Science fiction w stylu retro
Grzegorzek inscenizuje horror przyszłości. Przyszłość to świat, w którym uśmiercono przyrodę, a władzę nad człowiekiem przejmuje Otchłań, czyli wyższa forma Internetu. W tej wysoce rozwiniętej i inteligentnej rzeczywistości znajduje się jednak mały zakątek, enklawa wolności zwana Zaciszem.
Jej autor – Pan Sims (Andrzej Wichrowski) – zwany przez bywalców Zacisza Papą, pozwala swoim klientom na ucieczkę do świata własnych fantazji i pragnień, oczywiście tylko za właściwą opłatą. Wykreowana przez niego rzeczywistość jest na tyle atrakcyjna, że Papa dorabia się pokaźnego majątku, czego dowodem jest przydomowy ogródek (właściwie skrawek trawnika) – w postapokaliptycznym świecie to luksus i dowód wielkiej zamożności. Wspaniałe wirtualne życie Simsa i jego klientów dobiega końca, gdy działalnością Papy zaczyna interesować się detektyw Morris (Agnieszka Skrzypczak).
W dramacie Haley alternatywą dla ponurej rzeczywistości jest symulacja pozwalająca ludziom wejść do starego wiktoriańskiego domu z pięknym ogrodem. W tym raju można nie tylko podziwiać świat, który już dawno przestał istnieć, ale także spełniać swoje najbardziej skryte pragnienia. I to właśnie pragnienia i sposób ich zaspakajania w Zaciszu budzą zainteresowanie tajnych służb. Raj Papy to po prostu pedofilski burdel. Jego klienci mogą spełniać tu każdą ze swych erotycznych lub morderczych fantazji – dzieci nie tylko pozwalają się tutaj gwałcić, ale także mordować na różne wymyślne sposoby. Ponieważ każdy ma tu swojego awatara – nie tylko klienci, ale także wykorzystywane i mordowane dzieci – a procedury dopuszczają do Zacisza tylko osoby pełnoletnie, firma działa w pełni legalnie, zaś jej klienci nie popełniają przestępstwa. Czemu więc biznes Papy, choć legalny w świetle prawa, staje się przedmiotem śledztwa? To pytanie stawia policji przede wszystkim Papa, dowodząc, że Zacisze nie tylko nie jest nielegalne, ale jest wręcz inicjatywą prospołeczną. W końcu to miejsce, w którym osoby z niebezpiecznymi zaburzeniami mogą realizować swoje fantazje bez szkody dla społeczeństwa. Ofiarą pedofilów i morderców stają się ciągle odradzające się awatary odgrywane dobrowolnie przez innych dorosłych. Zacisze jest więc ratunkiem także dla potencjalnych ofiar pedofilów w prawdziwym życiu.
Morris, która sama jako awatar Pana Woodnuta (Marek Nędza) zaznała w Zaciszu nieznanych jej dotąd rozkoszy, nie przekonuje taka argumentacja. Pytając o to, czy wyobrażony świat naprawdę może nie mieć granic, zastanawia się, jak na grających awatary ludzi wpływa wymyślony świat Papy, gdy ci opuszczają go i powracają do rzeczywistości. Wbrew zapewnieniom Papy tych dwóch żyć nie da się prowadzić bezkarnie, czego dowodzą nie tylko rozterki przytłoczonej swoimi doświadczeniami Morris, ale także samobójstwo Doyle’a (Krzysztof Zawadzki) wcielającego się w rolę wykorzystywanej Iris (Paulina Walendziak). Dla obojga emocje doświadczone w Zaciszu działają destrukcyjnie w życiu realnym. Intensywność tych emocji i zaburzenia rozróżnienia rzeczywistości prawdziwej od wirtualnej sprowadzają na dalszy plan pytania o etyczny wymiar kontroli państwa nad ludzkimi fantazjami.
Wizja przyszłości jako zdegradowanego postapokaliptycznego świata, w którym wirtualne technologie zdominowały ludzkie życie, nie jest już ani niczym nowym, ani (chyba) szczególnie podniecającym dla widza. Mariusz Grzegorzek potrafi jednak z niezbyt ciekawego tekstu Jennifer Haley zrobić efektowne widowisko. Od pierwszej sceny reżyser „bombarduje” widzów projekcjami – nie odciągają one jednak uwagi od grających na ich tle aktorów, nie nużą, nie męczą wzroku. Grzegorzek wprowadza przede wszystkim trzy rodzaje projekcji: geometryczne czarno-białe tło, które towarzyszy scenom przesłuchań Papy i Doyle’a, obraz kolorowych tapet w pokoju Iris oraz romantyczny (a w zasadzie nieco kiczowaty) landszaft przedstawiający wiktoriański dom ukryty w pięknym ogrodzie. Projekcje te zostają zestawione ze sobą na zasadzie kontrastu – rzeczywistość budzi uczucie zagrożenia, świat wirtualnej symulacji jest natomiast miejscem bezpiecznym, wręcz azylem. Nic dziwnego, że dla mieszkańców zdegradowanego świata Zacisze jest prawdziwym rajem. Świat Papy uwodzi swoim pięknem, spokojem, dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Ale także utrzymane w ciepłej tonacji projekcje pokoju Iris i ogrodu zaczynają z czasem niepokoić. Wiktoriański dom kryje jakąś mroczną tajemnicę, a kluczem do jej rozwiązania jest uwięziona w nim Iris – dziwne dziecko, nazbyt egzaltowane, emocjonalnie niestabilne, chwilami naprawdę przerażające. Raj stworzony przez Papę jest tak naprawdę piekłem – zresztą ucieczka z wirtualnego świata nie gwarantuje ucieczki z piekła. Ze świata Papy nie można wyjść bez konsekwencji, bowiem doznawane w nim uczucia są tak intensywne, tak sensualne, że klientom Zacisza nie wystarcza już „prawdziwe” życie. To życie w dekoracjach Zacisza wydaje się im życiem pełniejszym, bardziej satysfakcjonującym. Jako bohaterowie świata Papy dla samych siebie są bardziej realni i dlatego gotowi są porzucić swoje ziemskie życie. Papa jest więc po prostu diabłem, któremu klienci zaprzedają swoje dusze.
Inscenizacja Grzegorzka to science fiction w stylu retro. Chyba najdoskonalej te koncepcję (oprócz kontrastowo zestawionych ze sobą projekcji) oddają wspaniałe kostiumy zaprojektowane przez Magdalenę Moskwę. Wykonane z dbałością o każdy detal kombinezony i fraki (uszyte z szarej i beżowej pianki) to zresztą kolejny bardzo atrakcyjny wizualnie element Otchłani. Grzegorzek – jak ma to w zwyczaju – na każdym kroku czaruje więc obrazem. Siła tego obrazu sprawia, że choć oba światy (Otchłań i Zacisze) są przerażające, oba uwodzą widza swoim pięknem.
25-04-2018
galeria zdjęć Otchłań, reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi
Jennifer Haley
Otchłań
przekład: Jacek Kaduczak
reżyseria: Mariusz Grzegorzek
kostiumy: Magdalena Moskwa
muzyka: DJ Alex
obsada: Andrzej Wichrowski, Agnieszka Skrzypczak, Krzysztof Zawadzki, Paulina Walendziak, Marek Nędza
premiera: 6.04.2018
Anna Paliga napisała na facebooku: Szanowni Państwo, na wczorajszej Małej Radzie Programowej Łódzkiej Szkoły Filmowej przedstawiłam swoje stanowisko wobec nadużyć skierowanych wobec studentów, a panujących od lat w strukturach tejże szkoły. List: Przykro mi, że muszę poruszać ten temat – najchętniej opowiadałabym o wymarzonych warsztatach castingowych, które chciałabym prowadzić albo o wątpliwej jakości zajęciach aktorstwa filmowego, o które należałoby zadbać. Tymczasem mam potrzebę opowiadania o strachu. W moim odczuciu to, czego uczelnia nie daje nam najbardziej, to zwykłe poczucie bezpieczeństwa i zasady etyki. Absolwenci nie wiedzą, jakie są ich prawa jako aktorów, jak można bronić się przed mobbingiem, wykorzystaniem seksualnym na planie, a przemocowe przekraczanie swoich granic psychicznych i fizycznych uważają za niezbywalną część zawodu. Na wydziale aktorskim panuje absurdalne i niszczące przekonanie, że młodych należy „łamać” i „przyzwyczajać do zaciskania zębów”, a także że doświadczanie przemocy pomoże im w zostaniu lepszymi aktorami. Studenci, wychodząc do świata profesjonalnych planów filmowych, nie są przygotowani na stawianie oporu manipulacjom i zastraszaniu. To prowadzi do kontuzji, frustracji, zaburzeń odżywiania, załamań nerwowych... Garść faktów - garść sytuacji, do których doszło podczas mojej nauki na wydziale aktorskim. Większość z tych zdarzeń z pewnością dotarła do władz wydziału, bądź uczelni i z premedytacją zostały zamiecione pod dywan. - Elementarne zadania aktorskie I rok, dr hab. Mariusz Jakus widząc studenta stojącego poza pozycją, wpadł w furię i rzucił w grającą grupę krzesłem, które wybiło dziurę w suficie, po czym z pięściami ruszył na rzeczonego studenta. Przed uderzeniem powstrzymał się w ostatnim momencie, widząc grupę chowającą się w kątach sali. Później Jakus wielokrotnie deprecjonował jego pracę wmawiając mu, że do niczego się nie nadaje i nigdy nie zostanie aktorem. - Rola współczesna III rok, próby odbywające się w szkole do 5 rano. Dr Grzegorz Wiśniewski uderzył studentkę w twarz tak mocno, że z nosa trysnęła jej krew. Do przerażonego partnera scenicznego dziewczyny powiedział „tak to powinieneś grać, ucz się”. Kiedy Jagoda Szelc opowiedziała o tym zdarzeniu w wywiadzie po premierze „Monumentu”, sprawa została skrzętnie przemilczana zarówno przez władze uczelni, jak i władze wydziału. - Proza rok III, prof. Bronisław Wrocławski wyciągnął studentkę na środek sceny, po czym pogryzł ją od dłoni do szyi na oczach całej grupy, po to żeby pokazać drugiemu studentowi, jak gra się pożądanie. - Sceny współczesne II rok, dr Grażyna Kania zmusiła studentkę do rozebrania się w trakcie egzaminu. Przed samym pokazem, kiedy moja koleżanka wciąż stawiała opór padło sformułowanie „Albo zdejmiesz stanik, albo wyrzucę cię z uczelni”. Pani ta nie przestała pracować na wydziale. Została zaproszona do pracy z innym rokiem na warsztatach prowadzonych w trakcie ich wolnych weekendów. Warsztaty były obowiązkowe. - Ćwiczenia aktorskie I rok, dyrektor Teatru Jaracza Waldemar Zawodziński przeprowadził zajęcia z pierwszym rokiem, na których nakazał studentom stanąć w parach w samych cielistych majtkach naprzeciwko siebie i mówić o tym, co nie podoba się im w ciele swojego partnera. Miało to ich nauczyć, że aktor musi konfrontować się ze swoimi kompleksami. Studenci nie zostali zapytani o zgodę na takie ćwiczenie podług zasady „jeśli chcesz zostać aktorem, to musisz cierpieć”. Była to dla nich na tyle duża trauma, że fuksowany przez nich rok (mój rok) musiał nosić przy tabliczkach z imieniem i nazwiskiem cieliste majtki na znak protestu. - Dyplom, rok IV, prof. dr hab. Mariusz Grzegorzek, rektor naszej szkoły w trakcie prac nad dyplomem wielokrotnie, niemalże codziennie przez okres trwania prób wpadał w furię i nazywał mnie „pierdoloną szmatą, kurwą”. Poniżał zarówno mnie, jak i moich kolegów w obecności całej grupy i pracowników technicznych. Najmniejszy błąd wprowadzał go w stan niepowstrzymanej agresji słownej potęgowanej przedpremierowym stresem. O wszystkim szczegółowo dowiedział się ode mnie prorektor Michał Staszczak. Usłyszałam, że „nie umiem zaciskać zębów, a powinnam” i że „jestem zbyt miękka na ten zawód”. Skończyło się to dla mnie załamaniem nerwowym, tabletkami przeciwlękowymi i długotrwałą terapią. Te sytuacje to tylko kropla w morzu nadużyć, mających miejsce na naszym wydziale. To tylko kropla, do której umiem się przyznać, nie obarczając obowiązkiem opowiadania swoich często zastraszonych kolegów. Ale jest to temat rzeka – wystarczy kuluarowo zacząć ten temat w gronie studentów, a historie płyną lawinowo. Nieograniczona władza, którą profesorowie mają nad nami – wybrańcami, którzy długo przygotowywali się, by dostać się do Szkoły Marzeń i którzy w każdym momencie mogą zostać z niej wydaleni za sprawą kaprysu wykładowcy – ta władza powoduje, że przemoc nie jest zgłaszana, a sprawcy nie zostają ukarani. Od pierwszych dni na uczelni wyższe lata opowiadają o takich zachowaniach jak o normie, z którą należy się pogodzić, bo „tak było, tak będzie. I tak kiedyś było jeszcze gorzej”. To sprawia, że przemocowi wykładowcy są bezkarni. Pośród studentów innych szkół, nasz łódzki wydział jest uważany za ewenement – nie dość, że przemocowcy znani wszystkim od lat wciąż u nas uczą, to jeszcze przyjmuje się do grona pedagogów wykładowców z innych szkół mających złą prasę, którzy oficjalnie lub nieoficjalnie zostali wydaleni ze swoich Alma Mater za przemoc wobec studentów właśnie. Dopóki nasza uczelnia nie zacznie budować w aktorach szacunku do samych siebie i swojej pracy, nasi absolwenci wychodząc ze szkoły, będą walczyć nie z kapryśnym polskim rynkiem filmowym, a z sobą. Uważam, że przeprowadzenie poważnej rozmowy na temat przemocy i kadr ze studentami i absolwentami naszego wydziału jest niezbędne dla dalszego funkcjonowania tej uczelni. Anna Paliga