnie na dystansie między naturalnością gestu a jego mechanicznym, coraz bardziej nachalnym przetworzeniem. Czy brutalność gestów rodzi się w teatrze właśnie z ich naturalności? Czy prawdę spotkania widzów i aktorów buduje się przez zacieranie zewnętrznej różnicy w ich zachowaniach i wyglądzie? Na ile intymny komunikat tworzony przez artystę może być komunikatem nie o nim?
To ostatnie pytanie można by zadać innemu spektaklowi, też na antypodach Heddy Gabler, ale – niestety – także na antypodach przedstawia Grupy KIJO. W białoruskim tańczonym Latent men (reż. Jewgienij Korniag) protestowano przeciwko banalizowaniu relacji między płciami, sprowadzaniu ich do kwestii fizycznych i popędowych. Problem w tym, że jedne stereotypy tancerze zastępowali drugimi, a trudno bić w uproszczenia pojęć „prawdziwa kobieta”, „prawdziwy mężczyzna”, wybierając za oręż wysokie obcasy jako symbol kobiecości i pisuar jako symbol męskości. Latent men przez skrajną uniwersalizację problemu, pozbawienie go osobistego czy lokalnego kontekstu i bardzo daleko posunięty formalizm odstawał od zdecydowanej większości festiwalowych wydarzeń. To nie był zły spektakl, ale wprowadzał pewien rodzaj efekciarstwa, którego w innych wydarzeniach Retroperspektyw po prostu nie było.
Był to festiwal bez efekciarstwa – bez reklamowego zadęcia, bez rocznicowej pompy. Z wierną, całkiem liczną grupą widzów, która będzie ten czas długo wspominała. No tak, dla wielu była to po części także inauguracja świeżo wyremontowanych przestrzeni w Łódź Art Center (tu działo się najwięcej), ale – to ważne – były one tylko tłem dla spektakli.
12-09-2014
III Międzynarodowy Festiwal Teatralny RETROPERSPEKTYWY, 21-25 sierpnia, Łódź.