AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Sound and fury

Koncert zespołu Test Dept: Redux podczas Wrocław Industrial Festival
Reżyser teatralny, historyk i teoretyk teatru. Profesor na Uniwersytecie Wrocławskim i w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, absolwent Politechniki Wrocławskiej (1979) oraz Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST (1986). Publikuje m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”.
A A A
 

Na początku listopada, „pory niebezpiecznej”, jak się okazuje, nie tylko dla Polaków, we Wrocławiu wystąpił Test Dept: Redux, nowa odsłona pionierów muzyki industrialnej, czyli zespołu Test Department z Londynu. Byli gwiazdą czternastej edycji kultowej imprezy Wrocław Industrial Festival. Maciej Frett, jeden z dyrektorów festiwalu, przez dwa lata zabiegał o przyjazd legendarnych muzyków do Polski. Zespół pod koniec lat 90. zawiesił działalność, a po reaktywacji wstępował bardzo rzadko. Poza Wielką Brytanią w ciągu ostatnich dwóch dekad wystąpili tylko raz, w Belgii.

Sala Gotycka przy ulicy Purkyniego pękała w szwach. Mało kto mówił po polsku. Dominował angielski. Koncert się opóźniał. Paul Jamrozy i Graham Cunnington, dwaj ojcowie założyciele grupy, zmagali się z laptopami. Publiczność performowała osobne widowiska. Wszyscy, ja także, ubrani byliśmy na czarno. Niektórzy mieli na sobie bardzo wymyślne, artystyczne kostiumy i fascynujące fryzury. Mroczne towarzystwo nie było jednak ponure. Większość wibrowała wysoką energią. Trwał trzeci dzień festiwalu. Była dziesiąta w nocy. Przed chwilą skończył się koncert piętro niżej, w sali zwanej Starym Klasztorem. Niektórzy z zapałem coś sobie nawzajem relacjonowali, ale tylko najbliżej stojące osoby mogły rozumieć słowa. Olbrzymie głośniki pulsowały w rytm komputerowych dźwięków i skutecznie zagłuszały ludzką mowę.

Na koncert zaprosił mnie Paul Jamrozy, oczywiście przez Facebook. Przywiózł mi książkę. Ćwierćwiecze istnienia członkowie zespołu postanowili uczcić publikacją summy wszystkich swoich licznych dokonań. Namówili dziesiątki osób z muzycznej sceny niezależnej w całej Europie do napisania osobistych relacji ze wspólnych projektów. Mnie poprosili o raport z naszej pracy nad inscenizacją Eljasza, jedynego dramatu napisanego przez filozofa Martina Bubera.

Olbrzymi tom, zatytułowany Total State Machine, zdobią setki rewelacyjnych ilustracji, szata gficzna całości jest równie znakomita i wyrazista. Przypomina radykalny manifest polityczny. Całe wydawnictwo stanowi wyjątkowo udane świadectwo działalności muzyków, którzy radykalnie odmienili scenę muzyczną, przemieniając koncerty rockowe w zaangażowane manifestacje polityczne, pełne wściekłości misteria ofiar rewolucji przemysłowej. Paul, syn polskiego komunisty z Gliwic, i Graham, urodzony buntownik, od dziecka żyjący w bólu z powodu artretyzmu, wywodzili się z brytyjskiej klasy robotniczej, wyalienowanej i zubożonej przez liberalne rządy Żelaznej Damy, Margaret Thatcher. Do dziś pozostają wierni anarchistycznym systemom wartości.

Pierwszy raz zobaczyłem ich latem 1988 roku w Szwajcarii. Występowali na festiwalu Belluard Bollwerk we Fryburgu. Walili w bębny i w co popadło, grali na blachach i ogromnych beczkach, rozpalali wielkie ognie, a towarzyszyli im dudziarz i nawiedzony tancerz Lindsay John. Siła ich performansu zwaliła mnie z nóg. Po koncercie pobiegłem do zespołu, żeby ich zaprosić do Wrocławia, do udziału w wystawieniu żydowskiego misterium. W sztuce Bubera prorok Eljasz, prosty pastuch, musi walczyć ze zwolennikami Baala, utożsamianymi z miastem i cywilizacją. Przyszło mi do głowy, dość zresztą przewrotnie, że wściekły i nieoswojony, rewolucyjny kolektyw Test Department, symbol kultury industrialnej, będzie godnym przeciwnikiem biblijnego proroka. Ku mojemu zaskoczeniu zgodzili się od razu i rok później, latem 1989, mogliśmy powitać aż pięciu członków zespołu w Drugim Studiu Wrocławskim, siedzibie dawnego Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Oprócz Paula i Grahama przyleciał do Polski także Angus Farquar, potomek szkockich admirałów i trzeci z ojców założycieli. Grupę dopełniali Gus Ferguson, nadwrażliwy wiolonczelista, i Tony Cudlip, genialny perkusista.

Przez dwa tygodnie pracowaliśmy w pełnej izolacji od socjalistycznej rzeczywistości w Brzezince, na słynnej farmie pod Oleśnicą, w tych samych budynkach, w których wcześniej ćwiczyli legendarni aktorzy Grotowskiego. W próbach oprócz brytyjskich muzyków uczestniczyli aktorzy z Polski, a także performerzy z Ukrainy, Grecji, Włoch i Niemiec. Każdy używał własnego języka. Ekspozycja odmiennych kontekstów lokalnych miała wydobyć uniwersalną aktualność z biblijnej przypowieści. Brytyjczycy zdemontowali nawet ruiny miejscowej fabryczki. Rury, wannę i zardzewiałe żelastwo przemienili w instrumenty symbolizujące rewolucję przemysłową zwolenników Baala. Niepokojąca muzyka miasta od początku miała więc silny wymiar performatywny. Spotkanie z industrialnymi muzykami zapamiętałem jako niezwykle owocne i wielce inspirujące doświadczenie, być może najbardziej twórcze w całej mojej reżyserskiej karierze.

A tymczasem wrocławski koncert wciąż się nie rozpoczynał. Graham i Paul wyglądali na coraz bardziej zdenerwowanych. Dopiero po dobrym kwadransie na olbrzymim ekranie pojawił się obraz zapowiadający koncert. Obaj muzycy zeszli ze sceny, żeby już po chwili powrócić w towarzystwie… dziewczyny. Paul uruchomił na swoim laptopie pierwszy utwór. Na ekranie pojawił się mało wyraźny film z ataku samolotowego na ruchomy cel. Porwane szumy i hałasy z głośników znakomicie korespondowały z równie porwaną i mało stabilną, zawieszającą się wciąż projekcją filmową. Trudno się było zorientować, czy owa niestabilność obrazu była zamierzona, czy też po prostu komputery Brytyjczyków nie współpracowały właściwie z polskim rzutnikiem. Muzyka brzmiała jednak perfekcyjnie.

Potężny hałas dosłownie wbijał mnie w ścianę. Zacząłem rozważać wycofanie się spod sceny na tylne pozycje. Wtedy do akcji włączyła się dziewczyna. Zasiadła do klasycznego zestawu perkusyjnego, ale już jej pierwsze uderzenia miały taką moc, że komputerowy hałas przestał być problemem. Dziewczyna waliła w bębny z zadziwiającą lekkością, jakby oddychała, ale perkusja produkowała naprawdę potężne dźwięki. Zdawała się wyrażać pierwotny, pełen anarchii puls, charakterystyczny dla wczesnych występów politycznych radykałów spod szyldu Test Department. Ożywiła moje wspomnienia. Taki właśnie zespół widziałem w Szwajcarii i taki zagroził Eljaszowi w żydowskim misterium we Wrocławiu. Nie potrafiłem oderwać oczu od perkusistki. Nie tylko ożywiała dawnego ducha zespołu, wnosiła też coś nowego, oswajała brutalną moc dźwięków, na granicy przemocy, z naturalnym wdziękiem i delikatnością. Pamiętam, że przed laty Angus i Graham wyjaśniali mi, że ich dziki rytm nie miał żadnego związku z Afryką, że to puls wściekłych górników i pracowników stoczni. Że ćwiczyli swe rytmy podczas głośnych strajków, które rozpaliły Wielką Brytanię w latach 80. Na stronie tytułowej swej summy muzycy umieścili sławny cytat z Brechta: „Sztuka nie jest lustrem do odbijania rzeczywistości, ale młotem do jej kształtowania”.

Perkusistka Zel Kraut dołączyła do Test Dept: Redux w ostatniej chwili. Zastąpiła bębniarza, który nagle dostał propozycję zagrania wielkiego koncertu z własnym zespołem. Pochodzi z Kornwalii, ale jej dziadek był Polakiem. Ma własny zespół Vodun. Graham przesłał jej taśmy na kilka dni przed wylotem do Polski, a ona podobno zamknęła się w studiu i w ciągu kilku godzin zdołała perfekcyjnie opanować skomplikowane rytmy. Co było wyczynem niebywałym, bo Zel właśnie przebywała na wakacjach w Stanach Zjednoczonych.

Wokalistą zespołu od początku był Graham. Bardzo zdolny poeta i pisarz. I tym razem rytmicznie wykrzykiwał wściekłe wersy-hasła. Wściekłość na świat była źródłem i wciąż pozostaje głównym motorem sztuki Test Department. Ich wielkie widowiska plenerowe, realizowane często w porzuconych konstrukcjach wczesnej rewolucji przemysłowej, przywracały godność tym miejscom i ludziom, którzy je wznieśli. Muzycy-performerzy użyczali głosu ludziom wykluczonym z głównego nurtu cywilizacji postępu.

Po niemal trzech dekadach performanse tożsamości osób wypędzanych z własnej kultury nie utraciły mocy i aktualności, ale dziś koncerty Test Department to manifesty raczej religijne niż polityczne. W coraz bardziej skomplikowanym świecie proste diagnozy banalizują konflikty realne, często ukryte i trudne do zidentyfikowania. Widzowie we Wrocławiu już w połowie pierwszego utworu wpadli w rodzaj transu. Większość z zamkniętymi oczami przepuszczała przez swe ciała potężne impulsy z głośników. Mało kto zdawał się śledzić polityczne przesłania recytacji Grahama czy filmów. Koncert przypominał raczej masowe nawiedzenie. Dźwięki wdzierały się w mózg aż do fizycznego bólu. Przemieniały każdego słuchacza w uczestnika wibrującego obrzędu. W opętanego tancerza.

Najbardziej znamienny dla całego koncertu wydał mi się utwór z szybkim pulsem zgrzytów i bębnów, towarzyszący skaczącemu obrazowi brytyjskiego premiera Davida Camerona. Drgający za sprawą montażu Cameron zdawał się również tańczyć w rytm głośnej muzyki Test Dept: Redux. W głowie kołatał mi cytat z Makbeta: [life] is a tale. Told by an idiot, full of sound and fury, Signifying nothing.

Performanse Test Department nie zmieniły świata. Wieczni rewolucjoniści miewają też problemy z najnowszą technologią. Ale niewiele się przez te lata zmienili. Wciąż pozostają wierni anarchicznym ideom i nie ustają w performowaniu, najuczciwiej jak potrafią, własnych buntowniczych tożsamości. Wymagająca publiczność wrocławskiego festiwalu industrialnego przyjęła ich występ entuzjastycznie.

20-11-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: